Kto jest dobrym pieskiem?

Fot. M.Cywińska

Miałem pisać o milicji na wysięgniku z okazji miesięcznicy, ale szkoda czasu na analizowanie tego obłędu władzy. Zamiast tego wspomnę o dużo fajniejszej rocznicy.

Trochę ponad sześć lat temu podjęliśmy decyzję, że bierzemy piesełka. W efekcie wylądował u nas Filip, o którym słyszeli wszyscy, którzy byli u mnie więcej niż dwa razy.

Filip jest świetnym psem, który już rozumie niektóre komendy i się do nich stosuje, a ostatnio zaczął się bawić guzikami (no dobra, guzikiem), którymi (no dobra, którym) sygnalizuje swoje potrzeby (no dobra, potrzebę). Zaczęliśmy od potrzeby psacerku, aż się boję przechodzić do jedzenia.

Filip jest najlepszym ziomkiem świata, który rozumie pewne rzeczy, a pewnych nie rozumie, ale to, że pewnych rzeczy nie rozumie, nie znaczy, że jest głupi, bo nie jest. Jest w przyczajony sposób mądry, na pewno jest sprytny oraz bardzo dobrze manipuluje ludźmi w kierunku głasków i smaczków. Jest skubany tak dobry, że nawet nie zauważyłem, jak mnie wciągnął do swojej pieskowej proszalnej szajki.

Wybiera sobie ofiarę, podbiega zarzucając ogonem i się uśmiechając, ja oczywiście spękany podbijam, próbuję go odciągać, ostrzegam że zaraz będzie próbował wsadzać pysk do siatki i sępić jedzenie, a potem dopraszać się głasków. Któregoś dnia ktoś go pogoni a mnie zjebie, ale na razie ludziom twarze się rozciągają w szerokich uśmiechach, przepraszają Filipa, że nie mają go czym poczęstować, a potem go głaszczą. Do głasków oczywiście podstawia tyłek, na szczęście na Mokotowie psów więcej niż ludzi, więc ludzie wiedzą, że głaskanie po tyłku dla pieska, to jak pudełko po butach dla kotka. Nawet potrafią mu powiedzieć, że jest grzecznym i posłusznym psem, a on kiwa tym ogonem jeszcze szybciej, zupełnie jakby to była prawda.

Bo trochę jest, trafił nam się pies w miarę grzeczny, dość posłuszny, nieprawdopodobnie przyjazny wszystkiemu i wszystkim, z kilkoma zaledwie wyjątkami (dwa duże psy). Gryźć potrafi tylko jedzenie, i mnie raz, jak się energicznie bawiliśmy, a potem drugi, jak mu dałem coś pysznego, zapominając o magicznym poleceniu ‚Filip, ostrożnie’. A tak poza tym, to on nie rozumie, że zębami można rozszarpać napastnika czy co tam trzeba aktualnie rozszarpywać, i nawet jak go inne psy gryzły, to on się im przyglądał, a potem odskakiwał, nieważne czy były trzy razy od niego mniejsze, czy dwukrotnie większe. Na szczęście ma mnie do obrony, więc interweniuję, patrząc na niego z wiecznym zdziwieniem, jak można być aż tak bardzo psacyfistą.

Filip jest też pieskiem ładnym i przystojnym, a jak mu się czasami bandanka przekrzywi i lekko przybrudzi, to Filipino nabiera sznytu trochę apaszowskiego, i wygląda jak z Tyrmanda, gdyby Tyrmand napisał kiedykolwiek powieść ‚Zły pies’.

Dzięki swojej urodzie, Filip jest bardzo popularny wśród ludzi, którzy nas mijają. Ja wiem, że część z was może w to nie uwierzyć, ale jak chodzimy po parku Dresiarza, zwanym dla niepoznaki parkiem Dreszera, regularnie podchodzą do nas mamy i się pytają, czy dziecko może pogłaskać psa. Oczywiście moc obalająca ogona Filipa jest taka, że czterolatkowi zdjąłby głowę z ramion dwoma machnięciami, dlatego zawsze kucam, psa obracam bokiem do dziecka i mówię ‚głaskaj młoda/młody, dopokąd ci rączki nie omdleją’.

Dzięki temu Filip jest najbardziej wygłaskanym przez dzieci psem, pomijając psy, które przyprowadza się do przedszkola albo szkoły na dzień rodzica, czy w ramach przybliżania dzieciom zadań, jakie się przed psami stawia. Czyli że psi przewodnicy, psy milicyjne albo lotniskowe psy tropiące. Chociaż nie wiem, czy takie psy dzieci mogą głaskać, więc może jednak Filip jest najbardziej wygłaskanym przez dzieci psem? Czasami się pytam rodziców, czy można i daję tym dzieciom smaczka, żeby poczęstowały Filipa. I chciałbym, żeby kiedyś Filip wziął smakołyk z mojej ręki tak delikatnie, jak wyjmuje go z tych drobnych, dziecięcych łapek.

Warto też wspomnieć o tym, że dzięki Filipowi pokonałem definitywnie swoją niechęć do spacerów, bo tu nie ma negocjowania – trzeba wyjść. Na początku dreptałem te przymusowe pińcet kroków dokoła bloku i szybko do domu, teraz nabijamy dziennie 6-7 kilometrów. Więc pies zadowolony, a mi się opłaciło.

I tak to. Trafił nam się zajebisty zwierzak, którego trudno nie polubić, nawet jak się za psami nie przepada. Życzę nam z tego miejsca jeszcze wielu wspólnych lat, bo patrząc na to wszystko z perspektywy czasu, to fajniej jest, jak jest pies, niż jak go nie ma.

