Seks, kłamstwa, kalambury, i filmy porno, czyli tarta cytrynowa

Antyimpreza walentynkowa z kalamburami (Penis Rozrabiaka), na których pokazywaliśmy tytuły filmów porno (Wymię Róży), była wielkim wygrywem (Robin Wzwód), i to dosłownym, bo nasza drużyna wygrała (Wakacje z Dupami). W międzyczasie gospodarze postanowili podnieść skalę zajebistości imprezy (Edward Penisoręki), wnieśli tartę, i była taka dobra, że straciłem czucie w nogach (Zaporożec w tunelu).

Korzystając z okazji, że odwiedził nas gość, odbyło się wielkie rodzinne gotowanie, i postanowiłem spróbować odtworzyć ten smak, oczywiście na podstawie przepisu, bo to jeszcze nie ten etap, żeby coś robić na fristajlo.

Najpierw zaczyniłem ciasto, przy czym zrobiłem inne niż w oryginale, niech mi autorka wybaczy. Do bardzo dobrego, kruchego, słodkiego ciasta potrzebujemy następujących składników:

200 g mąki tortowej
50 g cukru
140 g zimnego masła
1 jajko
szczypta soli

Wrzucacie do miski mąkę, cukier, szczyptę soli, i pokrojone na kawałki, zimne masło. Jeden rabin powie, żeby to wyrobić robotem kuchennym, inny powie, jebać robota, jestem człowiekiem, soylent green to inni, i wymiętoli ciasto ręką odzianą w rękawiczkę. Jak ja. W trakcie wyrabiania ręką, dodajemy białko. Masło staramy się rozcierać i łączyć z proszkiem, jak zacznie się wiązać w większe frakcje, dodajemy żółtko. Gnieciemy do momentu, gdy otrzymamy miękkie, plastyczne ciasto. Nie takie farfocle, tylko wiecie, zwarta, plastyczna bryła.

Owijamy to w folię aluminiową, i na pół godziny do lodówki.

Jako, że ciasto jest plastyczne, i ma konsystencję plastelinowatą… Kurwa, czy ja przypadkiem nie zrobiłem plastiku?

No więc z powodu konsystencji, nie trzeba go wałkować, tylko wystarczy rozgnieść ręką, i wylepić nim całą formę do tarty. Wystarcza na formę trzydziestocentymetrową (słownie: 30 cm). Przed wylepieniem formy, wysmarowałem ją lekko masłem, ale powiem wam, zrobiłem to z rozpędu, i nie mam pojęcia, czy było to do czegokolwiek potrzebne, ciasto i tak było trudno odspawać od ścianek formy.

Wylepiamy równo, pamiętając że przy ściankach ciasto ma tendencję do spiętrzania się, więc trzeba je poupychać i podociskać, żeby nie było bez sensu za grubo. W górę ciasto zarzucacie na całą wysokość ścianki.

Spojrzałem na swoje dzieło, stwierdziłem że jest mądre, dobre, i piękne, po czym podziurkowałem dno raz przy razie widelcem. Powoduję to, że podczas pieczenia ciasto się nie odkształca. Niektórzy mówią, że po takim traktamencie, trzeba formę wstawić na pół godziny do lodówki, ale to wypróbuję dopiero następnym razem.

Podziurkowane ciasto wrzuciłem do piekarnika, na 200 stopni (słownie: dwieście stopni), na jakieś 10-12 minut. Raczej dziesięć, bo chodzi o to, żeby lekko stwardniało. Masa do tarty wylana na ciasto niezapieczone mogłaby je rozmiękczyć, i zrobiłby się jakiś daremny zakalec.

W czasie, gdy kruchy, pyszny spód się piecze, robimy ciasto, które nie jest ciastem, tylko takim trochę nie wiadomo czym. Mnie zmyliło. Bo patrzcie, co się dzieje:

skórka starta z 3 cytryn
150 ml
soku z cytryn, trzeba wycisnąć jakieś 3-4 sztuki
100 g cukru
150 ml śmietanki kremówki
3 duże jajka
3 duże żółtka (3 białka zostają na potem, można spróbować zrobić bezy)

Słowo o tarciu skórki z cytryn. Co się naszarpałem poprzednim razem, to tylko ja sam wiem. Przede wszystkim cytryny przed tarciem skórki trzeba wyszorować w gorącej wodzie. Szczoteczką raczej, niż gąbką, którą myjemy naczynia. Następnie cytryny dokładnie osuszamy. Bierzemy tarkę o drobnych oczkach. I bardzo delikatnie pocieramy, nie dopuszczając do:

a) starcia białego, bo jest gorzkie jak sam skurwesyn
b) przebicia osłabionej tarciem skórki, bo jak pójdzie sok, to tarka zaczyna nam się ślizgać po skórce, i zamiast tartej cytryny, będzie półpłynne, farfoclowate gówno.

Starliśmy. Wrzucamy to do miski, dolewamy sok z cytryny, sypiemy cukier, i bełczemy trzepaczką, aż się ten cukier rozpuści. Dodajemy stopniowo śmietankę, bełczemy. Dodajemy pierwsze jajko, bełczemy dokładnie. Drugie, bełczemy dokładnie. Trzecie, bełczemy dokładnie. Pierwsze żółtko, bełczemy dokładnie. Drugie żółtko, bełczemy dokładnie. Trzecie żółtko, bełczemy dokładnie.

