Get your motor runnin’

Niektórzy się być może domyślili, inni nie do końca, część w ogóle, zaś pozostali mają to w dupie, ale zacząłem jeździć samochodem. Tekst o oponach mógł was naprowadzić.

Prawo jazdy mam gdzieś tak od 1989 roku. Albo od 1990. Mój kurs to był taki trochę żart, bo po kilku pierwszych jazdach instruktor bał się ze mną jeździć, i robił wszystko, żebym jeździł jak najkrócej. I tak na przykład startowaliśmy spod ośrodka z pięciominutowym spóźnieniem, potem jechaliśmy do typa do domu, tam czekałem na niego 10 minut, ziomek wracał z dwoma kanistrami 20 litrów każdy, wpychał je za siedzenie, bo przypominam, że prawko robiłem na Fiacie 126p aka Maluchu, który nie miał bagażnika. Znaczy miał, ale bądźmy poważni, tam się ledwo koło zapasowe mieściło, pozdro dla kumatych. A, i apel do tych, którzy się na te gówniane samochody nie załapali – nie dajcie się zwieść romantycznym opowieściom o tym, jaki to Maluch był zajebisty i kvltovy. Chujowy był a nie kvltovy. Powtarzam – Charlie Hotel Uniform Juliett Oscar Whiskey Yankee. CHUJOWY.

fot. e-sochaczew.pl
Bagażnik w Maluchu. kkthxbye. Fot. e-sochaczew.pl

Wracając do prehistorii. Jak już instruktorowi udało się wbić kanistry za siedzenie, jechaliśmy na stację benzynową na Tuligłowy, gdzie tankowaliśmy jakieś paliwo. Mam wrażenie, że lał paliwo, którego nie dałem rady przepalić na swoich jazdach. Trochę się mogę na niego teraz wkurwiać, ale żyć jakoś trzeba było, więc nie będę małostkowy i nie powiem, że gość był złodziejem, bo może nie był, a tankował sobie te dwie dwudziestki przy okazji, za każdym razem, jak była moja kolej na jazdę. W ramach jak najkrótszego jeżdżenia ze mną, nie? Akurat jakoś niewiele wcześniej zniesiono kartki na paliwo (1 stycznia 1989), to może sobie odreagowywał te osiem lat reglamentacji, i postanowił zrobić ze swojego domu wielką bombę paliwowo-powietrzną?

fot. syrena103.republika.pl
Kartki na benzynę. Rozumiecie? Nie wystarczyło mieć hajs, trzeba było mieć również kwit upoważniający was do zakupu tej benzyny. To się nazywało reglamentacja i było naprawdę. Fot. syrena103.republika.pl

Raz to go nawet pokarało, bo tak sprytnie otwierał kanister, że sobie rozjebał zamknięciem rękę prawie do kości. Wkurwiony był strasznie, bo nie mógł się wkurwić na mnie. Oczywiście rozszarpanie dłoni do kości nie przeszkodziło mu zatankować, bo gość najwidoczniej był fanatykiem tankowania, całe mieszkanie zajebane kanistrami i bombą paliwowo-powietrzną, najgorzej, tak to widzę.

I teraz wyobraźcie sobie typa, który jedną ręką tankuje, a drugą farbuje wszystko na czerwono, i nikt nie wie, czy to jakiś gest protestu przeciwko umierającej władzy, czy może wręcz przeciwnie, mamy do czynienia z ideowym komunistą, pacykującym nasz świat na kolor międzynarodowego komunizmu. A może po prostu w końcu stracił cierpliwość i zajebał swojego kursanta?

W ciągu godziny jazdy, jeździłem maks 45 minut, finalnie niczego się praktycznie nie nauczyłem, bo gość był tak zestresowany jazdą ze mną, że zamiast mi cokolwiek tłumaczył, głównie klął pod nosem, albo zmawiał modlitwę do Matki Boskiej Bolesnej, kto go tam wie. Miesiące miałem doskonałe, bo kurs trwał od września jakoś tak do połowy listopada(?) i załapałem się na wszystkie warunku atmosferyczne. Raz na przykład instruktor powiedział, żebym uważał, bo jak silnik zgaśnie, to chuj, na pych. Jak tylko ruszyłem na miasto, oberwała się chmura i po trzech minutach ulicami waliły strumienie. Przejechałem niecały kilometr i zadławiłem silnik fachowo, podczas ruszania żabką. No i musiałem go sam na pych odpalić w tej wodzie po kostki. Reszta jazdy upłynęła do wtóru śląpiących odgłosów dobiegających z butów, śmiechom końca nie było, bo to były chińskie trampki, więc śląpały tak zabawnie, że o rany.

Innym razem dał mi się pan instruktor przejechać po obwodnicy miejskiej. Po rozwinięciu przeze mnie prędkości 90 km/h, co było możliwe po zamknięciu okien, zzieleniał i kazał zwolnić. Nie wiem o co mu chodziło, jechałem z grubsza prosto, to pewnie przez te zamknięte okna, bo od przepoconej dupami setek kursantów skajodermy, waliło niemożebnie i każdego miało prawo zemdlić.

Jeszcze kiedy indziej uparł się, że nauczy mnie, bez ostrzeżenia, skutecznego hamowania na lodzie. Jechaliśmy Sobieskiego, wzdłuż stadiona drużyny Start Krasnystaw. Dojazd do mojej podstawówki kończył się znakiem STOP. No to gość do mnie mówi ‚hamuj powoli i łagodnie’.

Wbiłem pedał hamulca w maksa w podłogę i przekonałem się empirycznie, dlaczego wbijanie pedału na maksa w podłogę, a co za tym idzie zablokowanie kół, to chujowa sprawa. Nie powiem, zatrzymałem się, pomimo lodu, praktycznie na linii. Szkoda tylko, że stałem tyłem do kierunku jazdy. Albo motzno bokiem, nie pamiętam dokładnie, bo byłem w szokuk. Instruktorowi przybył kolejny siwy włos, a ja nauczyłem się nowych przekleństw.

Ruszanie z jedynki skokami, wrzucanie jedynki zamiast trójki i epicka próba startu pod górę z ręcznego. To ja, najlepszy kierowca po tej stronie Buga. Do tego moja niechęć do redukowania biegów, co zaskutkowało… A, to może nawet opowiem.

Jadę sobie przez centrum miasta, ziomek mówi ‚teraz skręcisz w lewo’. Ja od razu wiem, że to chujowy pomysł, bo nie dość, że w lewo, to jeszcze jest tam przejście, w tej przecznicy, po którym idą piesi non stop, bo jakiś dzień handlowy był, czy inne wydarzenie pompujące nowe życie w stare kości Krasnegostawu. Ale, myślę, jak sobie chcesz. I skręcam. Nic nie jechało, to pierwszy etap miałem prosty. Wyprostowałem brykę, walę na to przejście, a przez nie kuśtyka najstarsza ze starowinek.

Ten Maluch, w którym robiłem kurs, miał coś spierdolone ze sprzęgłem, tak że ono się wysprzęglało skokowo. Jakieś tarcie czy coś. Więc ruszanie odbywało się żabką, i nie dało się instruktorowi przetłumaczyć, że to nie moja wina, że mają chujowe sprzęgło, tylko chujowego sprzęgła, że ruszam żabką zamiast płynnie. W związku z chujowym sprzęgłem, bardzo niechętnie się zatrzymywałem, bo to oznaczało, że będę musiał wbić to chujowe sprzęgło w podłogę, wrzucić ponownie jedynkę, puszczać to chujowe sprzęgło, jednocześnie próbując dodać płynnie gazu. A wszystko to w samochodzie, w którym moja podeszwa przykrywa jednocześnie hamulec i gaz, i nie ma kurwa fizycznej możliwości, żebym tym białym gównem o chujowym sprzęgle, ruszył płynnie.

