Zarząd Osiedla Powstańców w Łomiankach chciał dobrze, ale wyszło po polsku, czyli jak zwykle.
Pomysł był niezły – walnijmy na murze otaczającym osiedle, serię murali z jakimiś epizodami powstańczymi, będzie i tematycznie, i ożywimy przestrzeń, coś jak wrzuty na murze otaczającym teren Wyścigów Konnych na Służewcu od strony Puławskiej. Okazji zamalujemy daremne mazajki zrobione przez domorosłych artystów, którzy jak tylko dostaną puszkę farby do ręki zaczynają zachowywać się jak pies na spacerze – na wszystko podnoszą nogę (pozdro serdeczne dla Kraca).
Na nowym muralu pojawił się między innymi obrazek z pomnikiem Małego Powstańca , kotwica Polski Walczącej, biało-czerwona flaga z napisem „Chwała i Cześć Bohaterom” i duży obraz przedstawiający żołnierzy szykujących się do akcji.
Nie wiem jaka była procedura, czy grafik zrobił projekt a Paganini pędzla to odmalował, czy też wszystko zrobiła jedna osoba, dość powiedzieć, że na murze wylądował taki oto malun.
Choć na Tygrysy mają Visy (fot. TVN)
Zasadniczo na pierwszy rzut oka wszystko się zgadza. Powstańcy jak malowani, przepaska na ramieniu jest, pozycje bojowe, broń mierzy w serce germańskiego, kurwa, oprawcy, niech malują. No i namalowali.
Podejrzenia mógł wzbudzać dziwny mundur pana stojącego na pierwszym planie. Małe czerwone światełko mogło zapalić się na widok czapki. Jakimś tam sygnałem ostrzegawczym był dzierżony przez niego Schmeisser. No ale niczego nie wzbudziło i nie zapaliło.
Po czym, po zatoczeniu efektownej krzywej balistycznej, gówno trafiło w wentylator i obryzgało wszystkich. Dostało się zarządowi osiedla, dostało się artyście, i zupełnie nie wiem dlaczego, dostało się również burmistrzowi Łomianek, zupełnie jakby miał cokolwiek wspólnego z tym niefortunnym muralem. Otóż artysta-metaloplastyk mając do wyboru mnóstwo zdjęć, jak na przykład takie:
Ewentualnie takie:
Albo takie
Wybrał takie:
Przedstawia ono najobrzydliwszą formację Powstania Warszawskiego i jedną z najbardziej parszywych jednostek wojny – brygadę Dirlewangera, odpowiedzialną za zbrodnie przeciwko ludności cywilnej i rzeź Woli. Jak macie odporne żołądki, poczytajcie o ich dokonaniach, jeżeli ruszają was opisy zbydlęcenia przekraczającego wszelkie granice człowieczeństwa, darujcie sobie. Wystarczy, że ja się przez to przebiłem.
Nie ma stuprocentowej pewności, że na zdjęciu są faktycznie Dirlewangerowcy, na pewno jednak nie są to powstańcy. Malowanie murala przedstawiającego siły tłumiące PW jest idiotyzmem, na opisanie którego trochę brakuje słów.
W wyniku solidnego kałszkwału w internetach, zarząd postanowił szybko mural zamalować. Chwali mu się to, że nie mówił, że białe jest czarne, nie trwał w uporze, nie twierdził, że wie lepiej, tylko zamówił kubeł białej farby i malunku już nie ma, została po nim wielka biała plama. Tak trochę nawet symbolicznie się zrobiło.
Ponadto zarząd przeprosił wszystkich, którzy mogli się poczuć dotknięci, wyjaśnił jaki cel im przyświecał (zadbanie o wspólną przestrzeń) i moim zdaniem jest to sensowne załatwienie sprawy.
Chciałbym natomiast wziąć w obronę nieszczęsnego artystę. Widzicie, nie każdy zna ikonografię Powstania. Niektórych to zszokuje, ale istnieją mieszkańcy Warszawy, którzy zupełnie nie kojarzą zdjęcia przedstawiającego trafienie Prudentialu, będącego, było nie było, jednym z najbardziej rozpoznawalnych zdjęć z Powstania. Dla nich fotka przedstawiająca gości z karabinami, choćby nie wiem jak charakterystyczna, nie porusza żadnej struny i nie wywołuje refleksji „ej, ale oni mają dziwne mundury”. Bidny pacykarz wklepał w googla „powstańcy warszawscy”, wyrzuciło mu serię zdjęć, wybrał jedno, na którym „powstańcy” wyglądają dość bojowo i tak fajnie, i przerobił na mural. Typ nie musiał być wcale paterotą nowego sortu, żołnierzem wyklętym żyjącym prawem wilka, fanem „Ognia”, „Inki” czy „Kurasia”, noszącym ubrania z Red is bad. Miał do zrobienia malunek to zrobił tak, jak umiał najlepiej.