FILIP, CHODŹ TU, ZOSTAW TO, FUJ! FUJ!!! WEŹ TO WYPLUJ… A CHUJ, ZJEDZ, BYLE POWOLI, BO SIĘ ZADŁAWISZ…

CZESZCZ GRUBY, PA CZO MAM…

Fot. M.Cywińska

CZEŚĆ GRUBY! MIAUM DLA CIEBIE FAJNY PREZENT, POWIEDZ GRUBY, ŻE SIĘ CIESZYSZ Z FAJNEGO PREZENTU, GDYŻ MAM DLA CIEBIE GRZEŚKA!

Weź, daj stary spokój, nie chcę od ciebie prezentów, naprawdę, jemy już dobrze, was karmimy jeszcze lepiej, poważnie, nie przynoś nam prezentów z dworu. Kurwa, kocie, nie, nie wypuszczaj…

To jest tak, że nasze koty (Marysi od początku, moje od przysposobienia) są wychodzące od zawsze. Wychodziły zanim Marysia je przygarnęła. I nigdy nie przestały wychodzić, a jak raz przestały z powodu ucieczek Filipa, to byliśmy trzy pary butów do tyłu. Wiemy o zagrożeniach, wiemy o ryzykach, wiemy o kocim szkodnictwie. Odbyłem te dyskusje kilkanaście razy. Nie mam ochoty na kolejny. Więc na potrzeby chwili uznajmy, że narażam koty na śmiertelne niebezpieczeństwo, powoduję zniszczenia okolicznej przyrody i ogólnie jestem chujowy. Dziękuję za zrozumienie.

Nie wypuszczaj, kurwa mi w mieszkaniu żywych zdobyczy!!! Nie!!! No kurwa…

TY, GRUBY, PATRZ JAK ONA UCIEKA, GOŃ JĄ GRUBY, NO CO TAK STOISZ, JA CI POMOGĘ Z DRUGIEJ STRONY, BIEGNIJ GRUBY, CHRUPKÓW NIE JADŁEŚ, HAHAHAHA, CHCESZ CHRUPKÓW? TO DAJ I MI OD RAZU.

Nie dogoniłem Grzegorza. Zamieszkał pod naszym łóżkiem. Grzegorz to mysz.

Właściwie odkąd zamieszkałem z Marią, Miluś przynosił z podwórka prezenty. Czasami była to nadpoczęta paczka szynki pakowanej, czasami szczur. Sebcio z kolei przyniósł nam raz jeden jedyny najlepszą zdobycz świata, czyli liść. I był z niego tak dumny, że łykając łzy wzruszenia i szczerego śmiechu, chwaliłem go mocno i głaskałem energicznie. No ale mówimy tu o kocie, który dwukrotnie przegrał pojedynek z ćmą, więc liść z jego pyszczka cieszy podwójnie.

Miluś z kolei obdarowywał nas jak pojebany. Mysz na poduszce w Walentynki? MAMEŁE, KOCHAM CIĘ NAJBARDZIEJ ZE WSZYSTKICH BEZWŁOSYCH MAŁP NA ŚWIECIE, MOŻE OPRÓCZ PANI ELIZY, ALE CIEBIE KOCHAM PRAWIE NAJBARDZIEJ, A KOCHAŁBYM NAJBARDZIEJ, JAKBYŚ DAWAŁA JAK PANI ELIZA MOKRE, A NIE SUCHE CHRUPKI DLA KONIA.

Pani Eliza to sąsiadka z góry, z którą dzielimy kota. U nas mieszka, tam wpada w gości, jak do SPA, bo pani Eliza karmi go mokrym, a potem organizuje mu dwugodzinne seanse głaskania. Do nas przychodzi głównie po to, żeby wyśmiać moje chujowe zdolności miziania go gdziekolwiek.

Szczur przy posłaniu Filipa? MASZ TU DUŻY ŚMIERDZĄCY ŚMIESZNY DZIWNY KOCIE COŚ DO JEDZENIA I ZABAWY, BO CHORY JESTEŚ, TO MASZ, CHRUPKÓW CI NIE DAM, BO GRUBY DAJE MAŁO.

Ptak przy misce Filipa, pod miskami kotów albo przy zlewie? GRUBY, NO MOŻE BYŚ TAK ZACZĄŁ NAS WSZYSTKICH KARMIĆ NORMALNIE, A NIE TAK O, ŻE JAKIEŚ SUCHE WSZYSTKIM DAJESZ, JAK WOLELIBYŚMY MOKRE, TO ZNACZY MAMEŁE BY WOLAŁA MOKRE OD SUCHEGO. JA BYM WOLAŁ MOKRE OD SUCHEGO. BRAT BY WOLAŁ MOKRE OD SUCHEGO. TEN ŚMIESZNY ŚMIERDZĄCY DZIWNY KOT BY WOLAŁ MOKRE OD SUCHEGO. A TY JEDZ SOBIE TO SUCHE, TYLKO NAS NIE MĘCZ, GRUBY, NO WEŹ.

Każdy prezent coś znaczył, jak się dostosowywałem do zaleceń Milusia, prezenty ustawały.

Po jakimś czasie zorientowałem się, że kot zaczął przynosić do domu praktycznie wyłącznie żywe zwierzęta z sąsiedztwa. Wcześniej mu się to zdarzało, ale to była przeplatanka. Od kilku miesięcy nie musiałem organizować szybkich pochówków, samo żywe.

Niektórzy znają przewagi bitewne naszego walecznego kota. Któregoś razu sroki z drzewa się z niego napierdalały, naiwnie sądząc, że na drzewie to luksus, komfort i bezpieczeństwo. Szydzenie z Milusia skończyło się, gdy któregoś dnia, do dziś nie wiem jakim sposobem, przytargał jedną z tych srok za oszewkę do domu, po czym zaczął się z nią bić w przedpokoju. Wyszedłem, zobaczyłem awanturę, zarzuciłem na srokę ręcznik i uwolniłem ją na drugą stronę mieszkania. Z taką więcej sugestią, że jakby się przeprowadziły na drugi trawnik, to może byłoby to rozsądniejsze. Sroka okazała się być przytomna, zgarnęła ziomków z drzewa na podwórku i zamieszkali sobie wszyscy po drugiej stronie bloku. Dalej słyszymy te sroki, ale teraz szydzą i złorzeczą wszystkim mieszkańcom, a nie tylko Milusiowi.