JAK JA KURWA NIENAWIDZIŁEM TYCH ZASRANYCH GÓWIEN, TYCH KPIN Z ROZUMU LUDZKIEGO I MYŚLI TECHNICZNEJ. JEBAŁ WAS PIES, MALUCHY.

fot. wyszukanesamochody.pl
Obadajcie tylko te luksusy. Kultowe, też ktoś kurwa wymyślił. fot. wyszukanesamochody.pl

W związku z ogólną chujowością Malucha, sprzęgła, jedynki i przestrzeni międzypedałowej, nie zahamowałem przed staruszką, tylko się wolno toczyłem. I toczyłem się tak, że w pewnym momencie instruktor coś tam zabulgotał, ryknął potężnie, wbił swój hamulec w podłogę, pasy w Maluchu…

A pasy w Maluchu, to dopiero była chujoza…

…prawie przecięły mnie na pół. Babuszka w szoku, coś tam na nas pokrzykuje, instruktor wkurwiony coś na mnie pokrzykuje, odpierdala się inba na całego, ja nie wiem o co chodzi, bo przecież ta babcia mogła spoko przyspieszyć, jak się ma 18 lat to się myśli, że wszyscy mają siłę przyspieszać.

Jak już babcia poszła a gość ochłonął, spytał się mnie dlaczego nie hamowałem. Mogłem mu tłumaczyć, że hamowanie oznacza, że będę musiał wbić to chujowe sprzęgło w podłogę, wrzucić ponownie jedynkę, puszczać to chujowe sprzęgło, jednocześnie próbując dodać płynnie gazu. A wszystko to w samochodzie, w którym moja podeszwa przykrywa jednocześnie hamulec i gaz, i nie ma kurwa fizycznej możliwości, żebym tym białym gównem o chujowym sprzęgle, ruszył płynnie.

Zamiast tego odparowałem ‚myślałem, że zdąży’. Przestał drążyć temat, zaczął patrzeć na mnie jak na skończonego pojeba, i chyba zaczął się mnie wtedy naprawdę bać.

Fot. motoprl.cba.pl
To czarne gówno po lewej to koło jest, konkretnie jego osłona. Te kilka centymetrów po prawej to przestrzeń na wasze obie nogi. I co, dalej sądzicie, że nie wciskałem jedną nogą jednocześnie dwóch pedałów? Fot. motoprl.cba.pl

Drugi raz prawie trafiłem dziadka o kulach, szedł sobie wzdłuż targu i postanowił przejść na drugą stronę ulicy. Trochę na nielegalu, no ale to nie powód, żeby go zabijać. No i identyczna sytuacja, i identyczna motywacja, że po hamowaniu będę musiał wbić to chujowe sprzęgło w podłogę, wrzucić ponownie jedynkę, puszczać to chujowe sprzęgło, jednocześnie próbując dodać płynnie gazu. A wszystko to w samochodzie, w którym moja podeszwa przykrywa jednocześnie hamulec i gaz, i nie ma kurwa fizycznej możliwości, żebym tym białym gównem o chujowym sprzęgle, ruszył płynnie.

I znowu instruktor musiał hamować, dziadek macha kulami, instruktor krzyczy, koledzy z tylnego siedzenia krzyczą, bo tym razem z kimś na zmianę jeździłem, ja nawet tym razem próbuję im tłumaczyć, że nie lubię hamować, bo będę musiał wbić to chujowe sprzęgło w podłogę, wrzucić ponownie jedynkę, puszczać to chujowe sprzęgło, jednocześnie próbując dodać płynnie gazu. A wszystko to w samochodzie, w którym moja podeszwa przykrywa jednocześnie hamulec i gaz, i nie ma kurwa fizycznej możliwości, żebym tym białym gównem o chujowym sprzęgle, ruszył płynnie.

Rozmyślam się jednak od tych krzyków, zamiast tego stwierdzam ponownie ‚myślałem, że zdąży’ i reszta tej niepełnej godziny mija nam w milczeniu. Myślę, że instruktor się cieszył, że zbliża się koniec naszej wspólnej przygody za kierownicą, i że już niedługo przestaniemy być jak Butch Cassidy i Sundance Kid, Sherlock i Watson, Bonnie i Clyde. Skończy się nasza osiemnastogodzinna odyseja, i wszyscy wrócimy do swych domów, miejmy nadzieję, cali i zdrowi.

Mój egzamin to oddzielny rozdział świadczący o upadku rozumu i godności człowieka. Rozumiecie, osiemnaście godzin przejeździłem w jednym Maluchu. Znałem wszystkie jego usterki, wiedziałem jak chodzą pedały, biegi, że kierownica się trochę blokuje. I że jak zahamuję, to będę musiał wbić to chujowe sprzęgło w podłogę, wrzucić ponownie jedynkę, puszczać to chujowe sprzęgło, jednocześnie próbując dodać płynnie gazu. A wszystko to w samochodzie, w którym moja podeszwa przykrywa jednocześnie hamulec i gaz, i nie ma kurwa fizycznej możliwości, żebym tym białym gównem o chujowym sprzęgle, ruszył płynnie.

No wszystko wiedziałem. A na egzaminie z jazdy, te chuje wsadziły mnie w zupełnie innego Malucha, o którym nie wiedziałem nic. Oprócz tego, że na stopro jest tak samo chujowy jak mój. Albo bardziej. Okazało się, że oczywiście jest bardziej chujowy.

fot. rezerwa126p.pl
A to była wersja nazwana dla beki luksusową. W każdym Maluchu czułem się tak, jakbym miał na grzbiecie trochę większy plecak. Jak się domyślacie zapewne, nie jest to wersja z mojego egzaminu. Fot. rezerwa126p.pl

Wyjeżdżam spod ośrodka, skręcam w lewo, wrzucam dwójkę, rozpędzam się, trójka…

Chuj, nie wchodzi.

Mielę drążkiem jak moździerzem, lewo, prawo, sprzęgło do podłogi, nic z tego. Trójka oddaliła się z miejsca egzaminu i nie wchodzi. No to wlokę się 35 km/h jak pojebany, proszę skręcić w lewo, teraz w prawo, a ja cały czas piłuję na dwójce.

Egzaminatorem był dobry ziomek Ojca Mieczysława, i chyba się zorientował, że to jakaś parodia a nie jazda, bo postanowił się nade mną zlitować. ‚Radek, skręć w prawo, zahamuj, cofnij w uliczkę’. Zatrzymuję się, usadzam fachowo, prawy łokieć na oparcie, lekko skręcony w biodrach patrzę w tylną szybę, wrzucam wsteczny, jeb, lampka tylna spalona, widzę nic. No dobra, widzę błyszczące oczy dwóch ziomków, którzy siedzą na tylnym siedzeniu i czekają na swoją kolej. Myślę, dobra, albo w coś trafię i uwalę, albo nie trafię i zdam. Wszyscy jak jeden mąż obracają się w tył, bo nikt nie chce zginąć przywalony drzewem, w które zawsze mogę trafić, każdy się gapi, próbując wzrokiem przebić mrok, cofam, głupieję coś z kierownicą, kręcę jak pojeb, gdy nagle czuje dłoń instruktora na moim kola…

Wróć, nagle czuję na kierownicy dłoń instruktora, który wykręca fachowo, hamuję, typ mi dziękuje i gratuluje zdanego egzamiu. No kurwa, jak fajnie, całe dwie minuty zdawałem, rodzina będzie ze mnie dumna, że szybki taki jestem.