Zauważyliście, że po tylu powtórzeniach, słowo bełczemy traci swój sens, i przestaje znaczyć cokolwiek? Jest to zjawisko nazywane satiacją semantyczną. To tak, w ramach bawiąc, uczy.

Po dokładnym wybełtaniu tej masy, wpadamy w naszej kuchni confusion w ciężką rozkminę, no bo przecież to powinno być bardziej ciasto, niż ciecz.

Tak musi być. Nie przejmując się, wlewamy to wszystko na nasze kruche ciasto, i wstawiamy na 30 minut do piekarnika ustawionego na 190 stopni. Koleżanka, od której dostałem ten przepis mówi, że można piec krócej, i od piętnastej minuty zacząć kontrolować. Masa powinna być już ścięta, może się lekko trząść, nie ma problemu, dotężeje w lodówce.

Ja zapodałem pełny program, 35 minut, trochę się mi spiekło na górze, ale raczej posmakowało, bo dowiedziałem się, że mogę się wprowadzić, a ktoś się chciał tej tarcie oświadczać. No ogólnie miało miejsce niebo w gębie, i wielkie kulinarne zwycięstwo.

To czarne na powierzchni nie powinno być czarne, ale smakowało zupełnie tak samo, jak żółte. Czarne na obwodzie to góra ciasta kruchego ze spodu, nie powinna być tak czarna, za długo je wypiekałem, no bo weźcie 12 minut samo, a potem 35 zalane masą, to razem będzie jakieś…
No mniejsza, prawie godzina będzie. Każdy by ściemniał po godzinie w piecu chlebowym.

fot. M.Cywińska
fot. M.Cywińska

Aha, zaraz po wyjęciu z piekarnika, możecie posypać tartę cukrem pudrem, ale nie jest to konieczne, bo ona ma tak pięknie zachowany bilans między słodkim a kwaśnym, że według mnie nie trzeba niczego poprawiać.

Smacznego.

Oraz im dłużej nad tym myślę, tym bardziej stwierdzam, że ta zeberka fajnie wygląda.

fot. M.Cywińska
fot. M.Cywińska

Przepis na ciasto kruche wziąłem z tego bloga. Ogólnie polecam lekturę, bo www.pieceofcake.pl ma taką przyjemną właściwość, że można tam znaleźć wszystko. Minimalistyczna forma oferuje maksymalistyczną ofertę.

Z kolei przepis na tartę pochodzi z bloga rozkosze-stolu.blogspot.com. Również polecam.

Hamborgir gościnny

Spraszał Bratanek, to pojechałem. Przyjęcie okazało się być sukcesem, poszliśmy po linii najmniejszego oporu, i zapodaliśmy hamborgiry. Od opisanych przeze mnie poprzednio różniły się dwiema rzeczami: boczkiem (no bo kurwa, ile można jeść bekon), oraz sosem. Badajcie sos.

Sos z czerwonej cebuli
4 duże cebule czerwone (koniecznie czerwone, nie ma zastosowania zasada better dead than red)
1 łyżka oliwy
1 puszka pomidorów (bo musi być sok)
1 łyżka cukru (albo dwie, jak ktoś lubi słodziej)
2 łyżki octu balsamicznego

Cebulę kroimy w półtalarki, czyli najpierw po osi pionowej, od końca z zieleniną, do tego smętnego pędzelka, następnie kładziemy płaskim do deski, i jedziemy w poprzek krążków. Są blogi, na których możecie się dowiedzieć, jak kroić cebulę w różne fikuśne historie, typu talarki, krążki, piórka i inne rzeczy. Guglajcie.

Pokrojoną cebulę wrzucamy na olej i nie smażymy, tylko dusimy na małym ogniu pod przykryciem. Jak cebula zmięknie, dodajemy cukier, i dalej dusimy. Jak się zrobi taka wiecie, witkowata, dorzucamy pomidory, które uprzednio blendujemy na miazgę. Trochę dusimy pod przykryciem, a potem rozpoczynamy redukcję. Czyli odparowujemy to całe sosiwo, w którym nam się cebula tapla, gdyż nie chcemy, żeby to wszystko nam się wylewało spomiędzy bułki a hamborgira, nie?

fot. R.Teklak

W rezultacie otrzymujemy sos, który się nie leje. Pomysłowe, co? Zostawiamy go w spokoju na bardzo małym ogniu, i w czasie, gdy redukuje się do postaci kostki rosołowej… Ma nie cieknąć. W czasie gdy nie cieknie, my robimy bułki według przepisu, który już znamy. Kilka fotek, celem wypełnienia wpisu.

Tutaj chyba udało mi się wepchnąć palec w obiektyw. Mad foto skillz lvl pro.

fot. R.Teklak
fot. R.Teklak

Oczywiście bułki najlepiej zacząć robić wcześniej, ale pamiętamy, że gościnny hamborgir jest dumnym reprezentantem kuchni confusion, i dlatego bułki zaczęliśmy robić tuż pod koniec redukowania sosu. Bez sensu, ale nigdzie się nam nie paliło.

W misce rozkłócone jajko. Bardzo podoba mi się słowo ‚rozkłócone’, takie polskie.

fot. R.Teklak
fot. R.Teklak

Bułki spoczywają na silikonowej macie. Dobry patent, sama się nie pali, blacha zostaje czysta, nie trzeba szorować, wygryw kuchenny.

fot. R.Teklak
fot. R.Teklak

Minęło mnóstwo strzałów znikąd, sos się zredukował, bułki wystygły, przystąpiliśmy do smażenia hamborgirów. Wtręt organizacyjny.