Zwróciłem wolność niezliczonym myszom, nornicom, wróblom i szczurom. Sporo niestety trafiło do mojej tajemnej kostnicy, ale o tym nie będziemy rozmawiać. I nagle kocia ruletka przestała zatrzymywać się na czarnym czy czerwonym, za to regularnie padało zielone zero, czyli zero ofiar i ran ciętych.

GRUBY? CO JEST? PO CO KRZYCZYSZ MOCNO I JESTEŚ ŚMIESZNY TAKI CZERWONY?! DAJ LEPIEJ JEŚĆ MOKREGO, BO PRZYPROWADZIŁEM MYSZĘ! ŻYWĄ! DO LODÓWKI!!!

Kurwa…

Ostatnim razem gdy Miluś przyprowadził do domu jedną mysz, a chwilę potem drugą, to Marysia znalazła jedną w lodówce. Konkretnie w pojemniku z jajkami. Myszy trafiły do domu na raty. Obie żywe. Obie uwolniły się w kuchni. Obie zamieszkały pod zabudową kuchenną. Specyficzny sposób zabudowania lodówki powoduje, że mysz może przejść po tylnej ściance na szczyt lodówki a potem, gdy zostawimy otwarte drzwi, bo coś wyjmujemy, zdesantować się od góry do środka. Jedna to zrobiła, stąd zaaferowanie Marysi.

Oczywiście jestem taki śmieszke, znacie mnie, nie? Więc gdy Maria przybiegła do łóżka krzycząc, że widziała mysz w lodówce, a konkretnie w pojemniku z jajkami, odparowałem że to ja w tym domu piję, i to ja widzę myszy. Jak poszedłem i sprawdziłem, to okazało się, że faktycznie, widzę mysz. Udało się pozbyć obu, jedną złapałem własnoręcznie i wyekspediowałem za okno, druga wskoczyła do śmietnika, i tak jej tam smakowało, że jak ją wynosiłem na podwórko, to ona dalej w tym śmietniku siedziała i jadła.

EJ, GRUBY, NIE PŁACZ. PAMIĘTASZ JAK PRZYPROWADZIŁEM W GOŚCI TAKĄ SZARĄ LATAJĄCĄ MYSZ Z DZIOBEM ŚMIESZNYM? PAMIĘTASZ? I ONA NIE UCIEKAŁA WCALE, A POTEM NAGLE UCIEKŁA. NIC NIE ROZUMIEM.

Kurwa…

Od pewnego momentu wszystkim żywym zwierzętom, jakie trafiały via pysk Milusia do nas do domu, zaczęliśmy nadawać imiona. Ale takie grupowe. Wróble to Romany. Myszy i nornice to Grzegorze. Szczury jeszcze nie mają nazwy, ale jak się jakiś trafi, to będzie Albert. Bo wiecie, Einstein, a szczury szanujemy za wysoki intelekt.

No i któregoś dnia, dzięki Milusiowi, zamieszkał u nas Roman. Pod kanapą, w salonie. Jak nie było dokoła kotów, to sobie wychodził rozprostować nogi i skrzydła. Jak się pojawiały, kitrał się pod kanapę. Dostawał ziarnka słonecznika, wodę w miseczce, mieszkał dwa czy trzy dni, w końcu dał się złapać w łazience. Miałem go nieść do weterynarza pod kątem ewentualnych złamań, ale zanim się zorientowałem, Roman wystartował do lotu prawie pionową dzidą, i stwierdziłem, że chyba nic mu nie dolegało.

GŁUBY, GŁUBY, GŁUUUUBYYY!!! PA CZO MAM TU DLA WASZ, DAJ SZUCHEGO, A NAJLEPIEJ MOKREGO. CZO? ŻE NIEWYRASZNIE?

TFU.

JUŻ MÓWIĘ WYRAŹNIE, PATRZ GRUBY JAK FRUWA SOBIE, DAJ MOKREGO NAJLEPIEJ, ALBO SUCHYCH CHRUPKÓW CHOCIAŻ, BO PATRZ JAKI FAJNY PREZENT CI PRZYNIOSŁEM. WAM!

Kurwa…

Nie rozumiałem dlaczego kot targa na chatę coraz więcej żywych zwierząt. Aż niedawno Marysia przeczytała, że to wszystko dlatego, że jestem chujowym ojcem.

Popadłem w ciężką rozkminę, bo zasadniczo nie wiem o żadnych dzieciach, ale cholera wie, prowadziłem trochę rokendro… A, O KOTA CHODZI!

Otóż okazuje się, że niby Milusia za każdym razem, gdy przyniósł nam prezent, chwaliłem, ale najwidoczniej miałem kiepską mowę ciała i kot się orientował powoli, że jak przynosi zabite zwierzę, to niby go chwalę, ale nie jestem zadowolony. No po prostu nie spełnił moich oczekiwań w pełni. I Miluś, żeby te oczekiwania spełnić lepiej, zaczął w prezencie przynosić zwierzaki dużo lepszej jakości. Znaczy żywe.

Okazało się, że stawiałem kotu wygórowane oczekiwania, a na dodatek nie zwracałem uwagi na to, że on się stara jak może. Faktycznie, byłem chujowym ojcem. Zresztą oczywistym jest, że chwilę później całe ojcowanie wyszło mi jeszcze bardziej chujowo.

Gdy w ostatnią niedzielę do domu trafił Grzegorz i zamieszkał pod łóżkiem, postanowiłem zastawić na niego humanitarną pułapkę. Nasypałem ziaren i podrobiłem sera żółtego do papierowej torby, na uszach zawiązałem supełek, torbę położyłem na podłodze i czekałem aż Grzegorz wejdzie do spiżarki.

