Ich bin ein Berliner

Dwa tygodnie temu byłem w Berlinie. Pierwszy raz w życiu. Za komuny jeździliśmy do NRD, ale do Berlina Wschodniego nas nigdy nie zabrali, bo mogliśmy przesiąknąć promieniowaniem z zachodu, co nie było dobre dla młodych umysłów. Wystarczyło przecież, że słuchaliśmy tej dziwnej, hałaśliwej muzyki, po co dokładać nam takich rzeczy jak wolność słowa, wolność osobista, wolny rynek, wolne demokratyczne wybory i ogólnie, wolność do robienia rzeczy, na które masz ochotę. I niemieckie porno, nie zapominajmy o niemieckim porno.

Berlin
Tak wyobrażaliśmy sobie wolność. Fot. Ludwig Menkhoff
Radio NRD

W Niemieckiej Republice Demokratycznej byłem trzy razy. Pierwszy raz na koloniach, drugi raz w PGR-ze na ohapie[1] wycinaliśmy koper przy pomocy, uwaga, noży kuchennych. Cięliśmy pole nożami, wiązaliśmy koper w snopki, układaliśmy je w stogi i szliśmy dalej. Do dzisiaj każdy, kto poda mi koper może liczyć na dobre słowo i kopniaka w mostek. Trzeci raz, też ohap, pojechałem do Magdeburga pracować w browarze. Najlepsza robota w życiu, i wcale nie dlatego, że waliliśmy piwo na umór, nic z tych rzeczy. Dawali nam zajebiste zadania. Na przykład mieliśmy pomalować jakieś wielkie silosy. Oczywiście nikt nas nie wpuścił na górę, więc malowaliśmy dolne segmenty. Chłodno bo zacienione wysokimi ścianami, ale ciepło, bo obok biegły rury i jak ktoś chciał, mógł się okutać w waciak i się zdrzemnąć. Siedzieliśmy tam ze trzy dni, malując artystycznie te blaszanki, każdą do wysokości jakichś 2 metrów (obwodu miały z 10 metrów). No duże to było. A my dostaliśmy małe pędzle, takie bardziej do malowania narożników. Śmiechom i żartom nie było końca, zwłaszcza gdy przy użyciu farby olejnej przerobiliśmy swoje gumowce na adidasy.

Okazuje się, że browar zamknęli w 1994 roku. Fot. rottenplaces.de
Szklana komnata

Ale i tak najlepsza robota była wtedy, jak musieliśmy rozbić jakiś tysiąc butelek, które przyjechały z napojami cytrusowymi z Kuby, ludzie wypili napoje cytrusowe, sklepy i skupy skupiły te butelki, odstawił puste do browaru, a one nie pasowały do taśmy[2]. Tłuczenie nimi o ścianę szybko nam się znudziło, więc graliśmy nimi w kręgle, rozbijaliśmy o murek, deptaliśmy gumowcami. To wtedy nauczyłem się robić tak tulipana[3], żeby nie rozpieprzyć sobie dłoni. Z jakiegoś powodu butelka o butelkę była bardziej niebezpieczna niż butelka o mur, nawet niekoniecznie dlatego, że butelki potrafiły pęknąć obie naraz. To było coś dziwnego, że po pieprznięciu w mur robił się tulipan, a po walnięciu o drugą butelkę dostawało się najczęściej szklane sztylety, jak te którymi operował Kruk z Zamieci. Oraz cieszę się, że pierwsze próby realizowałem w grubych rękawicach roboczych, bo bym pewnie dzisiaj nie miał czucia w prawej dłoni.

Drang nach gdziekolwiek

W ramach pobytu w NRD, wozili nas do różnych miejsc, niestety zazwyczaj były to jakieś malownicze zadupia. Pamiętam wycieczkę po górach Harz, jakieś rajdy polowe i raz wycieczkę do Magdeburga. Oczywiście poźniejszy pobyt w tym mieście liczę oddzielnie. Ogólnie kraju naszych zachodnich sąsiadów nie pozwiedzałem. Sytuacja zmieniła się w momencie otwarcia granic.