Po krytycznych głosach dotyczących męczenia mięsa, zrobiłem eksperyment. Jednego kotleta stłukłem tak, że zaczął się pocić kolagenem, i osadzać tłuszcz na ściankach miski, drugiego zmiętosiłem delikatnie, tak żeby się trzymał kupy, ale nic więcej. Usmażyłem do identycznego stanu. Przygotowałem dwa identyczne hamborgiry. Spróbowałem obu.

Ja zdecydowanie wolę te ze zmęczonego mięsa, wy zróbcie sobie sami eksperyment, i odpowiedzcie sobie na to zajebiście ważne pytanie.

I dlatego też zasugerowałem Bratankowi, żeby wymęczył mięso, (ja wiem, jak to brzmi), bardzo aligancko mu wyszło.

Oczywiście należy pamiętać, że jak chce się mieć czizborgira, należy po przewróceniu kotleta na drugą stronę, położyć na pierwszej ser żółty i przycisnąć do mięsa. A potem pozwólcie działać siłom fizyki.

Poniżej siły fizyki w działaniu.

fot. R.Teklak
fot. R.Teklak

A potem to już z góry. Bułka na pół, sos z cebuli, kotlet, boczek…

fot. R.Teklak
fot. R.Teklak

No właśnie, przecież wcześniej trzeba boczek jeszcze zrobić. Do piekarnika nagrzanego wrzucamy kilka plastrów na kilka minut, żeby się przypiekły, a że piekarnik mamy już rozgrzany po bułkach, to kolejny wygryw kuchenny na koncie. Po wyjęciu, odstawiamy tackę na bok, żeby boczek stwardniał, bo on jest taki trochę miękkawy, jak się go wyjmie.

Na boczek ogórek konserwowy, na górną bułkę majonez, do kupy, długa wykałaczka, parasolka do drinków i smacznego.

fot. R.Teklak
fot. R.Teklak

Natychmiast po wyjęciu kija, hamborgir mi się rozjebał na kawałki, ale że to była męska impreza, nikt się nie przejmował tym, że z wąsów kapał nam majonez.

Smacznego.

Zdjęcia robione szpikiem kostnym, przez fotografa, który nie umie. I ja wiem, że na tych fotach jedzenie wygląda tylko trochę mniej apetycznie od ofiary utonięcia, leżącej na stole sekcyjnym. Ale to się zmieni, gdy znajdę i naładuję swojego BenQ, który może nie ma odstrzelonej optyki, ale przynajmniej dobrze odwzorowuje kolory, nawet w kiepskim oświetleniu. Będzie lepiej.

Szybki deser czekoladowy moelleux

Witamy w kolejnej odsłonie kuchni confusion.

Miała być notka o charakterze społeczno-ekonomicznym, ale jak już siadłem do pisania notki o charakterze społeczno-ekonomicznym, okazało się, że jest potrzeba zjedzenia czegoś słodkiego. Zdjęliśmy z półki 8 książek kucharskich, i zaczęliśmy szukać czegoś, co można zrobić z niczego. Do zrobienia pysznego deseru z niczego będziemy potrzebować składników, które pewnie są w każdym domu, oraz dwóch ramekinów.

Bawiąc, uczy!

Ramekin lub kokilka to ceramiczne lub szklane naczynie, w którym można zarówno zamrozić, jak i upiec danie. Charakteryzuje się dużą odpornością na szok termiczny, co oznacza, że można je włożyć bezpośrednio z lodówki do nagrzanego piekarnika, i nie pieprznie w drzazgi. Na allegrze taka kokilka kosztuje od 6 do 15 ziko, i myślę, że jakieś 2 sztuki można sobie sprawić, żeby nie było, że w naszym mieszkaniu jest tylko mały garnek, patelnia, dziesięć kubków, cztery talerze, miseczka z Ikei, sztućce, i kielony do wódki.

Zresztą na bank się taka miseczka przyda, bo w ramekinie robi się bardzo dużo bajeranckich potraw. Wykorzystamy go do creme brulee, zapiekanych jajek, jabłek, sufletów, puddingów, musów, tymbalików (rozkosznie piękna nazwa), czy wreszcie moelleux, które dzisiaj właśnie zrobiłem.

Widzicie, skorzystaliśmy z francuskiej książki z przepisami, i deser nazywa się moelleux au coeur coulant, co przy pomocy translatora gugla przetłumaczyłem sobie jako Łagodność z serca płynąca. Jak ktoś zna francuski, może zaproponować wersję bardziej zbliżoną do prawdy.

Do przygotowania dwóch porcji tej krainy łagodności potrzebujemy:

1 jajko
25 gramów cukru pudru
15 gramów mąki
50 gramów masła
50 gramów gorzkiej czekolady (ja zapodałem Wedla)
2 kostki białej czekolady (totalnie opcjonalnie)

Ponieważ przygotowanie całości zajmuje maks 10 minut, możemy zacząć rozgrzewać piekarnik do temperatury 200 stopni.