I fakt, że my jesteśmy tacy zajebiści, że od razu rozpoznaliśmy w tym rysunku fragment kadru (to zdjęcie jest bardzo charakterystyczne), absolutnie nic nie znaczy. Ziom popełnił błąd. Na pewno z niedouczenia, być może z powodów artystycznych (to zdjęcie ma piekielnie dobrą kompozycję). Ja tam by się ani na nim, ani na zarządzie nie wyżywał. Zdarza się.
Chociaż oczywiście od samego początku afery pieszczę w głowie myśl, że autor murala postanowił wszystkich strollować i wiedział dokładnie co robi.
Bardzo lubię road tripy z Marysią. Są ożywcze, kształcące, trochę twórczo fermentujące. No i oczywiście stanowią kompas dla związku – jeżeli podczas pakowania i wychodzenia z domu nie zerwiemy ze sobą przynajmniej cztery razy, oznacza to, że jesteśmy martwi. Tak, bardzo lubię te nasze wspólne wyjazdy.
W ubiegły weekend zawiało nas do Rynu. Ale tak literalnie, bo na miejscu dmuchało tak, że wyrwało mi głowę z płucami.
Wieje. Chociaż nie widać, to wieje. (fot. M.Cywińska)
Mała dygresja na boku. Ryn był dla mnie od zawsze końcem Mazur, bo nawet jak nam się udało wykręcić taką czasową nadróbkę, żeby na Tałtach skręcić na północ, to na jeziorze Ryńskim robiliśmy kółko i zawracaliśmy, ewentualnie cumowaliśmy w krzakach. W samym Rynie byłem podczas rejsu może raz, żeby dokupić piwa i płynąć dalej. Samo miasto w sezonie jeszcze jakoś przędzie i żyje, ale nie jest żadną atrakcją dla żeglarzy, ot keja, jakaś knajpa, kilka sklepów spożywczych w miasteczku, krótki postój, rzut oka na hotel górujący nad miastem, halsujemy dalej. Jesienią miasto warto zobaczyć głównie dla takiego miejsca jakim jest Hotel Zamek Ryn. Dla wszystkich, którzy wzorem Zagłoby nie lubią tłoku, jest to rozwiązanie idealne, bo o tej porze roku miasteczko jest ludne niczym Prypeć. Nic tylko zaznawać wypoczynku w błogiej ciszy.
Nie,że jakiś tam bosman. To jest Pan Bosman. I z Panem Bosmanem nie ma żartów, wie to każdy żeglarz i załogant (fot. M.Cywińska)
Dlatego informacja o tym, że będziemy byczyć się w hotelu na końcu Mazurów (Mazur?) skwitowałem delikatnym uniesieniem brwi i wzruszeniem ramion, coś na zasadzie „czy aby na pewno się duszko nie przegrzałaś na słońcu”. Do tego nie jakiś tam zwyczajny sieciowy hotel, tylko hotel zamek! I jeszcze w czasie trwania mini-Oktoberfestu! Degustacje! Warsztaty! Zwiedzanie! Kurde, a ja miałem nadzieję, że poleżę i przeczytam w spokoju „Śpiące królewny” Stephena i Owena Kingów. A tu przypał, nie spać, zwiedzać, łoić browar i się weselić.
Nasza wyprawa zaczęła się oczywiście od poślizgu i trzech rozstań, dlatego na miejsce dojechaliśmy ciut później niż planowaliśmy. Poza godzinami szczytu droga z Warszawy (koniecznie przez Mrągowo) zajmuje 3,5-4 godziny. Dojechaliśmy jednak na tyle wcześnie, żeby załapać się na zwiedzanie hotelu z przewodnikiem.
Koty. Wszędzie koty. (fot. M.Cywińska)
Z tego miejsca chciałbym wspomnieć, że załapaliśmy się na zwiedzanie z dreszczykiem, które było bardziej zabawą dla dzieci z gatunku światło-dźwięk-dużo dymu. Pojawiający się podczas wycieczki Czarny Mnich albo duch Białej Damy są sympatycznym dodatkiem do opowieści przewodnika, ale wolałbym materiał bardziej akuratny i bogatszy historycznie, nawet kosztem obłoków dymu i sympatycznej dziewczyny w białym gieźle. Takie wrażenia oferuje zwiedzanie klasyczne, będące spotkaniem z historią i legendami. Można sobie zatem wybrać, myśmy trochę na oślep poszli w ten dreszczyk, bo akurat klasycznego zwiedzania nie było. Trzeba się dowiadywać.