Takie były to czasy, że robili te kursy całym rocznikom. No i mielili nas tam jak na taśmie produkcyjnej, hurt a nie detal. Gdybyśmy wszyscy mieli zdawać tak, jak młodzi dzisiaj, czyli po 45 minut, to by ośrodek nie wyrobił ani czasowo, ani kosztowo, bo paliwo tanie nie było, a my za ten kurs płaciliśmy jednak grosze. No i jak się po egzaminie wymienialiśmy spostrzeżeniami, to okazywało się, że 5 minut to był maks, a nie zdała aż jedna osoba na samochód i bodaj AŻ DWIE na motocykl. Rzeź istna. No tak było.

Zdałem i po jakichś trzech miesiącach czy ilu, odebrałem prawo jazdy. Mogłem jeździć. Chociaż oczywiście nie powinienem.

A właśnie, przypomniała mi się zabawna historia. Po pierwszej wyjeżdżonej godzinie, Ojciec Mieczysław postanowił dać mi się przejechać swoją dumą, Fiatem 125p, tak zwanym Fiatem Dużym koloru niebieskiego, bardziej nawet błękitnego. Chciał zapewne sprawdzić jakie poczyniłem postępy w sztuce jeżdżenia, która jest najtrudniejszą ze sztuk, co w kontekście moich zmagać z chujowym Maluchem zdało mi się pomysłem wielce spoko.

Wsiadłem, grzecznie wyjechałem spod Malinki (sklep taki spożywczy pod moim blokiem), skręciłem w prawo, żeby nie stresować się od razu skrętem w lewo, wcisnąłem sprzęgło, wrzuciłem dwójkę, dodałem gazu i szeroka podeszwa buta zaklinowała się mi pod pedałem hamulca.

Jednocześnie przyciskając pedał gazu, no bo przecież kurwa bieg zmieniałem.

Na dystansie 100 metrów rozpędziłem się do 90 km/h, cudem nikogo nie potrąciłem, cudem w nic się nie wpierdoliłem, cudem ze stresu nie oślepłem, tak mi ciśnienie pieprznęło w kosmos. Z przedniego siedzenia słyszę jakieś krzyki Ojca Mieczysława. Z tyłu bulgocze coś przerażony Brat. Ja nie wiem o co im chodzi, bo koncentruję się na walce o życie i próbach wyszarpnięcia tej pieprzonej podeszwy spod pedału gazu, ludzie stojący wzdłuż ulicy patrzą się i zastanawiają, jakież to eksperymenta odpierdala klan Teklaków. A ja, cały na biało, nakurwiam już setką po wąskiej ulicy, prawie że osiedlowej.

Jak mi się udało w końcu zatrzymać, to Brat uciekł a Ojciec Mieczysław zaproponował powrót pod Malinkę, bo to nie ma sensu tak się stresować. Nie pamiętam jak się to wszystko skończyło, i czy faktycznie wróciliśmy pod Malinkę, bo byłem w takim szoku, że pamiętam tylko setkę na liczniku i te krzyki, które mnie czasem budzą w nocy, bo to są straszne krzyki przerażonych ludzi, które zbudziłyby nawet Stalina i Berię. Stwierdziłem, że musze popracować nad techniką. No i zmieniłem buty na chińskie trampki.

Nie wierzcie, gdy wam mówią, że chińskie trampki były wporzo. To były jedne z najchujowszych butów, jakie nosiłem. I nosiło całe moje pokolenie. Podeszwa przecierała się w dwa tygodnie, cholewka odrywała od pięty po miesiącu, a od pierwszego dnia jebały tak, jakby nosiła je na zmianę cała drużyna koszykarzy. Jak ja w tym gównie biegałem i nie połamałem sobie kolan, to nikt nie wie. Ale w całym tym swoim gówniactwie, były i tak lepsze od tych butów, w których się tego dnia przejechałem Dużym Fiatem Ojca Mieczysława.

Od zrobienia prawa jazdy przejechałem samochodem może 500 kilometrów wszystkiego, a to raczej optymistyczna wersja, która uwzględnia jeden kurs Warszawa-Lublin, i jeden Warszawa-Łódź. Dlatego gdy wsiadłem za kierownicę Tojki, nie czułem się komfortowo. Po pierwsze techniki brak, po drugie znam technikę innych użytkowników drogi, nie ufam im jak psom, przez co sam jeżdżę ostrożnie, zwalniam przed skrzyżowaniami bez świateł. Taki niedzielny kierowca, ale bez czapki z bobra na głowie.

(Tojka to samochód Marysi, najlepszej z moich narzeczonych. I ja, zapamiętały rowerzysta, z tej miłości zacząłem jeździć samochodem. Ja. Samochodem. To jak żenić dziki ogień z flotą Stannisa. Z miłości. Jak nastolatek.)

Ale ja nawet nie o tym.

Jak być może wiecie, co roku nakręcam setki jak nie tysiące kilometrów na koła roweru. Jeżdżę nim wszędzie kiedy tylko mogę, bo daje mi więcej swobody niż komunikacja miejska, w korkach nie stoję, pod drzwi dojadę. I mam takie spostrzeżenie, a nawet postulat, bo w wyniku przejechania kilku kilometrów samochodem, w ciągu ostatnich kilku miesięcy zauważyłem taką rzecz, że mianowicie nie widzę rowerzystów. Nie, nie dlatego, że ich na drodze nie ma, bo jest ich cały czas wcale sporo. Po prostu są sytuacje, gdy rowerzysty nie jestem w stanie dostrzec, i chcę odszczekać to wszystko, co napisałem o kierowcach.

Mówię tu o dwóch sytuacjach.

Po pierwsze omijanie samochodu prawą stroną. Od dzisiaj będę to robił z jeszcze większą czujnością (jako rowerzysta) i bez hejtu na gości, którzy mnie blokują. Sam albowiem często nie pamiętam o tym, że jak jestem przy prawym krawężniku, powinienem patrzeć zarówno w lusterko lewe, jak i prawe.

Po drugie skręt w ulicę, którą przecina DDR. Możesz się ustawić prawie prostopadle do dróżki, możesz sobie łeb ukręcić ogladając się w obie strony, czy nikt się na rowerze nie zbliża, a i tak dwukrotnie prawie zebrałem na maskę ziomeczków, którzy wychynęli znienacka i znikąd. Nie byłem zmęczony, miałem okulary, była dobra widoczność, a i tak zauważyłem ich w ostatnim momencie, bo wyjechali mi zza pieszych (którzy się skłębili na DDR-ze), i gdyby nie to, że Tojka rusza mało dynamicznie, byłby zderzak. Nie wspomnę o miejscach, w których kierowca i rowerzysta jadą równolegle do siebie, zbliżają się do skrzyżowania, i ten drugi jest osłonięty od ulicy szpalerem krzaków, które kończą się tuż przed przejazdem. Tam kierowiec nie ma szans zobaczyć rowerzysty aż do ostatniego momentu, i żaden sokoli wzrok mu nie pomoże.