Całe jajko, czyli żółtko i białko, wbijamy do miski, dosypujemy cukier puder i ubijamy tak, żeby lekko zbielało. Nie na żadną sztywną pianę, konsystencja bardziej luźnego kogla-mogla (kogela-mogela?).
Tutaj taka zabawna historia, zaćmiło mi mózg, wybiłem jajko do szerokiej, dość płaskiej miski, dodałem cukier puder, a potem, od tego zaćmienia mózgu, zmieniłem koncepcję, i zamiast ubijać ręcznie, wyjąłem mikser. Śmiechom i żartom nie było końca, większość plam z jajka udało się ze ściany, sufitu i szafek, usunąć bez śladu. Pamiętajcie – nie mieszamy różnych systemów walutowych. Jak ręcznie, to w płaskiej misce, jak mikserem, to w wysokim pojemniku.

Do ubitego jajka, dodajemy mąkę, mieszamy łyżką tak, żeby równo rozprowadzić mąkę i porozbijać ewentualne grudki.

Masło i czekoladę wrzucamy do garnka, i na małym gazie, rozpuszczamy. Kiedyś rozpuszczałem czekoladę z masłem na dużym gazie. Podwójnym, bo byłem krzynkę pijany. Jakości dymu jaki wytworzyłem, zazdrościły mi wszystkie stołeczne dyskoteki. Więc mały gaz, ciągle mieszamy, wszystko się ładnie rozpuszcza, pachnie obłędnie, zwalczamy chęć, żeby zawartość garnka wypić, zestawiamy go z gazu, i wlewamy do niego to jajko z cukrem i mąką. Mieszamy dokładnie, masa lekko zgęstnieje…

CZEŚĆ GRUBY, CO DZISIAJ ROBISZ? JAKOŚ DZIWNIE PACHNIE, WCALE NIE SUROWYM MIĘSEM, CO TO BRĄZOWE. KOCIEZUSIE, JAK ŚMIERDZI, IDĘ UPOLOWAĆ WRÓBLA, CZEŚĆ GRUBY, NIE ZALEŻY MI NA TWOIM ŚMIERDZĄCYM JEDZENIU. (uciekł tak szybko, że nie zdążyliśmy zrobić zdjęcia, dzisiaj bez kotów)

Wyciągamy dwa ramekiny, natłuszczamy dno i brzegi odrobiną masła, i rozlewamy do nich zawartość garnka. Po równo. Na wierzch kładziemy po kostce białej czekolady, ale jak nie położycie, to nie będzie tragedii. Naczynia zapodajecie do nagrzanego piekarnika na 10 minut. Od dziesiątej minuty robicie to, co ja na poniższym zdjęciu.

fot. M.Cywińska
fot. M.Cywińska

Jak to mówił prowokator w King Sajzie, ty ziomek masz inne zadanie, ty tu siedź i knuj. Obserwacja jest po to, żeby zauważyć ten moment, w którym deser na górze popęka, a bokiem zacznie delikatnie odchodzić od naczynia. Wtedy wyciągamy szybko, bo chodzi o to, żeby deser był w środku płynny.

Po wyciągnięciu nasza kraina łagodności ma wyglądać mniej więcej tak

fot. M.Cywińska
fot. M.Cywińska

W pęknięciach na wierzchu deseru, w bliższej kokilce coś błyszczy. To płynna czekolada. W dalszej nie błyszczy, bo jak widzicie, wlałem trochę nierówno, i mniejsza porcja upiekła się cała, a w większej się lało, tak jak powinno.

Zrobienie całości trwa niecałe 20 minut. Znaczy u mnie, z powodu wybuchu jajka, trwało nieco dłużej, ale normalny, ogarnięty początkujący adept kuchni confusion, poradzi sobie na luzie w 18 minut. Smacznego.

fot. M.Cywińska
fot. M.Cywińska

Uwagi końcowe:

Nie dałem kostki białej czekolady na wierzch, bo nie mieliśmy. A o tej, którą mieliśmy, zapomniałem.

Dałem trochę więcej (60 g) czekolady, bo tyle akurat zostało po tym, jak na święta robiliśmy ciasteczka. Jednocześnie dałem trochę mniej cukru pudru (niecałe 20 gramów), bo tak wyszło. Nic się nie stało, deser był dalej pyszny.

W deserze nie ma się właściwie co piec. Dlatego myślę, że gdyby wyciągnąć go z piekarnika po dokładnie 10 minutach, byłby jeszcze lepszy, gdyż byłoby więcej płynnego.

Jadłem go w towarzystwie lekko mokrych, suszonych śliwek z Hali Mirowskiej. No nie mam pytań.

Tu ten twój hamborgir

Kontynuujemy temat z przedwczoraj. Mamy bułki, teraz trzeba je czymś wypełnić. Najlepiej miłością.

Do wypełniania bułek miłością, najlepiej nadaje się wołowina. Wbrew obiegowym opiniom, polska wołowina jest bardzo dobra, i nieprawdą jest jakoby większość ludzi na świecie była w stanie odróżnić ją po smaku od wołowiny argentyńskiej czy Kobe. Otóż nie jest, więc nie ma sensu przepłacać. O wołowinie więcej opowiem kiedy indziej, na razie wystarczy nam informacja o tym, że polska jest dobra.

Można iść do specjalistycznego sklepu, kupić kawałek wymasowanej i wychuchanej polędwicy po 189 ziko, po czym samemu go mielić z uczuciem. Albo można być takim abnegatem jak ja, i zadowolić się mieloną wołowiną z Simply. To nie jest odmiana krowy, tylko taki sklep. Wołowina była ładna, czerwona, 12% zawartości tłuszczu, trochę mało, ale sobie poradziłem.