W zadawaniu sobie bólu jesteśmy bezkonkurencyjni. Na zdjęciu „bocian” – pierwszy z prawej (fot. M.Cywińska)
Apropo białego giezła. Każdy szanujący się zamek ma swojego ducha, wiadomo. W Rynie postawiono na księżną Annę, żonę wielkiego księcia litewskiego Witolda Kiejstutowicza, która według opowieści przewodnika, miała być żywym gwarantem tego, że Witold wywiąże się ze swoich zobowiązań w stosunku do Zakonu. Nie wywiązał się, Krzyżacy się zirytowali tak bardzo, że Annę i jej dzieci zamurowali żywcem w piwnicach zamkowych. To zupełnie jak z tym Ordonem, który w 1831 roku wysadził w powietrzę redutę nr 54, sam przy tym ginąc tak nieskutecznie, że przeżył jeszcze 56 lat. Księżną Annę Światosławowną zamurowali nie z dziećmi a z dzieckiem, bo z Witoldem dorobiła się jedynie Zofii. No i zamurowali ją tak nieskutecznie, że zmarła w Trokach 8 lat po wbiciu Zakonu w piach pod Grunwaldem. Sama zaś Zofia przeżyła nawet obronę Moskwy przed Tatarami w 1451 roku i zmarła dwa lata później. Więc ogólnie spoko.
Co ciekawe, prawdziwą historię Anny podają na tabliczce (fot. M.Cywińska)
Jeżeli więc szukacie prawdy historycznej, to nie podczas tej wycieczki. Natomiast śmiało możecie zabrać na nią dzieci, jeżeli jakieś macie. Gwarantuję, że będą bawić się przednio. I żeby nie było, sam też skorzystałem, dowiadując się o nowym dla mnie sprzęcie do tortur – bocianie. Oraz wypróbowałem na sobie zgniataczkę do palców, czucie w nich odzyskałem przedwczoraj, bardzo pożyteczna lekcja.
Po wycieczce poszliśmy na obiadokolację i tutaj miałem już więcej radości, bo jedzenie mają charakterne i w dużym wyborze. Żadnych tam fensi kart, z których muszę wybierać potrawy o obco brzmiących nazwach i udawać, że wiem co za chwilę będę jadł. Zamiast tego typowy bufet szwedzki na bogato, przy którym naje się i mięsożerny, i wegetarianin. Tak jak patrzyłem, to nawet coś wegańskiego dałoby się tam zmontować, chociaż oczywiście byłoby to zdecydowanie montowanie a nie gotowe rzeczy.
Idea kolejek wiecznie żywa (fot. M.Cywińska)
Dlatego dla każdego, kto mięsa nie tknie kijem, w restauracji jest dostępne menu SPA, w którym można przebierać między daniami dietetycznymi, wegańskimi czy bezmięsnymi. Szef kuchni zawsze coś tam smacznego zmontuje, nie ma zmartwienia.
Wracając do bufetu, to jest właśnie to, za co lubię stół szwedzki. Jak mam ochotę na mięso, to nakładam sobie talerz mięsa po czym rwę je kłami na strzępy i wyję radośnie. Jak zechcę warzyw gotowanych na parze, to zjem je dystyngowanie po czym wyjdę na dwór i przytulę się do drzewa.
Po kolacji udaliśmy się na wypoczyn do komnaty. A, właśnie, nie wspomniałem. Mieszkaliśmy w komnacie komtura Leopolda von Reitenbacha, do której mam tylko jedno zastrzeżenie – do pokoju dwuosobowego powinno być wstawione łóżko dwuosobowe a nie zestawione dwa jednoosobowe. Ewentualnie zestawione dwa jednoosobowe, ale materac dwuosobowy. A nie, że przez pół nocy śpię z dupą na podłodze, bo się łóżka rozjechały, a przez drugie pół nocy próbuję je zsunąć razem bez wstawania. Znacie to na pewno – nie będę wstawał, bo się rozbudzę, chociaż gdyby człowiek się podniósł, załatwiłby temat w 5 sekund a tak się miota bez sensu przez 5 minut i rozbudza jeszcze bardziej. No bo po co zrobić coś łatwo, jak można zrobić to niełatwo.