W torbie natychmiast zamieszkał kot Sebastian.

Kurwa…

Kota pogoniłem z torby, przesadziłem do koszyka, rozstawiłem ponownie pułapkę i ze sznurkiem w ręku, czekałem na Grześka.

Kot Sebastian wylazł z koszyka i zaczął bawić się sznurkiem przymocowanym do pułapki.

Kurwa…

Pogoniłem precz koty, Filipa odesłałem na miejsce i czaiłem się przy spiżarni. Tak się czaiłem, że jak Grześka zauważyłem, to właśnie objedzony opuszczał torbę. I wtedy dopadł go Miluś.

TY, GRUBY, PATRZ JAKA ŚMIESZNA MYSZA TU SIEDZI. TO JA JĄ PRZYNIOSŁEM. CHCESZ SIĘ BAWIĆ? TO PRZYNIOSĘ WIĘCEJ! ALE MUSISZ DAĆ SUCHYCH CHRUPKÓW, A NAJLEPIEJ MOKRYCH, TO PRZYNIOSĘ I BĘDZIEMY SIĘ BAWIĆ.

MIAU, bez entuzjazmu dodał Sebastian z koszyka na oknie, do którego nie wiadomo kiedy przeniósł się z korytarza.

EEE… wkitrał się we wszystko Filip.

Kurwa…

KURWA…

KURWA!!!…

DLACZEGO NIE ŁAPIESZ TEJ MYSZY TYLKO SIĘ NA NIĄ GAPISZ? ŁAP JĄ ALBO SIĘ ODSUŃ! NA CO MI TAKI KOT, CO NIE ŁAPIE MYSZY, KURWA MAĆ.

Grzegorz korzystając z rodzinnej niesnaski, udał się pod łóżko, spod którego zaczął popiskiwać, że to jest nienormalne, takie piłowanie ryja, i do takich dziwaków to go jeszcze nigdy żaden kot nie przyniósł.

Kot Miluś się na mnie obraził i wyszedł z domu.

Marysia powiedziała, że jestem nienormalny tak krzyczeć na kota, i jak kot wróci, mam go przeprosić.

Stwierdziłem, że muszę wyjść z domu i trochę odpocząć.

Łowy na Grzegorza trwały do drugiej w nocy. Nawet go raz przydybałem zaplątanego szprychy rowerowe, ale rzucony na niego ręcznik nabrał za dużo powietrza i zbyt wolną spłynął na podłogę, przez co Grzegorz uszedł z mojej pułapki. Postanowiłem się przespać, no bo przecież za chwilę idę do pracy, nie?

O trzeciej całe podwórko mogło usłyszeć triumfalne MIAU MIAU MIAU MIAU, którym Miluś obwieścił swój powrót do domu. Ale tylko naiwni mogli sądzić, że tylko wrócił po gitarę, i zaraz spada z powrotem na milongę.

GRUBY, POPASZ CZO MAM DLA CZEBE TUTAJ!

TFU!

PA JAKA ŚMIESZNA MYSZ, DAJ MOKREGO ALBO JAK JUŻ NIE MA TO SUCHEGO CHRUPKA, PATRZ CO CI PRZYNIOSŁEM… GDZIE GRUBY BIEGNIESZ SZYBKO, NIE WPADNIJ DO POJEMNIKA NA SUCHE CHRUPKI, LEPIEJ JAKBYŚ WPADŁ DO MOKREGO POJEMNIKA.

Kurwa…

Po mieszkaniu zapierdalał drugi Grzegorz. Na szczęście pomimo komicznego zaspania, nie odtworzyłem klasycznych numerów slapstickowych, tylko złapałem za ręcznik, na lewą rękę wzułem rękawiczkę rowerową i zacząłem do spóły z Milusiem go osaczać. Pierwszy Grzesiek zaciekawiony zerkał zza komody.

GRUBY, CO SIĘ TAK GUZDRASZ, GUZDRZESZ, GUZDRESZ… WOLNO BIEGASZ? NO PATRZ, TAM BIEGNIE.

Grzegorz postanowił schować się w segregatorze z fakturami z 2012 roku, na szczęście jak się przeciskał przez otwór na grzbiecie segregatora, trafił na zwartą ścianę papieru, i zanim się wywinął, miałem go. Wypuściłem go na podwórko, kotu bardzo, ale to bardzo mocno i wylewnie podziękowałem i poszedłem spać.

W poniedziałek zaczaiłem się na Grześka pierwszego. Ale jestem już stary, więc różne rzeczy w moim wykonaniu trwają długo. Inne krótko, ale większość długo. Na przykład moje mrugnięcie trwa bardzo długo. Jak siedzę na fotelu, potrafię mrugać raz na pół godziny. I to pewnie podczas jednego z tych dłuższych mrugnięć, Grzegorz zdążył wyjść spod łóżka, dobiec do progu sypialni, przeskoczyć nad blokującą wyjście deską i zacząć zwiedzać łazienkę.

Przegapiłem to, a moją uwagę zwrócił dopiero kot Miluś, który siedział przy wpółuchylonych drzwiach łazienkowych, wpatrując się w nie z uwagą, strzygąc wibrysami.

CICHO GRUBY, NA PALCACH TU CHODŹ HAŁAŚLIWA ŁYSA MAŁPO. ON TAM CHYBA SIĘ CHOWA.