Do zrobienia hamborgirów potrzebne jest:

500 gramów wołowiny
100 ml wody
sól do smaku
pieprz do smaku

Jak wam będę opowiadał o wołowinie kiedy indziej, dam bardziej fancy przepis na hambuksa, dzisiaj jedziemy na minimalu.

Zapamiętajcie jedno. Gdy ktoś wam mówi, że do hambiego trzeba dodać jajka, albo, o zgrozo, bułki tartej, to tego kogoś można bez skrupułów pobić żelazną dziewiątką do golfa, i każdy sąd was uniewinni. Z jajkiem czy bułką tartą, to mielony jest zwykły.

Wrzucacie wołowinę do miski stalowej, solicie, pieprzycie, dolewacie wodę i wyrabiacie. O bracie, o siostro, wyrabiacie tak, jakby od tego miał zależeć wasz dobrostan. Ja lubię mięsić mięso gołymi rękami, ci bardziej obrzydzeni obywatele mogą użyć rękawiczek jednorazowych z lateksu, czy z czego tam. Tylko sprawdźcie, czy nie są opylone proszkiem, dzięki któremu łatwiej je wkładać na rękę. Bo ten proszek jest chujowy w smaku, niby puder, taki niewinny i neutralny, a psuje, wiem co mówię.

Wyrabiacie mięso przez minutę, dwie…

GRUBY, GRUBYYY!!! GDZIE MÓJ KAWAŁEK MIĘSA TEGO PYSZNEGO, DAJ DAJ DAJ TROCHĘ, NIE BĄDŹ TAKI, ILE MOGĘ JEŚĆ WRONY CZY MYSZY CHUDE OD ZIMY I BIAŁEGO PYŁU PROSZKU. DAWAJ SZYBKO, GRUBY, MIĘSO.

for. M.Cywińska
for. M.Cywińska

Wyrabiacie mięso przez 5-6 minut. Po tym czasie moje zaczęło się powoli lepić do rąk, i samo do siebie. Z tego co pamiętam, chodzi o to, że podczas intensywnego wyrabiania, rozbijamy włókna kolagenowe. I to właśnie one zlepiają nam wołowinę do kupy, bez użycia jajka, czy, o zgrozo, bułki…

GRUBY! GRUBYYY!!! DAJ TEN KOLAGEN, BĘDĘ GŁADKI I PRZYSTOJNY, NIE TAK JAK TY, DAJ DAJ DAJ KOLAGEN, I TROCHĘ TEGO CZERWONEGO MIĘSA, DAWAJ PRĘDKO, NO GRUBY, NIE BĄDŹ TAKI!

…tartej, nawet jeżeli jest to bułka tarta z Charlotty. Gdy mięso się już prawie trzyma w całości razem, rozpoczynamy ten kawałek przygotowań, który lubię najbardziej.

ZACZYNACIE NAPIERDALAĆ TYM MIĘSEM O MISKĘ Z ZAMACHU ZZA GŁOWY.

Poważnie, zaczynacie je niszczyć, wdeptywać w ziemię, anihilować. Można bić pięścią, ale wtedy fruwa na boki, i tylko koty są zadowolone. Można próbować dusić, ale przeciska się przez palce. Dlatego najlepiej jest dwoma szybkimi ruchami zebrać mięso do kupy, wziąć rękę, i jebnąć nim o miskę. I jeszcze raz. I znowu. Optymalnie byłoby tłuc nim tak długo, aż poszarzeje. Ja nie miałem tyle czasu, i zaprzestałem w momencie, w którym całe pół kilograma mięsa mogłem uformować w jedną kulę, która trzymała się w całości, i nic z niej nie odpadało.

Sugestię mam taką, żeby nie łomotać mięsem w dno miski, bo trochę strzępy lecą na bok. Należy celować w styk dna i ścianki. I tłuc, aż do omdlenia prawicy (u leworęcznych – lewicy). No i zszarzenia mięsa.

Jeszcze w kwestii tłuszczu. Jak wspomniałem, w mojej paczce zawartość tłuszczu wynosiła 12%. Optymalna proporcja to 20%. Można dodać albo mięsa tłustego, albo łoju. Przy czym musimy mieć pewność, że łój pochodzi z młodego wołu, ten ze starego może popsuć całą potrawę. Mniej ortodoksyjni kucharze mówią, że można dać boczku lub wędzonej słoniny. Ja nie miałem czym wzmocnić, więc zostałem przy chudszej wersji, była całkiem spoko.

Skatowaliśmy mięso, teraz trzeba je jakoś podzielić. Z pół kilograma mięsa wyjdą nam idealnie cztery, tadam, ćwierćfunciaki. Nie muszę chyba tłumaczyć, dlaczego ćwierćfunciak jest najlepszym hamborgirem świata. Ważymy sobie zatem ćwierćfunciaki (u mnie wyszły po 137 gramów), formujemy płaskie kotlety nieco większe od bułek (mięso się nam podczas smażenia skurczy), rozgrzewamy na patelni dwie łyżki oleju, ale tak fest rozgrzewamy, pilnując jednocześnie, żeby go nie przypalić, i lu, kotleciwo w olej.