Szanowne Państwo mają relaks w komnacie kumotra, niesforne łóżko w tle (fot. M.Cywińska)
Bo widzicie, temat mogłem załatwić w minutę osiem, wykonując telefon na recepcję. Bo oczywiście jest możliwość i złączenia łóżek, i położenia na nich dużego materaca. Noale jako klient nieawanturujący się, nie mogłem się przełamać. Nie wiem czy też tak macie, że jest wam przykro, jak musicie prosić obsługę o cokolwiek, ja zawsze mam z tym problem. Następnym razem będę pamiętał, że telefon służy do łączenia się z centralą a nie tylko zajmuje miejsce na stoliku.
Poza łóżkiem doskwierał mi jedynie brak półki pod prysznicem. Powiedzcie, skąd się to bierze, że nie ma w hotelach, hostelach, kwaterach czy w arenbi półek pod prysznicem? Mała półka montowana do ściany albo do stelaża prysznicowego robi robotę, uszczęśliwia wszystkich i kosztuje pewnie 10 złotych za 100 kilogramów towaru. To ze względów bezpieczeństwa, że klient może się poślizgnąć i urwać sobie o taki cyngwajs głowę? Marysia zgłaszała też zastrzeżenia do półki nad zlewem, ale dla kogoś kto potrzebuje postawić na niej szczoteczkę, pastę do zębów i dezodorant, jest tej półki aż nadto. Więc ja nie narzekałem. A, co do wielkości kabiny prysznicowej. Mam jeden test – jeżeli jestem w stanie schylić się w kabinie i nie wywalić drzwi dupą, to jest to kabina odpowiedniej wielkości. W tym hotelu drzwi nawet nie musnąłem.
Młody pisarz każualowo ścięty ze zmęczenia, akwarela (fot. M.Cywińska)
W hotelu jest SPA, do którego śmignęliśmy po osiągnięciu sześciu punktów wypoczynu na łóżkach. Nie było czasu na długie zabiegi, bo mieliśmy zaplanowany jeszcze jeden punkt programu, więc daliśmy się tylko po ajurwedyjsku wymasować. Wszystko szło dobrze do momentu, w którym okazało się, że muszę się przebrać w jednorazowe stringi. I to nawet nie byłby problem, z tą nitką w półdupku. Ale okazało się, że te stringi są robione w jakimś dziwnym kroju nieuwzględniającym szczegółów męskiej anatomii. Dość powiedzieć, że ich front był mało pakowny i wyglądałem w nich tak bardzo zabawnie, że nawet nie próbujcie sobie tego wyobrażać.
Masaż odbył się po całości z taktycznym pominięciem słabo osłoniętych miejsc rozrywkowych i wydobył ze mnie radosne pomruki oraz całe zmęczenie. Tak byłem po nim naolejony i wyluzowany, że miałem problemy z trafieniem rękami i nogami w odpowiednie otwory ubrań. Zdecydowanie polecam.
Wieczorem poszliśmy na mało poważne, ale bardzo pouczające spotkanie przy rulecie życia. W budynku obok hotelu jest duża bawialnia, w której można się bawić i poszliśmy właśnie tam do udawanego kasyna. Wystawcie sobie, że nawet przez chwilę chcieli mieć kasyno prawdziwe, ale pojawili się jacyś sympatyczni i oczytani ludzie, którzy zaczęli cytować Vetinariego. Że niby wszystko fajnie, ale wiemy gdzie mieszkacie wy, wasze bliższe i dalsze rodziny, przyjaciele i znajomi, więc zachowajmy stan dynamicznej równowagi, w której my nie wchodzimy w branżę hotelarską a wy trzymacie się z dala od hazardu. Nauka Black Jacka nie kosztowała mnie ani grosza, więc gdy się kiedyś wybiorę do prawdziwego kasyna, nie będę stał jak młot, tylko siądę do stolika na pełnym luzie i przegram wszystko, co sobie zaplanuję do przegrania.
Fotka niezwiązana z nitką narracyjną, ale przy pierwszym spotkaniu chciałem bronić misia przed typem, który go bez powodu żgał dzirytem (fot. M.Cywińska)
Krupier od Black Jacka miał mniej osób do ogarnięcia, bo graliśmy tylko w trójkę, dzięki czemu mógł uraczyć nas kilkoma dykteryjkami portowymi i kilkoma dobrymi radami, dotyczącymi ewentualnej taktyki rozgrywki. Oczywiście rady te nie przydały się nam tego wieczoru na nic, bo pomimo tego, że na naszych oczach karty zostały potasowane i przełożone przez nas dwukrotnie, rozgrywka wyglądała tak, jakby jednak były ułożone. Na szczęście nauka hazardu odbyła się bez konsekwencji finansowych. Siedliśmy potem do ruletki, ale tu już nie było takiej radości, bo w jej przypadku trudno o jakąkolwiek taktykę.