Berlin
Jak byłem młody, to na takie zdjęcie mówiliśmy ‚wykurwiste’. West Berlin policemen and East German Volkspolizei face each other across the border in Berlin, circa 1955. (Photo by Three Lions/Hulton Archive/Getty Images)
Ramones, kurwa!

Pierwsza, i zarazem przez wiele lat jedyna okazja wyjechania do Berlina, miała miejsce w 1992 roku. Ramones grali tam koncert, i tak sobie pomyślałem, że bliżej nie będą. Mieliśmy wtedy świeżo upieczoną wolność, i duże, znane kapele nie przyjeżdżały do nas, bo nie wiadomo co tu się właściwie dzieje. Mieliśmy też w Polsce takie piractwo, że większość zespołów omijała nas z obrzydzeniem. Ten smród ciągnął się zresztą za nami jeszcze przez kilka lat, aż w końcu przesiedliśmy się na empetrójki i problem piractwa przestał być problemem tylko polskim.

Zbierałem się trochę w sobie, biłem z myślami, ale finalnie się przestraszyłem. Nie miałem kasy, nie miałem z kim jechać, bardzo chciałem Ramonesów zobaczyć, ale spękałem jak mała dziwka bez szkoły. I mam do siebie o to żal, bo mogła być przygoda zwieńczona najlepszym koncertem w moim życiu, a pozostał niesmak.

Berlin
Nie jestem zadowolony z twojej postawy, Radosławie. Fot. Internet

Jeszcze większy żal mam do siebie o to, że nie zachowałem większej uważności, bo chłopaki zagrali w Berlinie jeszcze 2 razy, ostatni w 1996 roku. To nie był dobry rok dla mnie. Ale już 1993, gdy miałem dużo hajsu i pierwszą wycieczkę do zjednoczonych Niemiec za sobą, mogłem się ruszyć. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że nie było wtedy internetu, i o niektórych koncertach zagranico dowiadywaliśmy się kwartał po fakcie, dziękuję za uwagę.

Berlin Zachodni, i tak dalej

Do Berlina jednego, niepodzielonego, pojechałem po raz pierwszy w tym roku, na początku lutego. Bazując na opisach moich znajomych spodziewałem się… No właściwie nie wiem, czego się spodziewałem. Jakiegoś skrzyżowania Pragi Północ z Amsterdamem? Wielkiej komuny hipisowsko-hipsterskiej, i barwnych ludzi na Kreuzbergu? Poważnie, nie mam pojęcia. Przepełniony dezorietacją, do Berlina jechałem bez planu, bez listy miejsc do odwiedzenia, bez niczego. Znaczy M. wywołała u siebie wątek, w wyniku którego dwie godziny nakładałem na mapę Berlina różne ciekawe miejscówki z zabytkami, fotkami, ubraniami, kawą, pieczywem, kebsem i ramenem, ale się nie napinałem, że coś muszę.

To właśnie jest w Berlinie miłe, że to miasto człowieka do niczego nie zmusza, nie stawia ci wymagań, że koniecznie musisz zobaczyć Ermitaż, Luwr, Krzywą Wieżę, Ostankino i jeszcze Sagradę. W Berlinie niczego nie musisz. I to mi się tam spodobało najbardziej. Że sobie idziesz przed siebie i olewasz. A wszystkie fajne miejsca możesz przecież zwiedzić następnym razem, bo z Warszawy do Berlina mam pociągiem 5 godzin drogi. Czyli niewiele więcej niż w swoje rodzinne strony, dziękuję pan PKP.

Ale żeby tak coś więcej o Berlinie, to może w następnym odcinku.

Berlin
Teraz tam jest trochę inaczej. Fot. Flip Schulke
Przypisy

[1] OHP – Ochotnicze Hufce Pracy. Nie wiem jak to funkcjonowało w kraju, ale jak nas z OHP wysyłali zagranico, to miejscowi cieszyli się, bo przez 2 tygodnie mogli mieć jeszcze bardziej wyjebane na pracę, albo się smucili, bo swoją obecnością dokładaliśmy im pracy. W socjalizmie i tak każdy symulował pracę, więc te kwestie tak naprawdę były nieistotne.