Dlatego ja dalej będę robił to, co robiłem do tej pory, czyli na przejazdy będę wjeżdżał rowerem powoli, ale tym razem będę miał więcej zrozumienia dla kierowców. I taki mam też postulat, że każdy rowerzysta, w miarę możliwości, powinien rocznie przejechać kilkaset kilometrów po mieście za kierownicą samochodu. I odwrotnie, kierowcy na rowery. Tylko wtedy zaczniemy się nawzajem szanować.

A potem się obudziłem a garbaty anioł zniknął. Dziękuję za uwagę.

Wszystkie okna prowadzą do Rzymu

Jestem człowiekiem wielkiego spokoju, cierpliwości, wyrozumiałości i zrozumienia dla świata, dlatego moje rozmowy z Sebą i Milusiem wyglądają najczęściej tak, że ja mówię, one mnie olewają, a ja ze spokojem i cierpliwością to rozumiem. Nie inaczej było dzisiaj w nocy… A nie, była zmiana.

fot. M.Cywińska
You, sir, have mistakenly arrived in the wrong settlement, you mother-copulating fiend. Fot. M.Cywińska

Zgrzyyyt

-Kurwa, wchodzisz Miluś czy wychodzisz. Bo to okno jest ostatnio jak drzwi obrotowe w salonie na Dzikim Zachodzie podczas gorączki złota. No się nie zamykają.

-Mrumrumru, hehehe.

Zgrzyyyt

-Ja pierdolę, wykończą mnie te zwierzęta. To że mieszkamy na parterze, i jesteście kotami wychodzącymi na podwórko, nie znaczy, że macie mnie wykończyć przeciągami i mrozem. Kurwa, Miluś, weź posadź łaskawie dupę w domu do rana.

-Mrumrumrumru, głupi jakiś jesteś, A WRONY SUCHE I MYSZY SAME SIĘ ZŁAPIĄ, hehehe.

-Tylko ty mnie Seba rozumiesz, nie chce ci się wychodzić w nocy, boisz się ptaków i myszy, jesteś tak gruby i leniwy, że nie ruszasz się… Gdzie leziesz, NO GDZIE LEZIESZ.

-Mrumrumru, idę ci upolować patyk albo liść, no co ty, głupi jakiś, sam się nie obronisz przed złym patykiem albo złowrogim liściem, mrumrumru.

-ZDRAJCA, miałeś leżeć z nami, spać… A zresztą.

-Zaraz wracam, nawet nie zauważysz, hehehe, mrumrumru.

Fot. M.Cywińska
Jestem karmnikiem dla ptaków, spadaj. Fot. M.Cywińska

Zgrzyyyt

-Dżizas, kurwa, ja pierdolę, czy możecie już przestać się kręcić? Trzecia w nocy, przeciągi, mrok ziąb chujnia. Kupa zrobiona, myszy i patyki zabite, kładźcie się spać.

-MRUMRUMRU, właśnie się wyknociłem, więc wetknę ci dupę w nos. JAK SIĘ GRUBY BAWISZ, NO JAK? MRU MRU MRU, HAHAHA.

-Zobaczysz, doigrasz się i nikt nie znajdzie twoich zwłok. A nawet jak znajdą, to zwalę na jakiegoś kierowcę, jak myślisz, komu uwierzą, człowiekowi czy kotu, którego język rozumiem tylko ja? HAHAHA, SIERŚCIUCHU, HAHAHA?

-Mrumrumru, co się ciśniesz, ty tu pod kołdrą ciepłą sobie śpisz z samicą, a ja na zewnątrz w zimnie zabijam wrony i myszy. WRONY I MYSZY, TY WIESZ CO TO SĄ RAZEM WRONY I MYSZY, JAKIE STRASZNE?!

-Mrumrumru, no, a ja patyki i liście.

-MRUMRUMRU, OBSTAWIAMY WSZYSTKIE DIAPAZONY ŚMIERCI, GRUBY. TO UWAŻAJ KOGO ZNAJDĄ ALBO NIE ZNAJDĄ. HA. HA. HA.

-Dobra, już nie strasz tylko kładź się spać.

Fot. M.Cywińska
No jej powiedz, że mnie nie znajdą. I dare you. Fot. M.Cywińska

Zgrzyyyyyt

-Zobaczycie, nie znajdą waszych zwłok.

-MASZ GRUBY PIÓRO I NIE STRASZ.

-Kładź się spać.

-Jasne, hehehe, mrumrumru.

Zgrzyyyt

-KURWA MAĆ. Jak mi jeszcze raz skoczysz z parapetu na jaja, to skończysz w bezimiennym grobie, zobaczysz Seba, zobaczysz.

-Ojweźno, mrumrumru, już się kładę na twojej klatce piersiowej z dupą w twoim nosie, nie ruszaj się, mrumrumru.

kot7
Śpimy przecież. Fot. M.Cywińska

Zgrzyyyyt

-Co, Pani Eliza wygoniła?

-Mrumrumru, PO GITARĘ PRZYSZEDŁEM.

Dzisiaj o 3:28 w nocy nie wytrzymałem, poczekałem aż oba wejdą do mieszkania, i zamknąłem okno na głucho. Potem przez pół godziny musiałem ignorować przesuwanie metalowego pudełka po parapecie i drapanie w ramę okna. Zasnąłem po czwartej, o 7:30 pobudka, wchodzę do salonokuchni…

Fot. M.Cywińska
Patrz jak Roman zemdlał. Fot. M.Cywińska

-TY, GRUBY, PATRZ. OGLĄDALIŚMY TEN ŚMIESZNY KWIATEK I ON ZEMDLAŁ TAK, ŻE TERAZ LEŻY TROCHĘ NA PIANINIE, TROCHĘ NA PODŁODZE, ALE CAŁY NIEPRZYTOMNY I PRZYSYPANY ZIEMIĄ! NIKT NIE WIE CO TU SIĘ STAŁO!

-Kurwa mać… Który to zrobił? Żaden? Dobra, to i żaden nie dostanie ode mnie dzisiaj jeść.

(18 minut później)

-Brzuszki wam głaszczę, wodę nalewam, jedzenie suche sypię, indyka mokrego rzucam, jak tylko go robię, a wy mnie tak? Chcecie mi Romana wykończyć? Dobra, nie wiem kto was dzisiaj będzie karmił, ale na pewno nie ja, bo się gniewam.

-Mrumrumru, Gruby, nie świruj, my się patrzyliśmy a on się pochylił, SAM, a potem zemdlał i zleciał z tego pianina jak głupi jakiś fikus Roman, hehehe.

-Nie odzywam się do was, gadajcie z samicą albo ze szczenięciem żeby was nakarmili, ode mnie niczego dzisiaj do jedzenia nie dostaniecie.

-TRUDNO GRUBY, ZAWIODŁEM SIĘ, IDĘ DO PANI ELIZY NA ŚNIADANIE, A TWOJEGO SUCHEGO NAWET NIE LUBIĘ I NIE TKNĘ NIGDY WIĘCEJ W ŻYCIU.

-Mrumrumru, a ja? Ja do Pani Elizy się nie wdrapię, no weź mnie nakarm, patrz, zabiłem fiku… patyka, POWIEDZIAŁEM PATYKA. KARM! UMIERAM Z GŁODU!

-NIE!

(godzinę później się złamałem)

-Chodź Seba, masz, jedz. Chuj, kwiatek wsadziłem z powrotem, już go nie trącajcie, dobra?

-MRUMRUMRU, MNIAMMNIAM, JAKIE DOBRE SUCHE, NIE WIEM ŻADEN KWIATEK FIKUS ROMAN, MNIAMMNIAM.