Kurwa…

Łazienka to słabszy punkt obławowy, bo ma wygodne miejsce za pralką, za które nie sięgnę. Na dodatek drzwi są fantazyjnie obrobione na dole i nie licują z progiem, więc mysz się prześlizgnie. Na moje szczęście Grzesiek wpadł do wiadra mopowego, i gdy się nad nim schyliłem, zerkał tylko zaciekawiony i wyglądał, jakby chciał już sobie z tej pojebanej menażerii iść. Wyniosłem go z tym wiadrem na podwórko i zwróciłem wolność. Grzesiek zamiast uciekać w przeciwnym do kotów kierunku, zaczął skakać w moją stronę. Eee… co? Jednak nie chciał się ani mścić, ani ze mną zostać, tylko widać stwierdził, że najbezpieczniej pod latarnią, znaczy pod autem. I odkicał sobie pod zaparkowany pod naszym oknem samochód.

CZESZCZ GRUBY, PA CZO MAM…

Kurwa…

Wczoraj Miluś przyniósł nam trzeciego Grześka, ale na szczęście wypluł go z pyszczka w takim miejscu w sypialni, że Grzegorz mógł się schować tylko w rogu, który łatwo można było zablokować ze wszystkich stron. Oczywiście kot nam w tym pomagał, no bo przecież nie możemy popsuć takiego ładnego i jakościowego prezentu. Grzegorz po krótkiej obławie, został ujęty przez Marysię i wypuszczony na wolność na podwórku.

Teraz się zastanawiam, kiedy zawita u nas kolejny Roman, Grzesiek czy Albert, i jednocześnie próbuję ustalić, jak bardzo muszę kota chwalić, a jak okazywać niewerbalne niezadowolenie, żeby dalej przynosił do domu żywe zwierzęta. Badania trwają.

CZESZCZ GRUBY, PA CZO MAM…

Wielka Ucieczka, czyli dziwny gigant Filipa

Wracamy z imprezy okolicznościowej, jakoś tak o 1:00. Wchodzimy na podwórko i nagle spomiędzy drzew wybiega na nas Filip.

WTF?

To ten sam Filip, którego zostawiliśmy zamkniętego w mieszkaniu, czy jakiś inny. Na przykład jego brat. Z takim samym uśmiechem. Z taką samą bandanką. I takim samym entuzjastycznym sposobem witania nas, gdy wchodzimy do domu.

Ale jak to możliwe? Przecież został zamknięty w domu.

To chyba wtedy zaczęliśmy się obwiniać. O światowe przeludnienie. Głód. Konflikty zbrojne. Zanieczyszczenie powietrza. Rozkład związku. I które z nas tak ambitnie zamykało drzwi, że nie zauważyło psa poza mieszkaniem.

A może to włamywacze?!

Nawet się ucieszyłem, bo zawsze chciałem spytać włamywacza czego szuka, i jakby powiedział, że pieniędzy, to bym się do niego przyłączył. Niestety (albo i stety) drzwi były normalnie zamknięte na zamek. Czy ten cholerny pies przetunelował przez ścianę?

Fot. M.Cywińska

Po wejściu do domu obiegłem wszystkie pomieszczenia, krzycząc diabli wiedząc po co ‚clear’.  Włamywacza nie było, hajs, dzieła sztuki, biżuteria i kamienie szlachetne leżały na swoich miejscach, aczkolwiek salon powitał nas takim oto widokiem.

Oba kwiatki na ziemi, z Lindy ktoś obgryzł/wyrwał jeden pęd, Roman jak zwykle nie do zajebania. Kolumna głośnikowa zrzucona. Lampa zrzucona. Piloty zrzucone. Ziemia z kwiatów wszędzie, głównie na fotelu kupionym trzy dni wcześniej. Pośrodku tego zawstydzony pies i koty, udające że nic się nie stało.

Powoli posklejaliśmy fakty. Coś się zadziało za oknem, Filip wskoczył na parapet (zdarzało mu się to na początku mieszkania z nami) i zaczął ujadać. Coś się przesunęło, coś spadło, stawiam że pierwsza poleciała lampa. Za oknem musiało być naprawdę ostro, bo Filip miotał się motzno, zrzucając kolejne gadżety. Jak zagrożenie zaokienne minęło, pies ogarnął wzrokiem pieprznik, jaki uczynił i zrozumiał, że jak wrócimy do domu zostanie natychmiast ‚niedobrym psem’. Schował się w sypialni i siedział wydygany, gdy na scenę wkroczył nieporadny Seba. Z właściwym mu brakiem refleksu, zorientował się, że na parapecie był balet i że rzeczy zmieniły miejsce i stan skupienia.

Trącił łapą doniczkę.

Roztrzaskała się z hukiem o podłogę.

Dla siedzącego już na szpilkach Filipa było to za dużo. Wystraszył się, wskoczył na parapet w sypialni, przecisnął się przez kraty i wytarabanił się na podwórko. To jedyne logiczne wyjaśnienie. Rozpiętość krat to ok. 20 cm., okno zostawiamy otwarte, bo koty wychodzą. Filip w kłębie jest szeroki na trzydzieści kilka centymetrów. Jak się przecisnął, wie tylko on. No bo przecież musiał się jakoś przecisnąć.

W przeciwnym przypadku musiałbym założyć, że Filip jest potężnym psem-czarnoksiężnikiem, który potrafi się teleportować.

Jak to do cholery zrobiłeś chłopaku?!

Pierwszy rok z psem – żyjemy!

Rok i tydzień temu byliśmy na pierwszym spacerze. Rok temu przyjechał do nas.

Z tego co pamiętam, nasze narady pospacerowe nie były jakieś długie. Owszem, wyraziliśmy między sobą zdziwienie, że na zdjęciach był mniejszy i jakiś taki bardziej kanapowy, ale po pierwszym spacerze byliśmy na Filipa zdecydowani.

Trochę miałem tremę, jak z Młodym jechaliśmy po psa, bo to wiadomo – obce ciało na pokładzie, nie wiadomo, jak zareaguje na jazdę, czy będzie szalał, czy go będę musiał morderczym wenusjańskim chwytem przydusić do siedzenia i złamać mu kręgosłup. Wiecie, typowe rozterki człowieka, który w życiu nie miał psa i wydaje mu się, że ich, tych psów niby, ulubioną zabawą jest zagryzanie właścicieli we śnie.