Ze śmiesznych rzeczy – w rzeczonej bawialni wypiłem najdroższe piwo ostatniej dziesięciolatki, za pospolitego Kasztelana w butelce wybecelowałem szesnaście ziko, co rozśmieszyło mnie bardziej niż powinno.
Typy pilnujące wejścia na dziedziniec, w końcu sobie obejrzałem dokładnie te zbroje i powiem wam, że to kawał płyty jest (fot. M.Cywińska)
W sobotę dzień postanowiliśmy zacząć od wysiłku fizycznego. Ja poszedłem wypróbować hotelową siłownię, Marysia obczaić trasę biegową dokoła mniejszego jeziora Ołów. Siłownia jest niewielka, ale na poranny rozruch wystarczająca. Bo jak niektórzy wiedzą, od niedawna mam nową rozrywkę, którą są kettle. I oni w tej siłowni mieli akurat takie odważniki, jakich potrzebowałem do moich obwodów, dzięki czemu po godzinie byłem akurat wypompowany tak, żeby pójść na krótki spacer po mieście, wrócić do hotelu lekkim podbieganiem, umyć się i strzelić zasłużonego browara. Zrobiłem wszystko oprócz browara, bo przed południem piją alkoholicy, studenci, artyści i ekscentrycy a nie szanowani obywatele. W siłowni oprócz ciężarków jest bieżnia, ławeczka, kilka gryfów, odważniki, skrzynia do wskoków, maty, jakieś przyrządy do ćwiczeń i drążki. Akurat tyle, żeby rano albo wieczorem zejść i sobie godzinę poćwiczyć rozruchowo. Nie planujcie tam jednak niczego wielkiego.
Podczas śniadania była powtórka ze szlaku dobrobytu i spróbowałem prawie wszystkiego. Za serce ujęły mnie zwłaszcza naleśniki, które miła pani robiła na bieżąco, drugą ręką ogarniając ludziom jajecznicę. W zasadzie nie miałbym żadnych uwag, gdyby nie kawa, która w zasadzie spełniła swoją rolę i postawiła mnie na nogi. Tyle tylko, że nie dzięki smacznej kofeinie a potężnemu telepnięciu, jakie mną szarpnęło po wypiciu pierwszego łyka. Tak bardzo nie dowierzałem, że można z przyzwoitego ekspresu wydobyć kawę o smaku tej, którą serwują nam za złoty pisiąt biedaszyby biurowe, że wypróbowałem oba stojące w restauracji ekspresy. Ten po lewej nawet dwukrotnie, bo za pierwszym razem siknął mi do kubka czymś pijalnym, ale to była jakaś zmyłka, bo powtórka była symfonią grozy. Za to wybór herbat i napojów zimnych mają niezły.
DOSTAŁEM TĘPY NÓŻ (fot. M.Cywińska)
Po śniadaniu mieliśmy iść na basen, ale znacie te opowieści o wchodzeniu do wody z pełnym żołądkiem. Nie chcieliśmy ryzykować, więc zwiedziliśmy Ryn. Po kwadransie wróciliśmy do hotelu i zaczęliśmy realizować główny punkt programu, czyli mini-Oktoberfest. W salach konferencyjnych odbywały się warsztaty warzenia piwa, prezentacja dotycząca produkcji piwa, połączona rzecz jasna z degustacją, warsztaty kulinarne, na których robiliśmy przekąski do piwa (paszteciki z mielonym mięsem i jalapeno, posypane siekaną papryczką chili, maczane w ostrej salsie pomidorowej albo guacamole zdecydowanie prosiły się o popicie piwem). Rozstawiły też swoje stoiska regionalne browary, na których mogliśmy i podegustować, i kupić ich piwa. Z uwagi na realizowany od niedawna sportowy tryb życia, degustowałem w sposób umiarkowany, na przykład pijąc samą pianę. Zaskakująco smaczną pianę.
Sama piana (fot. M.Cywińska)
Zresztą nie czarujmy się, nie mogłem pójść na piwną poniewierkę, ponieważ o 15 miałem zaplanowaną partyjkę golfa na symulatorze a potem wybieraliśmy stroje na wieczorną imprezę, o czym za moment.