(kwadrans później)

-Ahyr, ahyr, ahyr, AHYR!

-Nie, kurwa, Seba, nie. Tylko nie na łóżko, tylko nie na łó… Ja pierdolę, wdzięczność twoja nie ma granic.

-Ahyr. Gruby, czy ja mogę prosić jeszcze trochę suchego.

Chyba jednak nie będę im zamykał okna na podwórze.

fot. M.Cywińska
Resistance is futile, Gruby. Fot. M.Cywińska

Pitbull, kobiety, cośtam cośtam

Zasadniczo przymierzam się do stopniowego przenoszenia moich archiwalnych tekstów z fejsbuka, na którym przeszukiwanie w poszukiwaniu treści to jakiś żart, a tutaj wystarczy tażek ‚Archiwum’ i będzie jak znalazł. A ponieważ dwa miesiące temu odświeżyłem sobie trzy sezony serialu, a dzisiaj byłem w kinie, myślę że możemy zainaugurować te przenosiny takim oto tekstem.

Aha, żeby nie było, że tylko recyclinguję. Po tekście, który napisałem ponad dwa i pół roku temu, kilka zdań o filmie „Pitbull. Niebezpieczne kobiety”.

Zaczęło się od tego, że chciałem sprawdzić, czy moja znajoma faktycznie grała w Pitbullu ale po ściągnięciu odcinka, okazało się, że to przypadkowa zbieżność nazwisk (edit: jednak grała zwłoki). A ja, pomimo okołoolimpiadowej posuchy serialowej, zamiast odpuścić, bo to przecież polski serial, a polski serial to z definicji knot (sprawdzić czy nie nakręcony przed 1989), ściągnąłem pierwszy sezon i zacząłem oglądać. A potem ściągnąłem drugi i trzeci, i w tej chwili drapię warząchwią o dno gara. Jakie to jest równocześnie dobre i niedobre.

Jasne, mam świadomość, że to serial sprzed dekady, czyli z czasów gdy chcieliśmy na ekranie oglądać twardych gliniarzy, którzy się nie pierdolą ale teraz wygląda to trochę śmiesznie, te ich twarde gadki. Niby czytałem kiedyś wypowiedzi prawdziwych policjantów, którzy Pitbulla i Glinę ocenili najwyżej pod względem rzeczywistego obrazu ich pracy ale w pierwszym sezonie mi zgrzytało. Potem przestałem dawać faka, bo stwierdziłem ‚ty, stary, a co ty wiesz o faktycznej pracy policji i o tym, jak oni ze sobą rozmawiają?’. I tak oto przestałem się przejmować i pokochałem bombę.

Nie podoba mi się lekkoręka rezygnacja z istotnych wątków. Gebels przez jakiś czas walczy o to, żeby móc się spotykać z synem, żeby zaspokoić alimentacyjne żądania żony, kradnie paliwo z baków i kładzie kafelki u zbója a potem jeb, i nie ma synka. Nie, nie zabili go źli ludzie, po prostu znika z horyzontu zdarzeń serialowych. Kilku innych bohaterów spotyka podobny los i nie dostajemy żadnego sensownego wytłumaczenia, dlaczego wyparowali. Cała reszta jest doskonała, jak tylko doskonała może być nasza brudna, polska rzeczywistość. W pierwszym, najkrótszym i najbardziej zwartym sezonie, rozpracowują ormiańskiego króla podziemia (postać ponoć wzorowana na autentycznej) i jest to obsadowy i scenariuszowy majstersztyks. Potem władza rozwiązuje stołeczny wydział zabójstw, skład ląduje w morderstwach i terrorze, i zaczyna się nasza polska, przaśna, brudna i lepiąca się do rąk rzeczywistość.

Drugi sezon Pitbulla uważam za najlepszą rzecz, jaka powstała w Polsce w kategorii serialowej ever. Twórca serialu, Patryk Vega, nie bawił się w wydumane sprawy rodem z Castla (uwielbiam) tylko wybrał prawdziwe zdarzenia z kronik kryminalnych stolicy i zrealizował to w sposób, który mnie straumatyzował. Historia studentki, którą dwóch bandytów sterroryzowało w pociągu, obrabowało z kasy a potem wyrzuciło w biegu, rozmazała mnie po podłodze, bo ja ją doskonale pamiętam i do dzisiaj nie potrafię zrozumieć jakim cudem można człowieka tak zniszczyć psychicznie i ubezwłasnowolnić, że nie krzyczy o pomoc, nie walczy, tylko dobrowolnie idzie na rzeź.

Sprawa poczwórnego zabójstwa, a właściwie egzekucji, w Kredyt Banku na Żelaznej porobiła mnie dawno temu geograficznie – zdarzenie miało miejsce 3 marca 2001, ja się z bloku naprzeciwko Kredyt Banku wyprowadziłem pod koniec lutego 2001. I zawsze się idiotycznie zastanawiałem, czy jakbym stał w oknie (znacie te balkoniki-rzygowniki, czyli balkon bez balkonu) i sobie palił, to może bym coś zobaczył i dał radę tym dziewczynom pomóc, a przecież już tam nawet nie mieszkałem. Takie idiotyzmy chodzą za mną od czasów pewnego zdarzenia w moim akademiku, co do którego jestem przekonany, że gdybym tego dnia nie spał tylko czytał na swoim stałym miejscu przy portierni, to może bym mógł zapobiec tragedii. I nie potrafię przejść do porządku dziennego nad myślą ‚chuja byś zrobił, nie jesteś jasnowidzem’.

No i wreszcie rozpierdala mnie cała sprawa gangu Mutantów, która zaczęła się strzelaniną w Parolach. Potem było głośne zatrzymanie na Ursynowie, gdzie bandyci postrzelali się z policją. I znowu geograficzna kompatybilność, akcja miała miejsce na ulicy Ciszewskiego, między Cynamonową i Rosoła (w filmie zagrali to przed kościołem na Herbsta, lepszy plan z punktu widzenia dynamiki filmu), kilka lat wcześniej mieszkałem 300-400 metrów w linii prostej od tamtego miejsca.

Wreszcie głośny finał, czyli akcja w Magdalence. Siedziałem wtedy w Piasecznie w domu do późnej nocy i zastanawiałem się, kto do kurwy nędzy, puszcza o pierwszej w nocy sztuczne ognie. Oraz dlaczego oni napierdalają tymi ogniami przez ponad godzinę gdyż naprawdę położyłbym się już chętnie spać. I dopiero następnego dnia dowiedziałem się, że to nie były fajerwerki. No dobra, Magdalenka to nie był finał, przynajmniej dla mnie. Finałem było zatrzymanie ostatniego z Mutantów, szefa grupy – Brodowskiego. Pokazali jego zdjęcie w Wyborczej. Okazało się, że znam tego gościa z widzenia, z Krasnegostawu. A jego dziewczynę (albo żonę, nie pamiętam) znam nawet trochę lepiej.

Łomiarz, Rurabomber, egzekucja w Gamie, zakatowani ludzie w zemście za domniemany gwałt, kradzież broni na Bemowie czy zabicie dealerów Ery – wszystkie te sprawy pamiętam, bo tymi sprawami żyło miasto. Dzięki temu Vega do spółki z ekipą, zafundował mi, brutalną bo brutalną, podróż sentymentalną do czasów, gdy byłem trochę młodszy, trochę piękniejszy i częściej rzygałem od rzeczywistości. Ja oczywiście wiem, że taka rekomendacja to chuj a nie rekomendacja dlatego obejrzyjcie Pitbulla nie z powodu moich sentymentów, a dlatego, że to jest serial policyjny zrobiony na światowym poziomie ale w realiach, które pamiętamy, znamy i, czasami, nawet rozumiemy.