[2] Dawno temu było tak, że kupowało się napój z kaucją za butelkę i po wypiciu, dajmy na to piwa bezalkoholowego, można było tę butelkę odnieść do sklepu i odzyskać kaucję. Zbieranie butelek było za komuny popularnym sportem i możliwością dorobienia do kieszonkowego. Sam zbierałem butelki, chociaż panie w Malince czasami stawiały opór, jak przynosiłem szkło po browarze. Że niby niewychowawcze to jest, czy inny chuj.

[3] Tulipan to broń uliczna, którą uzyskujemy po rozbiciu butelki o coś, o co da się ją rozbić. Trzeba to zrobić tak wprawnie, żeby nieuszkodzona szyjka została w ręku, stanowiąc zaimprowizowaną rękojeść, a wystające z niej szklane szpikulce tworzą niebezpieczne wieloostrze. Niebezpieczne, bo może się złamać w ranie. Ogólnie sprawa przejebana, spieprzaj jak widzisz tulipana.

What would Brian Boitano do?

Jak wystartował stan wojenny miałem 9 lat, 2 miesiące i 23 dni, więc cokolwiek pamiętam.

Pamiętam mianowicie dziennik w telewizorze, w których miły pan w mundurze opowiadał o tym, jak to mieszkańcy kraju masowo pomagają żołnierzom stojącym przy koksownikach. I przebitka na starą Janinę, która podaje żołnierzom bombonierkę.

Fot. Internet
Tak się prezentowali prezenterzy dziennika. Nie to co teraz. Fot. Internet

Kto wie, może gdyby mnie lepiej i realistyczniej kuszono, to może bym w tę akcję dokarmiania uwierzył. Ale bombonierka? BOMBOKURWANIERKA? Ja do tej pory bombonierkę widziałem raz w życiu, no może dwa, a tu takie dobro luksusowe ktoś komuś obcemu daje o tak o, za darmo? Tego dnia propaganda zjebała, a ja zacząłem kumać, że z tym światem jest coś nie tak, i że ktoś chyba chce mnie oszukać.

Jak już mogłem wychodzić z domu (bo na początku Rodzice jakoś tak nie za chętnie mnie puszczali luzem na miasto, gdzie wojna, wybuchy i pożoga), poszedłem z Matką Czesławą na spacer i w trakcie doszliśmy na skrzyżowanie Okrzei i Mickiewicza. Tam, niedaleko kościoła, ale nie pod samym kościołem (po co prowokować wystraszoną ale nienerwową ludność) stał sobie przy koksowniku patrol wojaków. Młode to było, płoche, ledwo wąs się im pod nosem puszczał.

Najbardziej zapamiętałem dwie rzeczy. To jak oni się trzęśli z zimna (piździło tego roku okrutnie), i to że mieli sorty mundurowe takie niekompletnie zimowe. Znaczy ja wtedy nie wiedziałem co to jest sort mundurowy, i czy letni od zimowego się jakoś różni, ale patrzyłem na kolesi w krótkich kurtkach, część nie miała rękawiczek, inni znowu nie byli w uchankach ale w zwykłych kaszkietach a’la rogatywka, uszy czerwone, regularnie słychać jak trzeszczą na tym mrozie… Widok tych groźnych wojaków spowodował, że mi się ich szkoda zrobiło. Bo ja okutany w trzy warstwy na ludzika Miszlę, a oni się tak telepią, to jak oni mnie będą bronić przed tymi ludźmi z Solidarności, to to chcą podpalać Polskę?

Stan Wojenny,3 maja 1982 r. FOT.Krzysztof Pawela/Forum
Popularna metoda radzenia sobie z podpalaczami. Logiczne. Stan wojenny, 3 maja 1982 r. Fot: Krzysztof Pawela

I tak stałem, przyglądałem się ich broni, bo szybko straciłem zainteresowanie czerwonymi uszami, każdy by stracił gdy przed oczami ma broń, gdy podeszła do nich jakaś kobieta i dała im herby w termosie. Wtedy nie rozumiałem za bardzo o co chodzi z tym wojskiem okupującym mój kraj, bo raczej postrzegałem stan wojenny jako możliwość zobaczenia czołgów (nie zobaczyłem), transporterów opancerzonych (nie zobaczyłem) czy armat (nie zobaczyłem). Dlatego widok pani podchodzącej do dzieciaków, z których każdy mógł być jej synem, nie zdziwił mnie przesadnie. Byłem jednak trochę zawiedziony, że przyniosła tylko termos, bez bombonierki, a nuż zaczęliby częstować czekoladkami? Przy okazji okazało się, że dziennik łgał umiarkowanie. Trochę mnie skonfundowało.