Golf okazał się być niespodziewanie przyjemną rozrywką, przydało się szkolenie, które odbyliśmy rok temu podczas dni otwartych na podwarszawskim polu golfowym, którego nazwy nie pamiętam. O tyle się przydało, że właściwie za każdym razem trafiałem w piłkę, chociaż nie za każdym razem leciała tak daleko, jak sobie zaplanowałem. Nie znam się na symulatorach golfa, więc nie wiem na ile prawdziwe są zapewnienia hotelu, że to jedna z najlepszych maszyn w Polsce, ale zabawy miałem co niemiara. W tym sensie, że podchodziłem, waliłem kijem z całej techniki, jakiej się nauczyłem wcześniej, piłka leciała 90-100 metrów, po czym czekałem przez kolejne dwie minuty aż Marysia doturla swoją piłkę za moją. Mój strzał i siedem Marysi. Mój i sześć Marysi. I tak dalej. Ostatni dołek w regulaminowym czasie dała mi zagrać za mnie i za siebie, i tak się ucieszyłem, że prawie sobie skręciłem nadgarstek.
Z biodra, ziomku. Z biodra (fot. M.Cywińska)
Gdy wychodziliśmy z golfa, zobaczyliśmy zamieszanie w magazynie strojów. Nominalnie przymierzanie i wybieranie miało się zacząć później, ale stwierdziliśmy, że skoro jesteśmy to zajdziemy. Po wejściu na pięterko zostałem dwukrotnie przewrócony i stratowany przez grupę Łotyszek, które biegały po sali w poszukiwaniu najlepszej kreacji. Niby nie powinno mnie dziwić, że kobieta chce się pokazać z jak najlepszej strony, ale i tak trwałem w niemym zachwycie obserwując to inferno z bezpiecznej odległości. Gdy kurz nieco opadł zdjąłem z wieszaka dwie tuniki, które na mnie pasowały, wybraliśmy jedną i wróciliśmy do pokoju.
Nie da się ukryć, że na tej focie wyglądam jak zdrowo pojebany (fot. M.Cywińska)
Do biesiady mieliśmy jeszcze 3 godziny, czyli akurat tyle, żeby sprawdzić basen i wypić to piwo, co to je sobie przed śniadaniem obiecałem. Basen jest mały, więc nie nastawiajcie się na pływanie a raczej na siedzenie. Ma kilka dysz pompujących bąbelki oraz dwa bicze i kurtynę wodną, dlatego sugeruję wam co następuje – najpierw sauna, potem zimny prysznic, następnie 5 minut bicza wodnego, 10 minut bąbelków i 10 minut siedzenia pod akwarium stojącym przy basenie. Akurat tyle, żeby się wyluzować i nie zdążyć się zmęczyć towarzystwem innych. Bo dłuższy pobyt jest męczący i wiąże się to z zajebistością miejscówki. Otóż basen jest w jakiejś piwnicy, która ma prześliczne łukowe sklepienie. I po tych łukach głos się niesie tak, że jedno dziecko w wodzie sieje akustyczną destrukcje na całym obiekcie. To zupełnie jak w restauracji, gdzie po podobnych łukach głos rozchodzi się tak zabawnie, że wyraźniej słyszeliśmy ludzi siedzących po drugiej stronie sali niż tych ze stolika obok. Fenomen znany, ale zawsze mnie raduje.
Za chwilę będzie tu siedzieć tłum ludzi (fot. M.Cywińska)
Na koniec zostawiłem najlepsze. Ukoronowaniem mini-Oktoberfestu była Biesiada Piwna, czyli wydarzenie, na które nie byłem do końca gotowy. Na szczęście w trakcie dałem się porwać absurdowi, dzięki czemu przetrwałem ją bez trwałych uszczerbków na zdrowiu, nie licząc delikatnego przejedzenia. Wyobraźcie sobie szeregi stołów ustawione na wielkim, zadaszonym dziedzińcu. Nad głową macie jakby wzorzysty dach namiotu, na ścianach tarcze, herby i zdjęcia z renowacji/odbudowy hotelu. Na wejściu dostajecie powitalny kufel piwa, siadacie do stołu, pojawia się jakaś przystawka (zupa piwna i miski z mięsem), po czym zaczyna się część artystyczno-rozrywkowa.
Jeżeli byliście kiedyś w Kompanii Piwnej albo w Bierhalle, bez trudu wyobrazicie sobie muzykę, którą zaiwaniała kapela. Wodzirej ubrany w tyrolskie, skórzane spodnie i kapelusz z piórkiem odpala kolejne konkursy, zabawy i intonuje następne piosenki, czy też nawet pieśni. Ze zdumieniem konstatujesz, że licznie zgromadzeni na imprezie ludzie je znają, chociaż ty słyszysz je pierwszy raz. To jest jak odkrycie równoległego wszechświata, z którego istnienia nie zdawałeś sobie do końca sprawy.