Koniec archiwum.

Trzeci sezon Pitbulla jest trochę słabszy od dwóch pierwszych, ale w dalszym ciągu ogląda się go z zapartym tchem. Przy tekście z bodaj piątego odcinka, gdy Despero mówi „a kierowiec gdzie się katapultował” zawsze robię sobie przerwę na głośne chichranie. Bo pamiętajcie, codzienne chichranie jest ważne, mówię wam to ja i Ritchie Tozier – chichrajcie codziennie, a będzie wam trochę lepiej. I oglądajcie serial, bo filmy to zupełnie inna bajka.

Do pierwszej części nigdy nie miałem przekonania, bo to taki trochę zbity do kupy pierwszy sezon, z trochę pogubionymi, a trochę pourywanymi wątkami. Dwójki nie widziałem, ale słyszałem głośne skargi. Z trzeciej części wróciłem przed chwilą, i jedyne co mam do powiedzenia, to CO TO KURWA BYŁO?!

fot. materiały dystrybutora
fot. materiały dystrybutora

Lekko skrzywiony strażak psychopata cytujący Schopenhauera wyrasta na największego gangusa, któremu byle ormiański gang nie podskoczy. Laska, której facet okazał się być gejem, postanawia ni stąd, ni zowąd zostać policjantką. Cielecka, wrzucona do filmu nie wiadomo po co, nawet sprawdziłem, czy nie trafiła odpryskowo po dwójce, ale nie. Dereszowska, która nie może się zdecydować kim jest, i raz jest twardym gliną, a raz straumatyzowaną ofiarą przemocy domowej, tłumaczącą męża z jego chwilowych słabości. Gebels, który w serialu był lekko ospałym gościem, który gdy trzeba rzuca się zbójom do gardeł, tutaj zachowuje się jak wyliniały pudel, i do tego pojawia się pretekstowo i epizodycznie. Majami do pięt nie dorasta Despero, i też nie wiadomo po co się plącze po planie.

Na najciekawszą postać wyrasta wspomniany wcześniej strażak, członek gangu motocyklowego, który jakoś tak nie wiadomo jak i kiedy, wskakuje w buty Ormian, i zaczyna wyłudzać VAT za paliwo na wielką skalę. Tylko jakoś przegapiłem moment, w którym ze zwykłego cyngla, który straszy ziomeczków z bębna piłą łańcuchową, wyrasta nagle na króla przedmieścia. Ale nawet niech mu będzie, może jest sprytny. Taki jest sprytny, że wyrywa sobie policjantkę, i przy niej umieszcza jakieś siedem baniek euro w słoikach w banku ziemskim. No litości. Epizod z policjantką się kończy, to se robi jakąś listę śmierci. Znów się z nią spotyka, puka po godzinach, i daje sobie tę listę sfotografować.

CO TU SIĘ ODPIERDALA?

A potem bawi się z pytonem, zapomina, że ma kosę z gangiem motocyklowym, z którego się wyreklamował bez wykupnego i jest na niego wyrok. Ludzie, biorę was na świadków, że nie będę winny bluzgów, które za chwile będą tu zapodane, ale KURWA MAĆ, CO TU SIĘ ODPIERDALA?

Pomimo fatalnego scenariusza, Sebastian Fabijański zagrał tę rolę mistrzowsko, oczu od niego oderwać nie mogłem, był jak ściśnięta sprężyna, nie wiadomo było w którą stronę wystrzeli, i nawet to pretensjonalne cytowanie Schopenhauera mu wybaczam. Obronić się w tak napisanym scenariuszu to sztuka, dał radę wyjść z tarczą, warto mu się przyglądać, bo to utalentowany człowiek.

Jego dziewczyna, Drabina (Bachleda Curuś) ładnie zamienia się z roztrzęsionej dziewuszki, która nagle trafia do więzienia, w twardą kobietę, która robi rzeczy, chociaż może nie będę spojlował. Ale znowu, jej wątek poszatkowany, bez ładu, składu i porządku. No i wszystko zagrane na trzech minach i dwóch grymasach.

Z niebezpiecznych kobiet broni się niewątpliwie Maja Ostaszewska, która koncertowo gra dziewczynę Majamiego(?), ale jej rola, nawet pomimo mojego uwielbienia dla niej to za mało, żeby iść na ten film do kina. Może gdzieś, kiedyś na diwidiksie owszem. Ale becelować za tę produkcję, żeby obejrzeć to na dużym ekranie? Niekoniecznie.

Gdyby chociaż Vega wzmocnił wątek kryminalny, dał mu jakąś wiarygodną podbudowę prywatną bohaterów, to może to by się dało oglądać. Ale nie, nie dość, że nie wiadomo o co właściwie w tej historii chodzi, to jeszcze musimy polecieć w tanie dowcipaski, bo przecież taki samorodny talent komiczny jak Strachu (Tomasz Oświeciński) nie może się zmarnować. I dawaj recyklować żarty starsze od węgla kamiennego. To naprawdę było ponad moje siły. Bo o ile jestem w stanie zrozumieć technika kryminalnego, który żeby nie zwariować w tej robocie, robi sobie jaja z policjantki, która wdepnęła w lekko rozlanego denata i ma pół jego wątroby na bucie, tak dowcip o Pinokiu walącym konia to dla mnie za dużo.

Gdybym miał określić ten film jednym słowem, byłoby to „chaotyczny”. Nie wiem jakim cudem ta produkcja dzierży rekord otwarcia wśród polskich filmów. To chyba magia tytułu działa, bo ja, pomimo ostrzeżeń, też przecież postanowiłem sprawdzić, czy mówią mi prawdę, twierdząc że to kasztan.

Ponoć już powstaje czwarta część. No cóż, hajs się musi zgadzać, moja recenzyjka nic nie zmieni, do kin pewnie pójdzie na ten film półtora miliona, albo i lepiej. Mi tylko szkoda, że Vega tak bezlitośnie zarżnął legendę. Zbrodnia trochę kainowa.

Nie polecam, chociaż wiem, że i tak pójdziecie. Na te śmieszne gołębie z trailera, i na pierś Mai Ostaszewskiej, i na pytona, który zjadł psa. Ja się potrzebuję napić wódki.