Droga spod radomskiej wsi była pełna przygód i psich straszków, no bo przecież zabierają mnie, ale pół litra śliny na szybach i kilogram sierści na siedzeniu i na mnie później, dojechaliśmy do domu.

Fot. M.Cywińska
Pierwsze kroki na nowym kwadracie. GRUBY, DZIE MNIE PRZYWIOZŁEŚ, TU TERAZ BĘDĘ? (fot. M.Cywińska)

Pierwsze tygodnie Filip spędził w Guantanamo, bo dostaliśmy zalecenie, żeby trzymać go w klatce, ale tylko na początku wyglądał na zasmutkowanego. Potem, jak mu tę klatkę ogaciłem kocem, dzięki czemu zyskał „ścianki” i miał kryty tył i bok, zaczął ją traktować jak dom a nie więzienie.

Jeszcze jedno słowo na temat tego, jak nam się Filip zaprezentował po wejściu do domu. Oczywiście ucieszył się, jak już skumał, że tutaj teraz będzie mieszkał. Roztaczał dokoła siebie dyskretny zapach kiełbasy wędzonej gorącym dymem, bo jako lepszy cwaniak w domu tymczasowym wyżebrał sobie miejsce obok pieca. Więc nie dość, że pachniał jak kiełba, to jeszcze był cały w tłustej sadzy.

Pierwszy rok z psem Filipem
To nie była moja łapa, proszę sądu ostatecznego (fot. M. Cywińska)

I jak go umyliśmy pierwszy raz (po epickim boju), to wystraszyłem się, że pastowanego kabana nam dali. Otóż cały barwnik zszedł z Filipa, i zamiast typowego psa marki Cygan, uzyskaliśmy jakiegoś podpalanego Burka. Filip odbarwił się tak, że byłem przekonany, że kupiłem jakiś zjebany szampon, który najpierw zmył z niego kolor, a za chwilę pozbawi psa skóry. Przy zachowaniu proporcji wiem, co czują rodzice, jak mają pierwsze dziecko. Chaos, panika i nikt nic, kurwa, nie czai.

Na szczęście Filip jest psem bezproblemowym i miał w dupie to, że zmył się z niego kolor. Pół godziny po wyschnięciu, ponownie bryzgał entuzjazmem i miłością.

Pierwszy rok z psem Filipem
Tak wyglądały nasze koty gdy zorientowały się, że pies zostaje w domu. Był przypau (fot. M.Cywińska)

Oczywiście nie tylko koloru go pozbawiłem. Filip okrutnie pylił, sierść wychodziła z niego garściami, mieszkanie przypominało legowisko Szeloby, wszędzie w powietrzu unosiły się kłaki. Swoje dołożyły też koty. Słyszałem coś o Terminatorze, czy tam Furmicośtam, ale nie będę płacił stówki za zgrzebło. Po dających mi wiele radości, ale i rozczarowań próbach wyczesania go zwykłymi szczotkami, wyplułem w promce siedem dyszek i kupiłem najlepszy wynalazek świata. Po pierwszym użyciu mogłem z pozyskanej wełny, czy co tam z Filipa zdrapałem, ulepić sobie nowego, trochę tylko mniejszego psa. I głupi byłem, że nie ulepiłem, Filip miałby się z kim bawić, bo do dzisiaj koty go olewają i nie chcą wspólnie z nim pląsać po kwadracie.

Po lekko traumatycznych początkach (koty się na tydzień wyprowadziły z domu), zaczęło się wszystko układać. Nas Filip pokochał od razu, całą ludzkość trzy sekundy później. Przez trzy miesiące chodził i płakał, że Seba z Milusiem nie chcą się z nim bawić, potem zrozumiał, że owszem, jesteś w naszym stadzie, ale między nami kosa a nie przyjaźń i uważaj we śnie. Koty do dzisiaj nie lubią zalotów Filipa, Filip z tego powodu cierpi niewymowne katusze.

Pierwszy rok z psem Filipem
CO ŻEŚ GRUBY ZROBIŁ, CO TO LEŻY NA TOBIE NA MOJEJ KANAPIE, GRUBY MÓW OD RAZU (fot. M.Cywińska)

Poza tym jest psem do rany przyłóż, kocha wszystko i wszystkich (najbardziej jedzenie z trawnika, im obrzydliwsze, tym lepsze) i nie rozumiem, jak mogłem przeżyć 44 lata bez niego. To bez sensu.

Mokotów – tu trwa piekło psów

Mokotów, kurwa.

Już życie tutaj jako człowiek jest nieznośne. Zanim zaczniecie się oburzać, pozwólcie że wytłumaczę. Gdzieś przeczytałem, że Mokotów to hipsterska dzielnica. I taka fajna. Wszędzie knajpki, restauracyjki, kafejki, przytulne miejsca, żeby przysiąść w biegu, a jedzenie, no po prostu palce lizać. No, jasne. Kawiarnie jak z jednej formy, odlane na chińskiej wtryskarce pod Mińskiem Mazowieckim. Poważnie, wolę pójść do Green Cafe Nero przy dawnej Moskwie, niż do jednego z tych miejsc, gdzie czuję się jak idiota, bo nie wiem, co barista do mnie mówi. Luwak? Kawa, którą wysrał lis? Czy ciebie, mój dobry człowieku, z przeproszeniem, pojebało do reszty? Mam pić zaparzone gówno lisa? I na dodatek przyczyniać się do cierpienia tych miłych zwierząt? Bo było rzeczą oczywistą, że jak banan jest skłonny zapłacić 50 ziko za filiżankę kawy luwak, to jakiś przedsiębiorczy, rzutki biznesmen szybko wpadnie na pomysł, żeby najebać tych lisów do klatek, karmić je WYŁĄCZNIE kawą i kazać srać na komendę. Na takiej diecie czują się tak, jak my czulibyśmy się, wypijając codziennie 100 filiżanek kawy.