Mała biblioteka z widokiem na dziedziniec, można było sobie nawet coś wybrać, bo mieli kilka sensownych pozycji a nie tylko pięćdziesięcioletnie nowości (fot. M.Cywińska)
Ponieważ bycie dupkiem z zadartym nosem, który tymże nosem, z poczuciem własnej wyższości, kręci na plebejskie zabawy zawsze mnie irytowało, postanowiłem się wyluzować, co prawie mi się udało. Prawie, bo mimo najszczerszych wysiłków, nie mogłem opuścić lekko uniesionej ze zdumienia brwi.
A potem przypomniały mi się moje rodzinne Chmielaki, czyli Krasnostawskie Dożynki Chmielowe, na których dzieje się z grubsza tak samo i zdumienie przeszło zupełnie. Ludzie bawili się przednio, co i raz ktoś wyrywał do tańca i krzesał laczkami iskry z podłogi, wodzirej nie przeszkadzał w zabawie i wchodził wtedy, gdy tempo słabło, konkursy były typowe, nagrody również (piwo), piosenki odpowiednio biesiadne i ogólnie zabawa trwała w najlepsze przez całe zaplanowane 4 godziny. Najtwardsi zawodnicy przenieśli się z imprezą do basenu oraz do klubu nocnego w hotelowej Winiarni. My jako mniej twardzi zawodnicy, przenieśliśmy się z imprezą do pokoju, gdzie padliśmy jak podcięci na łóżko i tak już zostaliśmy.
Niedziela była krótka, bo planowaliśmy wystartować do Warszawy w samo południe. Właściwie poza śniadaniem i rytualnym przeszukaniem pokoju „no bo przecież na pewno coś w nim zostawiłem”, nic specjalnego nie zdziałaliśmy. Jeszcze tylko szybki podjazd po zakupy do sklepu we młynie (lokalny podpiwek i kwas chlebowy oraz syrop z pędów sosny ujęły mnie za serce i portfel) i koniec.
Janina, bo tak na imię babie, myśli tymczasem o tym podejrzanym chamie na pierwszym planie (fot. M.Cywińska)
Szybkie podsumowanie. Na plus zaliczam malownicze położenie hotelu, wzniesienie z widokiem na oba jeziora robi robotę, proście o widok na jedno z jezior podczas rezerwacji. Korytarze zamkowe to klasa sama w sobie, można się trochę zgubić, z moją orientacją przestrzenną nigdy nie wiedziałem, gdzie właściwie za chwilę wyjdę. Podczas pobytu zdecydowanie polecam przechadzkę po wszystkich skrzydłach i piętrach zamku, to dodatkowa, darmowa rozrywka, bo tutaj jakieś schodki, tam nagle poddasze a za rogiem znienacka baszta wewnętrzna. Puszczacie dzieciaki i macie je z głowy na cały pobyt, trzeba tylko zostawiać im jedzenie w losowych miejscach. Otoczenie zamku spodoba się wszystkim, którzy chcieliby pokombinować z bieganiem, dokoła jeziora Ołów prowadzi trasa o długości 4,5 kilometra, są również dwie dłuższe, ale to już dla wyczynowców. Jak już biegać, to zdecydowanie fajniej jest robić to dokoła jeziora, nie?
Podobał mi się cały kompleks barowo-zabawowy umieszczony w starej stajni. Nominalnie budynek nazywa się Zbrojownia, bo stajnia nie brzmi tak rokendrolowo. Jest tam bar, siłownia, dwa stoły bilardowe, piłkarzyki, trzy tory do kręgli, symulator golfa oraz kasyno, w którym najfajniejsze jest to, że nie da się w nim przegrać pieniędzy. Sprzęty, oprócz symulatora, leciwe, ale ja tak już mam, że wolę grać w bilarda, którego sukno nosi delikatne ślady użytkowania. Nie boję się wtedy, że jak mi chlapnie na nie piwo, to zapłacę miljord za wymianę albo czyszczenie.
Zdecydowanie plusuje kuchnia, bo karmi smacznie i oferuje duży wybór. Gdyby jeszcze kawa była lepsza, byłoby prawie idealnie.
Na plus zaliczam wielkość i wystrój kwatery, oczywiście trzeba wziąć poprawkę na fakt, że mieszkaliśmy w komnacie, która pewnie jest większa od zwykłych pokojów. Za serce ujęła mnie przede wszystkim stara szafa zamykana na skobelek, wypoczynkowa kanapa oraz obraz na ścianie, będący całkiem udanym pastiszem „Błazna grającego na lutni” Fransa Halsa.