Werdykt: film zabawny jak uczta kanibali.

fot. materiały dystrybutora
Alicja zakopuje sprofanowane zwłoki serialu. fot. materiały dystrybutora

Pitbull. Niebezpieczne kobiety
reż. Patryk Vega
scen. Patryk Vega
w rolach głównych:
Sebastian Fabijański
Alicja Bachleda Curuś
Joanna Kulig
Piotr Stramowski
Maja Ostaszewska
Artur Żmijewski
Anna Dereszowska
Andrzej Grabowski
Magdalena Cielecka
Tomasz Oświeciński

Behawiorysta – Remigiusz Mróz – audio

Remigiusz Mróz trochę mnie uwiódł, a następnie bardzo, ale to bardzo oszukał.

fot. Audioteka
fot. Audioteka

Zaczęło się od audiobooka Kasacja, po którym uznałem Gosztyłę za najlepszego polskiego interpretatora, a Mroza za nadzieję na to, że jest w Polsce ktoś, kto potrafi wyprodukować solidne czytadło. Takie bez pretensji do bycia literaturą wysoką, tylko porządną książką gatunkową. W Kasacji mieliśmy dynamiczny duet Chyłka-Zordon, ich enigmatycznego pomagiera Kormaka (a może Cormaca, bo to od autora Drogi wziął swoją ksywę), dziwnego oskarżonego, odpowiednio brutalnego cyngla, bardzo zabawnych partnerów imiennych kancelarii Żelazny i McVay, którzy nawzajem by sobie gardła poderżnęli. Fajna materia ludzka, dynamiczna akcja, tempo takie, że czasami oddechu brakowało. Oprócz kryminału dostajemy też dramat prawniczy. I chociaż słyszałem głosy uznanej Pani Sędzi, że ten Mróz to się zna na procedurze jak ktoś, kto się nie zna, i że coś nawymyślał, a nie pisał jak jest, to ja mogłem sobie nad tymi zagadnieniami przejść śmiało do porządku dziennego, bo o procedurze sądowej to wiem tyle, że krzyczy się obdżekszyn, a potem sędzia mówi owerruld. No i że jest 12 gniewnych ludzi. Nawet jeżeli Mróz nawypisywał głupot, to nie miałem możliwości weryfikacji, więc nie weryfikowałem, bo to kryminał a nie przedmiot mojej pracy licencjackiej.

Aczkolwiek w zastrzeżenia bardziej doświadczonych ode mnie wierzę bez zastrzeżeń.

Po Kasacji, w której na koniec Mróz zrobił what a twist, przyszło Zaginięcie. I trochę zgrzytnęło, bo zabrakło mi świeżości z pierwszej części. Ale wysłuchałem z równie dużą frajdą, bo ciepło było wtedy na zewnątrz, człowiek bardziej optymistycznie do świata nastawiony, i drobne wpadki nie przeszkadzały mi się dobrze bawić. Co prawda w niektórych momentach fabuła chwieje się od braku logiki, ale przestało mnie to dziwić w momencie, w którym zajrzałem do wersji papierowej, na końcu której ujrzałem następujący tekst:

Remigiusz Mróz
Opole, 8 stycznia – 9 lutego 2015 roku

I trochę mnie zmroziło, bo wyobraziłem sobie najpierw proces twórczy (pisanie praktycznie ciągiem, bez poprawiania), a potem redakcyjny (poprawianie po tym, jak pisarz pisał ciągiem, wiadro kawy, wór szlugów, flakon gołdy codziennie, w efekcie pęknięta wątroba). No ale może Mróz faktycznie tak potrafi.

Przy trzeciej części głównie kląłem, bo o ile kawałek sensacyjno-prawniczy dawał radę, to czytając subwątek alkoholowego uzależnienia Chyłki, głównie płakałem ze śmiechu. No nie, to nawet w literaturze tak nie wygląda, nie mówiąc o świecie rzeczywistym. Naiwność tej wizji psuła mi komfort czytania, ale dociągnąłem. Przy czym wydaje mi się, że gdybym musiał to skończyć na papierze a nie w audiobooku, to odłożyłbym ją na półkę jakieś 100 stron przed końcem. Absolutnie mnie już nie interesowało kto, co i w jakim celu, i czy głównemu bohaterowi wypłacą hajs z tej polisy, czy nie. W zasadzie tylko dobrze obrobiony motyw romski mi się podobał, ale z drugiej strony, jeżeli Mróz motyw romski zrobił tak, jak choćby procedurę prawniczą, to może dałem się oszukać?

Uznałem, że to może być zadyszka, trzeci tom, oprócz niego w 2015 powstały dwie inne rzeczy (Kasacja i Ekspozycja, ta druga z innego cyklu), szychta taka, że nie ma kiedy taczek załadować, trzy książki w roku! No może mu trochę odpuszczę.

W ramach odpuszczania postanowiłem poczekać z wysłuchaniem czwartej części przygód adwokatów, i zwróciłem swe oko na nową książkę Mroza, spoza cyklu.

fot. Audioteka
fot. Audioteka

Behawiorysta zaczyna się konkretnym pierdolnięciem. Zamaskowany napastnik bierze w przedszkolu dzieci i opiekunki za zakładników, odpala stronę internetową, na której można głosować kogo spośród dwóch wybranych pechowców odstrzeli, daje nam dokładny kontekst dotyczący każdej z tych osób, dobiera swoich graczy tak, żeby zawsze wybór był trudny (żeby nie spojlować walnę swój przykład: wybierzecie mordercę, którego nie złapano i uniknął kary, ale teraz pokutuje w klasztorze, czy pedofila, który poddał się dobrowolnie chemicznej kastracji, ale ma na koncie nieudowodniony gwałt na dziecku).

Bo widzicie, on nam pozwala wybrać, kogo ocalić, a kogo zabić. Zaś całą imprezę nazywa Koncertem Krwi. Pozdrawiam wszystkich, którzy oglądali trzeci sezon Black Mirror, podobny patent przypominam sobie z trzeciego sezonu Luthera, ogólnie pomysł jak z cyrku rzymskiego, a i wcześniej pewnie sobie takie zabawy ktoś urządzał.

Na miejsce przyjeżdża tytułowy behawiorysta Gerard. I zaczyna robić to, co potrafi najlepiej, czyli kinezykę, czyli mowę ciała, którą przekazujemy podobno 60-70% informacji. Taki polski doktor Cal Lightman z Lie to Me. No i pewnie dla kogoś, kto nigdy nie interesował się tematem, nie zgłębiał go, i urodził się po roku 1995, postać Gerarda będzie wow, taka odkrywcza i fajna. Zresztą spotkałem się z takimi opiniami w sieci, że Gerard jest nietuzinkowy i taki wow, odkrywczy i fajny, aczkolwiek jak tego fajansiarza można nazwać fajnym, to nie wiem.

Gerard nie jest fajny, to zwykły dęty pacan, który im dalej w książkę, tym bardziej daje się robić Kompozytorowi bez mydła.

Po dobrym początku i interesującej rozgrywce psychologicznej, Mróz wpadł w pętlę narracyjną i zaczął się powtarzać, sztucznie spowalniać akcję (chyba po to, żeby napompować objętość), i robić jakieś cuda na kiju.

Wstyd się przyznać, ale nie wiem jak się książka skończyła. Nie dlatego, że jej nie skończyłem słuchać. Skończyłem. Tylko że kończyłem ją w drodze powrotnej z imprezy. Nie byłem nawet jakoś bardzo naprany. Ale byłem nietrzeźwy i zmęczony do tego stopnia, że nie chciało mi się sięgnąć ręką do kieszeni, żeby się przełączyć na Spotify, jednocześnie straciłem całe zainteresowanie fabułą, więc nie koncentrowałem się na treści. W zasadzie i tak długo wytrwałem, bo gdybym miał Behawiorystę na kindlu, przestałbym go czytać najdalej po osiągnięciu 23%. Takie to było daremne.

Gerard, główny bohater, jest nieznośny w swoim perfekcyjnym opanowaniu. Dlatego jak mu szczwany plan wypalił w twarz, to najpierw się nawkurzałem, że tylko dziecko nie dostrzegłoby, że jest durny, a potem zacząłem się śmiać, bo gość jest typowym przedstawicielem tego gatunku, co to zgłupiał od mądrości swojej, i przez to dał dupy w trzeciej rundzie. Zresztą Gerard ogólnie wkurwia.