Ile smażyć? Jeden rabin powie, że z jednej strony 4 minuty, z drugiej 4 minuty. Ja powiem: obserwuj bok kotleta. Po minucie zauważysz, że stopień wysmażenia widać na nim idealnie.

mad paint skillz
mad paint skillz

Mam niedobór kolorów w paincie, więc dla uproszczenia przyjmijmy, że na patelnię rzucaliśmy mięso czerwone. Najwyższy hamborgir jest dość nieźle well done, i jego smażyliśmy po 4 minuty na stronę. Środkowy, to takie medium, ale nie, że łącznik między światem żywych i umarłych, tylko średnio wysmażony, i jego smażyliśmy 3 minuty na stronę. Najniżej jest blue, i jego smażyliśmy 1-2 minuty.

Po zakończeniu smażenia, dajemy hamborgirowi chwilę odpocząć. Nie szturchać, nie klepać, niech was ręka broni przed nakłuwaniem czy krojeniem kawałka, tylko żeby sprawdzić, czy dobrze smakuje. Dobrze smakuje. A jak odpocznie, będzie smakował jeszcze lepiej. Można dać mu odpocząć na desce, można położyć go na ręczniku papierowym, wtedy zgubi trochę oleju.

Oczywiście jak ktoś ma życzenie i patelnię grillową, to może go sobie usmażyć na niej. Wtedy hambuks będzie miał ten charakterystyczny ślad rusztu, oraz lekkie przypalenia we wgłębieniach. Pamiętajmy, że przed smażeniem, patelnię grillową smarujemy delikatnie olejem.

Hambi odpoczywa, my walczymy dalej. Kroimy bułkę na pół. Jeden rabin powie lekko przypiec oba kawałki po stronie wewnętrznej, drugi rabin powie, no chyba was pojebało. Co kto lubi, ja uważam, że skoro przed chwilą upiekliśmy fantastyczne bułki, i one są prawie jeszcze ciepłe, to przypiekanie nie ma sensu.

Dół bułki smarujemy sosem…

Kurwa, zapomnieliśmy sosu. Do zrobienia doskonałego sosu do hamborgira, potrzebne nam będą następujące składniki:

3 łyżki majonezu, Kielecki albo Napoleoński, bo są najlepsze, nie?
1 łyżeczka musztardy
1 mały ogórek konserwowy
1 mała cebula, naprawdę mała
1 ząbek czosnku, można użyć czosnku w proszku, wtedy ze dwie szczypty, czyli tyle, ile się mieści między palcem wskazującym a kciukiem
pół łyżeczki słodkiej papryki
szczypta ostrej papryki – opcjonalnie, jak ktoś lubi ostrzej
pół łyżeczki soku z cytryny, można dać zamiast tego octu winnego
pół łyżeczki cukru

Cebulę posiekać na drobno, a najlepiej zetrzeć na drobnej tarce (taka z małymi dziurkami), albo wręcz zmielić blenderem. Jest jej mało, więc blender musi być kozak, żeby sięgnął na dno pojemnika, i zebrał cebulę w ostrza. Dlatego lepiej pojechać ją na tarce. To samo z czosnkiem. I z korniszonem. Pamiętajmy, że korniszon jest w occie, a kiszony nie jest w occie. Chociaż z kiszonym pewnie też by dało radę. Przeciery wrzucamy do majonezu, dodajemy resztę składników, i dokładnie mieszamy. Otrzymujemy ładny, czerwony, lekko ostry sos. Jak jest za ostry, możemy go rozcieńczyć małą ilością majonezu. Jak za bardzo majonezowy, docieramy trochę ogórka, cebuli. Trzeba popróbować, żeby uzyskać smak środka, nie za ostry, nie z przewagą majonezu, cebuli czy czosnku. Do poeksperymentowania.

I takim sosiwem smarujemy dół bułki. Ale na bogatości, niech cieknie, i niech wszyscy wiedzą, że nas stać. Na to hamborgir. Następnie sałata. Potem cebula, ja nie dawałem, bo jest już w sosie, i na dodatek rypie w wątrobę. Sugestia taka – jak dajecie cebulę, to nie róbcie tego, jak na poniższym obrazku.

B. Linke 'Kanibalizm'
B. Linke ‚Kanibalizm’

Niech z cebuli młyńskie koła nie przygniotą nas do kromki. Zamiast tego wykorzystajmy tylko zewnętrzne krążki, są delikatniejsze. Wyżej pomidor. Jeszcze wyżej korniszony pokrojone w podłużne plastry (wzdłuż a nie w poprzek). To jest mój żelazny zestaw, jeżeli chcecie nawalić do środka rukoli, szpinaku, twarogu czy brukselki – wolna wola, jeżeli będzie wam smakować, ryzykujcie. Według mnie sałata, odrobina cebuli, pomidor i korniszon w zupełności wystarczają. Misterną konstrukcję wieńczy góra bułki, też posmarowana sosiwem na bogatości.

Układamy na talerzu, przebijamy długą wykałaczką, żeby nam się w drodze do stołu nie rozpadł (u nas niestety zabrakło, ale od kuchni do stołu jest pół metra, więc dałem radę), siadamy i jemy ze smakiem.

fot. M.Cywińska
fot. M.Cywińska

Na koniec kilka spostrzeżeń i uwag.

Jeżeli chcecie mieć czisburgera, kroicie plasterek nie za gruby sera żółtego, i jak przewrócicie kotlet na drugą stronę, to kładziecie ten ser na wierzchu. Dość ładnie się stopi, nawet jeżeli smażycie mięso dość krótko. Nie wiem, co się dzieje na patelni grillowej, może kiedyś sprawdzę.