Akcja dokarmiania żołnierzy i pojenia ich gorącym może miała drugie dno (ciężej strzelać do kogoś, kto wczoraj przyniósł ci gorącej kawy), ale dla mnie to był wtedy gest pokazujący, że o taki chuj generale złamiesz naszą solidarność i życzliwość dla innych. I że naturalnym gestem w stosunku do żołnierzyka (inaczej ich nie potrafię nazwać, to były dzieciaki) przymarzniętego do podłoża i łapiącego choć odrobinę ciepła od koksownika, jest podanie mu czegoś gorącego.

Żołnierze nie uwierzyli chyba w historie o tym, że Solidarność chce ich wytruć, i przyjmowali te skromne dary z wdzięcznością. Nikomu się nie przelewało, każdy kombinował, organizował, wyszarpywał towar ze sklepu, a potem przy pomocy piętrowych barterów uzyskiwał upragnioną linkę do sprzęgła czy wózek dziecięcy. Ale i tak w tej wszechogarniającej Polskę chujozie, ludzie nie dali złamać w sobie najprostszych odruchów przyzwoitości. Fajne to dla mnie było. Że stoi sobie armia, która ma mnie bronić przed wywrotowcami z Solidarności opłacanymi sowicie pieniędzmi reakcjonistów z Bonn i CIA, a mieszkańcy Krasnegostawu podchodzą do tej armii i pomagają jak mogą.

Fot. Internet
ZOMO wyglądało tak. Porównajcie sobie z tymi ziomkami, którzy stali 16 grudnia 2016 pod Sejmem. Powinniście zobaczyć różnicę. Fot. Internet

Dlatego mam taką sugestię, żeby w trakcie odbywających się aktualnie protestów, nie krzyczeć na Policję ‚ZOMO’ albo ‚gestapo’ (zwłaszcza, że na razie nie dają powodów do takich epitetów), tylko się spytać, czy mogą przyjąć od nas coś gorącego do picia, albo jakieś jedzenie. My sobie w każdej chwili możemy z takiego protestu wyjść, podskoczyć do knajpy, wypić herbę i wrócić do krzyczenia. Oni takiego luksusu nie mają. To tyle.

Fot. Internet
A tak wyglądało Gestapo. Ponownie, powinniście zobaczyć różnicę. Fot. Internet

I jeszcze takie post scriptum, dopisane przez życie. W 1994 roku stałem w kolejce społecznej po akcje. Pod bankiem na Placu Inwalidów. Jednego dnia mijająca mnie pani warknęła na mnie ‚do pracy by się pan wziął’. Odparłem, że właśnie pracuję, bo za stanie pobierałem tłuściutką pensję. Następnego dnia pani się już do mnie uśmiechnęła. Kolejnego zaczął padać deszcz, moja kurtka utraciła nieprzemakalność po dwóch godzinach, kwiecień wczesny był dokoła, więc przez pozostałe 6 godzin delirycznie się telepałem, bo nie było się gdzie schować. I ta pani znowu mnie minęła, zatrzymała się i spytała czego bym się napił. Palnąłem, że kawy gorzkiej i zapomniałem o temacie. Pół godziny później zeszła z termosem. Tak byłem zdziwiony, że pierwszy kubek prawie wylałem sobie na nogi. Pogadaliśmy jakieś pół godziny o życiu i inwestycjach w akcje. Następnego dnia znowu padało, i znowu dostałem od niej kawy. A potem brałem już zmiany od 22 do 6, i się przestaliśmy spotykać. Fajnie jest dostać od kogoś coś gorącego w sytuacji, gdy masz początki hipotermii.