Niech wam ten luwak w gardle stanie.

Drip? To taki sos do czipsów. Aeropress? Prasa ręczna, na której Gutenberg drukował Biblię. Chemex? To pergamin, na którym pisze się słowo Emet, i wkłada do ust golema, żeby go ożywić.

Nie, jednak to nie to? A co? Nowe metody parzenia kawy, żeby uwypuklić jej naturalną słodycz i lekko zminimalizować gorycz? To sobie nasyp cukru i przestań udawać, że smakuje ci kawa. A jak poczytałem, ile jest przy tym pierdolenia, to przestałem się dziwić, że kubek takiej laboratoryjnie przygotowanej kawy kosztuje 18 złotych.

Ja tu z trudem znajduję zwykłą kawę z ekspresu, a jak już znajdę, to ten pieprzony luwak i chemex powodują, że taka kawa kosztuje piętnastaka, i cześć, i chuj. O cenach jedzenia w lokalach nawet nie zacznę mówić, żeby się nie denerwować.

I na dodatek jest tu śmiertelnie nudno.

A co ma powiedzieć pies. Ten to dopiero ma przejebane. Nikt na Mokotowie nie boi się psów, bo współczynnik zapsienia tej dzielni jest zatrważająco wysoki. Psy mają wszyscy. Kolega z Kętrzyna powiedział mi kiedyś dowcip prawdziwy: jak w Kętrzynie rzucisz kamień, to trafisz albo w kurwę, albo w złodzieja. To na Mokotowie na pewno trafisz w psiarza.

Fot. M.Cywińska

I teraz patrzcie, idziemy z Filipem po ulicy, dzieci zamiast uciekać z krzykiem, pchają się z rączkami, bo Filip się prawie cały czas uśmiecha. Jacyś ludzie mnie zagadują i opowiadają o swoich kundełe. Znam wszystkich trzech dresiarzy z okolicy, wiem jakie mają psy (bokserka, labradorka, trzeci nie ma), do Filipa wołają „cześć wariat”. Starsi ludzie opowiadają mi o chorobach swoich psów i swoich własnych. Dużo jest też rozmów o śmierci, odchodzeniu i przemijaniu. Starsze osoby, którym zmarł pies nie biorą zazwyczaj nowego, bo wiedzą, że im zostało mniej lat życia, niż taki pies ma przed sobą. Więc pozostały im tylko wspomnienia.

Są też sympatyczne dziewczyny, ale o tym nie będziemy rozmawiać.

Przez trzy miesiące posiadania psa na Mokotowie, poznałem więcej osób niż przez kilka lat mieszkania w Piasecznie. Na Pradze Północ zresztą też nie byłem specjalnie towarzyski i kojarzyłem tylko znajomych. A tutaj nie dość, że mnie zaczepiają i pytają o psa, to jeszcze po jakimś czasie mnie rozpoznają i zagadują co u Filipa słychać. A w tym czasie psy się wąchają po jajcach i nieszczęście gotowe, bo w trzy sekundy potrafią splątać smycze w dobierany kłos, takie są sprytne.

Fot. M.Cywińska

Filip lubi poznawać psich ziomków i ziomalki, ale ma okres skupienia złotej rybki i szybko się nudzi. A jak się nudzi, to zaczyna olewać drugiego psa. Jak go zaczyna olewać, to przestaje go zauważać. Jak przestaje go zauważać, to bardzo się dziwi i wkurwia, że coś mu skacze przy oku. I nieszczęście gotowe, bo wkurwiony Filip nie jest agresywny, ale za to robi się skoczny. Takiego splotu, jaki udaje mu się osiągnąć po 4 sekundach skakania dokoła irytującego go psa, nie jest w stanie odtworzyć najwytrawniejszy nawet mistrz sznurkarstwa. Sznurkowstwa? No bosman nie jest w stanie.

Nic więc dziwnego, że pewnego dnia Filip wybrał wolność.

Wyrwał mi się ze smyczy i poszedł w miasto. Była 1:30 w noc, zakładam więc, że nie wkurwił go kolejny skaczący mały piesek, tylko zobaczył kotka (och, jak on lubi biegać za kotami). Ewentualnie jeża, bo jeszcze nie pozwoliłem mu się nauczyć, że jeża przelecieć się nie da. Nie mam czasu ani hajsu na wyciąganie mu z nosa igieł.

Fot. M.Cywińska

Tak czy inaczej, pies udał się na „giganta”. Najpierw stałem w tym miejscu, z którego mi spierdolił i wzywałem go czule. Po 10 minutach stwierdziłem, że to chyba nie ten przypadek, pognałem do domu, od progu warknąłem „ten debil mi spierdolił”, wsiadłem na rower i zacząłem jeździć po Mokotowie. Oczywiście M. i Z. poderwali się również i rozpoczęliśmy poszukiwania promieniste. Znaczy oni promieniste, a ja niczym elektron krążący wokół jądra, którym wyjątkowo nie był Zbyszek Boniek tylko nasz dom.

Tego dnia zdarzyły się rzeczy śmieszne. M. spotkała panów opróżniających kosze na śmieci. Jechali sobie na żółtych bombach i dobrze się bawili. Na pytanie „czy nie widzieli panowie tutaj takiego dużego psa w uprzęży”, typy popadły w srogą rozkminę, zupełnie jakby przez ostatnią godzinę mijały ich watahy psów i trzeba pokojarzyć, czy był tam jakiś w uprzęży. Po 60 sekundach wytężonego wysiłku, padła odpowiedź: „nie było żadnego psa”.