Young man playing the lute, oil on canvas, 70 x 62 cm, signed t.r.: FH F, ca. 1623-1624, Luwr. Bawiąc, uczy (fot. André Hatala)
Grube mury skutecznie izolują, dzięki czemu w pokoju po minimalnym nagrzaniu jest ciepło a po przewietrzeniu chłodno. Grubość murów powoduje również ten specyficzny zapach z delikatną nutą starych murów. Nuta jest na tyle delikatna, że mi nie przeszkadzała. Poza tym śpię w zamku przerobionym na hotel, czym ma w nim pachnieć? Old Spicem? Przy okazji grube mury potrafią skutecznie wygasić zasięg telefonu, dzięki czemu nikt nie może się do nas dodzwonić. Podczas weekendu wypoczynkowego to bonus nie do przecenienia. Hotelowe wi-fi zostało ulepszone i mury już mu nie przeszkadzają.
Marysia skarżyła się na zapachy kuchenne na korytarzu. Nie wiem czy to kwestia bezpośredniego sąsiedztwa baszty, która prowadzi wprost do restauracji, czy takiej a nie innej wentylacji, dość powiedzieć, że w pokoju było spoko a na korytarzu czułem żurek. Milszy mi zapach żurku od kwiatowego środka do mycia posadzek, więc nie narzekałem.
W internetach czytałem niepochlebne opinie o obsłudze. Nie wiem o co chodzi, bo obsługujący nas pan giął się w ukłonach, prześcigał w uprzejmościach, był sympatyczny i kompetentny. Być może trafiliśmy na inną zmianę, bo z mojej strony brak uwag.
Zdecydowanym plusem są ceny w minibarku, półlitrowe piwo za ósemkę to akceptowalny poziom narzutu.
Cena za dwójkę poza sezonem to 400 ziko, więc bez patologii, chociaż oczywiście nie jest to cena hostelowa.
No i można przywieźć zwierzę.
Mają specjalne zawieszki. Ujęły mnie za serce (fot. M.Cywińska)
Minusy w kolejności losowej.
– niepijalna kawa
– brak półki pod prysznicem
– dwa jednoosobowe łóżka miast jednego dwuosobowego, ale to załatwia jeden telefon na recepcję
– za mały basen
– zbyt strywializowane opowieści przewodnika podczas zwiedzania zamku, wybierajcie zwiedzanie klasyczne dla siebie a to z dreszczykiem, jeżeli chcecie się wybrać z dziećmi
– absurdalne ceny w barze
– telefon gubiący zasięg (w pewnych okolicznościach jest duży plus)
Komu miałbym polecić wizytę w Hotelu Zamek Ryn? Na pewno wszystkim, którzy lubią sobie wyjechać z miasta na weekend i pozamulać w fajnym miejscu, w którym inni robią rzeczy za ciebie a ty możesz aktywnie próżniaczyć. Z uwagi na dużo ciekawych miejsc na Mazurach, wrzucacie rowery na dach i Ryn może być fajną bazą wypadową dla jednodniowych wycieczek. Dobrze będzie się w hotelu bawił ktoś, kto chce odpocząć, zrelaksować się i odstresować. SPA plus sauna plus basen plus siłownia to zajebiste combo. Nie mam dzieci, ale mam wrażenie, że miejsce jest im przyjazne, więc wypad rodzinny też wchodzi w rachubę, chociaż raczej latem. Fajnie jest zabrać dzieciaki na łódkę albo kajak, a poza sezonem jest z tym problem. Myślę również, że jest to dobre miejsce na integrację firmową, bo można tam zmieścić ludzi z całkiem dużej korporacji, a i tak nie będzie tłoku.
Pamiętamy, że jest to zamek przerobiony na hotel, więc pewnych rzeczy zrobić się w nim nie dało, jak choćby dużego basenu. Mi się akurat podobają takie drobne niedoskonałości, nieotynkowane miejscami ściany i skrzypiące meble w pokoju. Ale jak ktoś woli większą „sterylność” (tu brakuje mi odpowiedniego słowa) i pokoje szyte od linijki, w Rynie będzie mu przeszkadzać zbyt dużo rzeczy, żeby się mógł wyluzować.
Czy bym do hotelu w Rynie wrócił? No pewnie. Najchętniej w sezonie letnim, bo widok żagli na jeziorze zajebiście mnie uspokaja. A jakby jeszcze zrobili w plenerze to, co kilka lat temu mieli w piwnicy, byłoby idealnie. Otóż kiedyś można było sobie w tej piwnicy postrzelać z łuku. Totalnie postrzelałbym sobie z łuku pod zamkiem. A nawet obok.
PS Ponieważ trochę podróżujemy, postanowiliśmy z Marysią zacząć pisać o naszych wycieczkach, a nuż komuś się przyda.
PPS Wpis powstał we współpracy z Hotelem Zamek Ryn.