Pod nieobecność sosu (brak składników, nie chce mi się, chce mi się, ale zimno i daleko do sklepu), można wymieszać majonez z odrobiną musztardy, albo keczupu. Albo dać tylko keczup. Naprawdę, nie startujemy u Ramseya, to ma nam po prostu smakować.

Słyszałem o dodawaniu do mięsa sosu sojowego, sosu Worcestershire i innych rzeczy. Nie próbowałem, nie wypowiem się, proponuję na początek samo mięso, bez sosów w środku.

Długa wykałaczka nie jest niezbędna, ale jak chcemy zjeść hamborgir wykwintnie, czyli przy pomocy noża i widelca, może być przydatna.

Postarajcie się przekroić bułki na pół tak, żeby ich powierzchnie były równoległe do powierzchni talerza. Nie ma nic bardziej wkurzającego od hambiego zjeżdżającego z krzywo przekrojonej bułki na fali z sosu.

Bułki stygną dosyć szybko. Można wykorzystać rozgrzany piekarnik do upieczenia frytek, i w tym samym czasie robić hamborgir. Logistykę i rozpisanie linii czasowej pozostawiam wam.

Smacznego.

fot. M.Cywińska
fot. M.Cywińska

GRUBY! GRUBYYY! DLACZEGO POPSUŁEŚ DOBRE SUROWE MIĘSO! PO CO DAWAŁEŚ JE DO TEGO GORĄCEGO, GRUBY, NO PO CO! TERAZ BĘDĘ MUSIAŁ JEŚĆ ZNOWU GOŁĘBIE I CHUDE MYSZY, DZIĘKI STARY, NO SERIO DZIĘKI.

Dej mie ten hamborgir

Tak, tytuł zerżnąłem z fejsowego fąpaża. Lubię brzmienie słowa hamborgir.

Mój ostatni poważniejszy kontakt z kuchnią miał miejsce na studiach. Przez pierwsze dwa lata jadłem obiady na stołówce, potem trzeba było zacząć kucharzyć. I nawet wtedy dobrze mi szło. Pełen wykwint, parówki (nie gotujemy, zalewamy wrzątkiem), odsmażane pierogi (tego się nie da spieprzyć), leczo ze słoika od Matki Czesławy (do wygodnego podgrzania na patelni), czy zupa ogonowa z torebki (nie było jeszcze gorących kubków ani vifonów). W pierwszej pracy jeszcze walczyłem, najczęściej był to kurczak smażony z warzywami z mieszanki hortexowej plus ryż, od października 1998 roku, wziąłem całkowity rozbrat z gotowaniem. Pojedyncze epizody w roku 2002, 2004 i 2006 nie powinny być traktowane poważnie, bo potrawy z reguły opierałem na sosach na winie, przez co pod koniec gotowania byłem prawie zawsze pijany.

Balistyczna kuchnia confusion to dobra nazwa na to, co do tej pory robię przy garach.

Nie mam zamiaru prowadzić bloga kulinarnego, bo ich jak okiem sięgnąć wszędzie pełno. Poopowiadam wam jak się dobrze w kuchni bawić. Słowami zrozumiałymi dla ludzi mi podobnych, którzy przy blacie nie czują się zbyt pewnie. Jak coś będzie za skomplikowane, opierdalajcie mnie w komentarzach. Profesjonaliści (czyli ci, którzy potrafią na przykład samodzielnie ugotować zupę z kości) niech się nie śmieją, ja się uczę.

Przyznam się wam ze wstydem, że frunąc na skrzydłach zmiany, wykorzystałem urodzinowy wołczer na zajęcia kulinarne, i nieironicznie poszedłem na wołowinę dla początkujących. Dlatego dzisiaj będzie hamborgir.

Robienie hamborgira zaczynamy od upieczenia bułek, bo te kupne z Kerfa mi nie smakowały, a kajzerka się niezbyt nadaje, co przetestowałem kilkukrotnie, bo przecież nie wierzyłem.

Do upieczenia bułek potrzebujemy przede wszystkim wagi. Jeżeli potraficie odważyć bez wagi 245 gramów, to spoko, a jak nie, to potrzebujemy wagi. Waga kuchenna kosztuje w Kerfie dwajścia ziko. Do tego sitko, ale nie takie do herbaty (wiem co piszę, próbowałem), tylko większe, na przykład takie do cedzenia makaronu nitki. Piekarnik, blacha i papier do wyłożenia tej blachy. Przyda się pędzelek do posmarowania bułek jajkiem. Jak nie mamy pędzla, możemy zrobić to palcem. Gdy zbierzemy drużynę, możemy zacząć szarpać questy.

Czas przygotowania bułek to 2 godziny, z czego godzinę czterdzieści będziecie się przyglądać, jak ciasto wyrasta. Składniki na 12 bułek, jak tyle nie potrzebujecie, to sobie podzielcie. Ale możecie zrobić 12, bo one się nadają nie tylko do hambuksów, można je szamać na śniadanie, znajomi świadkami. Wytrzymują do 4 dni, szybko czerstwieją, ale wystarczy skropić je lekko wodą i wstawić na 3 minuty do piekarnika (150 stopni), żeby były takie, że o rany jak chrupią.