Chwilę potem M. wpadła na patrol interwencyjny, którego członek właśnie przechodził przez ogrodzenie pobliskiej szkoły, bo miał jakąś interwencję. M. nie uzyskała odpowiedzi na pytanie o psa, bo panowie byli tu nowi i wbili przed chwilą. Wypracowaliśmy później taką teorię, że nie ma opcji, żeby firmy ochroniarskie miały klucze do wszystkich ochranianych obiektów, dlatego patrolowiec przetarabaniał się przez siatkę.

W pewnym momencie M. zakrążyła pod metro. Powitało ją lekko zbulwersowane miauknięcie. To wpieniony na tego idiotę Filipa, protestował Miluś. On się czasami wypuszcza zastanawiająco daleko, zdarzało mu się wielokrotnie witać nas przy metrze i odprowadzać bezpiecznie do domu. Ten kot jest co prawda chujem i mordercą, ale czasami bywa tak wzruszający, że mam łzy w oczach. Od zadrapania oczywiście.

Tym razem Miluś nie odprowadzał M. do domu, tylko pomagał jej szukać psa. Poważnie, chodził i wkurzonym tonem wymiaukiwał jakieś wezwanie. On może nie przepada za Filipem (czyt. chce go usunąć z domu), ale stado jest stado, i jak się jakiś jego członek zgubi, trzeba pomóc szukać. Tego się po tym kocie nie spodziewałem. Przeszedł nawet na drugą stronę Kazimierzowskiej, czego normalnie nie robi, bo nie jest samobójcą.

Fot. M.Cywińska

W pewnym momencie M. i Z. wymiękli i wrócili na kwadrat, i ja im się nie dziwię. Ciemno, zimno, do domu daleko, na dodatek wargi opuchłe a gardło zdarte od krzyków i gwizdania. Ja nie ustawałem i w sumie jeździłem sobie po Mokotowie jakieś 2 godziny. Zajrzałem pod każdy krzak, obejrzałem każdy paśnik, karmnik i sralnik, jakie odwiedzaliśmy przez ten czas, jak Filip u nas mieszka. Podniosłem każdy kamień i każde ziarnko w miseczce z ryżem, ale tam znalazłem tylko paru czarnuchów od Wallace’a, tośmy się tylko przeprosili i pożegnali. Wykręciłem jakiś miljord kilometrów w mrozie i zawiei.

I kogo znalazłem?

Nie, Filipa nie znalazłem. To nie jest moje przeznaczenie. Ja jestem skazany na ratowanie ludzi. A konkretnie śpiących, nawalonych ziomków. Ten leżał u zbiegu Kazimierzowskiej i Drużynowej, i powiem wam, że chujowa to drużyna, która zostawia faulowanego zawodnika na pastwę aury.

Typ był rozkoszny, dresik na górze rozpięty, pod spodem goła klata. Policzek miał lekko zaśliniony. I leżał z jedną ręką pod głową, w pozie gościa, który właśnie wyciągnął się na leżaku na Bahamach. Albo Karaibach. Po anielsko rozpromienionej minie rozpoznałem, że jemu się wydaje, że śpi w domu na tapczanie, a te Karaiby mu się śnią. Z bólem serca zsiadłem z roweru i obudziłem typa. „Ty, ziom, pewnie ci się wydaje, że śpisz u siebie na kwadracie, ale niestety, zdrzemnąłeś się na ulicy, zaraz przyjedzie psiarnia i będzie żłobek”. Potoczył nieprzytomnym wzrokiem dokoła, wstał, wystękał „kurwa, ale przypał” i poszedł w kierunku domu. Spytałem go jeszcze, czy wszystko w porządku i czy się dobrze czuje, ale dostał takiego dziarskiego kroku, że nie miałem szans go dogonić nawet na rowerze.

Pojeździłem jeszcze trochę, żłopiąc kolejne energetyki, bo oczy mi się same zamykały. Około 3:00 stwierdziłem, że czas na chwilę przerwy, wypicie czegoś gorącego, przywdzianie koszulki termicznej i powrót na trasę. Zajeżdżam ja ci pod klatkę a tam ten pchlarz kudłaty siedzi z czymś w pysku. Patrzę, kijek ma. „O ty chuju, ja tu mało z nerwów nie umarłem, a ty mi kijek przynosisz? Dam ja ci kijek, czekaj tylko.”

To nie był kijek.

Była to albowiem przywleczona z chuj wie skąd ryba suszona. Ususzona na twardo do tego stopnia, że nie mógł jej nawet ugryźć. Wyrwałem mu ją i natychmiast skaziłem sobie rękawiczki. Wyrzuciłem ją daleko i jak je zdejmowałem, ten kutafon znowu mi się wyrwał i pobiegł po tę smrodliwą rybę. Dogoniłem go, bluźniąc plugawie, znowu wyrwałem mu tę rybę z pyska, wrzuciłem pod zaparkowany nieopodal samochód i zagoniłem Filipa do domu. Tam dostał pierwszą reprymendę. Potem jeszcze kilka razy go tyrałem.

Mam nadzieję, że typ, któremu wrzuciłem tego syfiastego sztokfisza pod samochód, odjechał rano w miarę wcześnie. Bo jak nie, to pewnie do tej pory się zastanawia, co mu w samochodzie tak jebie.

Fot. M.Cywińska

Filip zaś? No cóż. Najpierw srał rzadko na biało, jak ptak. Potem srał na biało, cementem. Potem coś jakby twardym piachem. Potem już normalnie. A cały czas karmiłem go jak zwykle. Wczoraj natomiast dostał biegunki i zaczął wyglądać jak siedem psich nieszczęść. Poważnie, smutny Cujo w ostatniej fazie przemiany w złego pieska. Szybka wizyta u weterynarza i już wszystko w porządku. Aczkolwiek trwa właśnie druga doba przymusowej, leczniczej głodówki. Jutro ostatnie zastrzyki, zapowiedziałem psu, że te dostanie w oko i nos. Jakoś zmarkotniał.

Chyba mu jednak kupię ten cholerny kaganiec.