Składniki:
680 gramów mąki
7 gramów drożdży suchych (lub 14 gramów świeżych, które trzeba pokruszyć, dlatego wolę suche, bo się sypie i ma się spokój, a nie jakieś kruszenie, a potem ręka śmierdzi grzybem)
2 łyżeczki cukru
1 łyżeczka soli
2 łyżki roztopionego masła
200 mililitrów mleka (albo 200 gramów, abstrahujemy tutaj od gęstości płynu)
200 mililitrów wody (albo 200 gramów)
Do późniejszych czynności:
1 jajko
2 łyżeczki sezamu

Weźcie dużą miskę, i przez sito o średnio grubych oczkach przesiejcie do niej mąkę. Potem dodajcie resztę składników, oprócz jajka i sezamu, bo te są do czegoś innego.

Mieszamy łyżką dopóty, dopóki możemy, jak zaczyna ciężko iść, wykładamy ciasto na czysty stół (jesteśmy początkujący, czegoś takiego jak stolnica nie mamy w domu), i wyrabiamy. Wyrabianie jest podobne do tego, jak w marnych filmach porno faceci międlą kobiece piersi – oburącz od środka, lekko do góry, ucisk, na zewnątrz, czynność powtórzyć. Gnieciemy jakieś 4-5 minut, bawiąc się przy tym przednio. Ciasto ma być sprężyste, składniki równo połączone, jak uczciwie przepracowaliście ostatnie 4-5 minut, nie może się nie udać.
Jak się wam za bardzo lepi do stołu, może to oznaczać, że macie
a)stół z wikliny, bambusa, ratatanu etc., i one się nie nadają do robienia ciasta
b)coś pomyliłem w składnikach, i wtedy możecie podsypać na blat trochę mąki.
Ale generalnie przy tych proporcjach, ciasto lepić się powinno leciutko. Plastelina a nie glina.

Po wyrobieniu towarzyskim, odkładamy je do miski, okrywamy ściereczką, żeby nie schło (można użyć ręcznika), i odstawiamy w ciepłe miejsce, na przykład gdzieś pod kaloryfer.

Odpalamy sobie serial, bo ciasto ma rosnąć 1 godzinę. Po godzinie wyjmujemy je z miski, znowu przez jakieś 45 sekund wyrabiamy, następnie ważymy. To co wyszło dzielimy na 12, bo nie chcemy, żeby każda bułka była z innej parafii (no i po coś tę wagę kupiliśmy, nie?).
Mi wyszło na ten przykład 98 gramów na bułkę. Ważymy zatem 12 kawałków, każdy po 98 gramów, nie przejmujcie się, że ostatni będzie miał inna masę, to jakiś fenomen fizyczny, albo błąd pomiaru.

Wyjmujemy blachę, wykładamy papierem do pieczenia, polecam taki, który ma gotowe arkusze, można go dostać na ten przykład w Rossmannie. Bierzemy te równe kawałki ciasta, i czynimy z nich bułeczki. Najlepiej robić to, jak robi się gałki śniegowe, znaczy utoczyć w dłoniach. Po kilku próbach znajdziecie metodę, wystarczy że będzie to przypominać bułkę. Kładziemy je na blachę, lekko spłaszczamy. Nie przejmujcie się, że wyglądają jak jakieś placki. One jeszcze będą rosnąć.

Blachę przykrywamy ściereczką, i odstawiamy w ciepłe miejsce do ponownego wyrośnięcia. Bułek mamy mieć 12, potrzebujemy dwóch blach. Jak mamy jedną, to pierwszy rzut bułek układamy na blaszce, drugi na papierze rozłożonym na tacy albo desce do krojenia, potem sobie szybko przełożymy cały papier.

Bułki wyrastają przez 40 minut, przy czym po 20 minutach można zacząć rozgrzewać piekarnik do temperatury 200 stopni. I rozbić jajko, ale nie na stojącą sztywno pianę, tylko tak rozbełtać.

Gdy bułki postoją dłużej niż 40 minut, wyrosną trochę za bardzo, i nie sprawdzałem, czy się będą nadawać do hamborgir, ale podejrzewam, że mogą być na przykład za bardzo pulchne, albo co. Zresztą szkoda czasu, mówią że 40 minut, to się nie ma co czaić i przeciągać.

Bierzemy blachę, każdą bułeczkę lekko spłaszczamy. Przez te 40 minut one trochę obsychają z zewnątrz, więc przy spłaszczaniu, lekko pękną. Tak ma być. Pędzelkiem albo palcem pomaczanym w jajku (zdecydowanie polecam pędzelek), smarujemy bułki z wierzchu i lekko po boku, sypiemy sezamem, ile kto lubi, i wkładamy do piekarnika na 15 minut. Odradzam jechania na dwie blachy na raz, bo ja tak raz zrobiłem, piekło się nierównomiernie, i musiałem tymi pieprzonymi blachami żonglować niczym jakiś kuglarz podwórkowy. Oczywiście, że się poparzyłem.

Po kwadransie ładujemy następną blachę. Bułki z tej pierwszej najlepiej przełożyć na kratkę z piekarnika, żeby sobie ładnie ostygły i przeschły. W efekcie naszych działań powinniśmy z grubsza otrzymać coś takiego

fot. Maria Cywińska
fot. Maria Cywińska

Gdy bułki nam przestygną, możemy zacząć robić hamborgir, o czym opowiem przy następnej okazji, bo ten wpis się zrobił długi i bez sensu.