Zły Kompozytor Koncertu Krwi pałęta się po scenie i recytuje długie manifesty programowe dotyczące jego metody sprowadzania terroru i bojaźni bożej na głowy biednych owieczek. Do tego opowiada o dylemacie balkonika, ale to chyba coś źle usłyszałem, bo to chyba o wagonik chodziło. I leci Mróz przykładami wprost z podręczników do etyki, logiki, filozofii i psychologii, zamiast wybrać na jednym torze Hitlera, który za rok wynajdzie lekarstwo na wszystkie odmiany raka, a na drugim Matkę Teresę z Kalkuty, która okaże się tym, kim była w rzeczywistości. O, to byłby dylemat, a nie pierdolenie o tym, że zaniechanie też może być reakcją.

Do tego Kompozytor jest taki omnipotentny, że pewnie by Gerardowi z lodówki wylazł w końcu. Wszystko wie, na wszystko jest przygotowany, wszystko przewidział. Taki perfekcjonizm jest zwyczajnie niewiarygodny z punktu widzenia czytelnika, któremu zdarza się własnej dupy zapomnieć, nie mówiąc o głowie. A tu jakiś ziom zaplanował sobie, że stanie się to i to, o tej i o tej godzinie. Jasne, kurwa. Świetnie mi się takie podejście sprawdzało w życiu, zwłaszcza jak pracowałem w logistyce. Wszystko szło zgodnie z planem. ZAWSZE.

PS. Potwierdzone info.

Główny zły wkurwia nawet bardziej niż Gerard. Wyjaśnienie jego złości na świat pozostawiło mnie w niemym zachwycie. Molestowanie seksualne. Wow, to takie odkrywcze, jak kinezyka i dylemat flakonika.

Jedyną niewkurwiającą bohaterką jest Beata, no ale jej akurat było trochę za mało. Ale jak już była, to widzieliśmy twardą, konkretną, rzeczową i inteligentną kobietę, która ma jakiś cel (złapać Kompozytora), a nie pierdolić od rzeczy o mowie ciała. Niestety, jak tylko zaczyna być jej więcej, to przychodzi Gerard i zaczyna pierdolić o mowie ciała, albo spod łóżka wychodzi kompozytor, i zaczyna pierdolić o dyletancie balonika, a jak nie jeden albo drugi, to jej nudny chłopak się wbija ni w pięć, ni w dziewięć. Właśnie, gdzie są inne kobiety? A zresztą, wszystko mi jedno.

Więc nie, nie podzielam zachwytów dotyczących tej książki. Dosłuchałem jej do końca wyłącznie dlatego, że Gosztyła. Więc moja ocena mogłaby wyglądać następująco:

fabuła – 50 za pomysł, 10 za jego realizację, razem 35, bo to nie średnia
realizacja – 90, bo nie ma ewidentnych wpadek
lektor – 100, klasa mistrzowska, wiadomo
cena – 80, nie odstaje w żadną stronę od średniej ceny na audiotece
uczucia towarzyszące – można je nazwać wyłącznie plugawym słowem

Co razem daje uczciwe trzy na szynach, znaczy maks 50. Jak ktoś lubi Mroza, to łyknie i Behawiorystę. Ja podziękuję. A Immunitet, czyli czwarta część przygód Chyłki i Zordona, będzie prawdopodobnie ostatnią książką Mroza, jaką przeczytam/wysłucham. Wszystkie znaki na niebie i ziemi na to wskazują, że jednak nie da się pisać trzech książek rocznie, i robić tego dobrze.

Jestem mordercą

Nie, tytuł nie jest o mnie, do niczego się nie przyznaję, to nie mój nóż, to nie moja ręka, to nie mnie widzicie, bo mnie tu nie ma. Tak uczyli w Młodych wilkach, żeby się do niczego nie przyznawać. Marchwickiemu nie pomogło.

Byłem na filmie polskim. Dobrowolnie. W kinie. Za pieniądze. Z kinem polskim mi od jakiegoś czasu było nie po drodze, bo co film, to większe gunwo (według recenzentów i znajomych, którzy mieli nieszczęście wdepnąć). Ostatnimi laty to dosłownie na palcach jednej ręki można policzyć polskie filmy, jakie oglądałem. Bo wiecie, jak mam do dyspozycji określony budżet na kulturę, oraz określony czas na obcowanie z nią, i wydam pewną kwotę, oraz poświęcę czas na niedobry polski film, to nie wystarczy mi pieniędzy i czasu na dobry, może nawet i polski film. A że jestem człowiekiem lubującym się w prostych rozrywkach, to wolę dobre wybuchy od niedobrego kina moralnego niepokoju. Z powodu mojego podejścia przegapiłem kilka dobrych filmów (mówią, że Demon na przykład jest dobry, albo Córki dancingu, ludziom z filmwebu się nie podobają, więc chyba też niezłe są), dlatego postanowiłem ostrożnie zacząć dawać szanse naszym.

fot. koszulkowo.pl
Moja, na pewno fałszywa, wizja polskiego kina. Fot. koszulkowo.pl

Sprawę Wampira z Zagłębia pamiętam jak przez mgłę, chyba nas tym nawet dorośli straszyli. Proces trwał a ja pod stół wbiegałem w podskokach. Gdy na Marchwickim wykonano KS, byłem dalej trochę za mały, żeby zrozumieć co czytam w Trybunie Ludu. Zresztą Trybunę Ludu czytywałem okazjonalnie, żeby zaimponować koleżankom z przedszkola, na co dzień tłukłem Poczytaj mi Mamo oraz Encyklopedię dla dzieci (to pewnie od niej byłem takim przemądrzałym gnojkiem). Dopiero później obejrzałem ze zrozumieniem jakieś dokumenty na temat, ale za komuny nikt nie podważał tego, że to Marchwicki był Wampirem. No bo i kto by chciał podważać kilkuletni wysiłek specjalnej grupy śledczej, powołanej do złapania mordercy. Dopiero po odzyskaniu niepodległości pojawiły się głosy, że człowiek miał pecha, bo po tym, jak jedną z ofiar Wampira padła bratanica Edwarda Gierka, pojawiło się duże parcie na wynik. No i w wyniku parcia, padło na niego.

fot. Red Dragon Productions
To nie Marchwicki. Fot. Red Dragon Productions

Nie znam sprawy na tyle dobrze, żeby orzekać czy milicja dobrze wytypowała sprawcę, czy sam proces (poszlakowy) był pokazówką i czy przypadkiem nie mieliśmy do czynienia z mordem sądowym, którego Marchwicki był ofiarą. I ta sprawa nie interesowała mnie aż tak, żeby grzebać się w historii sprzed 50 lat. Dlatego na film Pieprzycy szedłem bez obciążeń wynikających z obszernej wiedzy na temat, czy targających mną wątpliwości. Coś o nim słyszałem, byłem ciekaw, chciałem obejrzeć dobry, klimatyczny thriller w anturażu peerelowskim, i dostałem dobry, klimatyczny thriller w anturażu peerelowskim, podlany dodatkowo gęstym sosiwem moralnego zaniepokojenia, ale w dawkach takich, że nie masz ochoty wyjść z kina, trzaskając drzwiami.

W tym filmie nie chodzi o sprawę, pościg, schwytanie, strzelaniny czy akcję. Zresztą pościgów, schwytań, strzelanin i akcji jest odpowiednio: 1, 1, 0 i 2. Najlepsza jest akcja z aresztowania Kalickiego, a ten pościg, to właściwie nie pościg, bo gość jedzie szybko pijany, i zatrzymuje go milicja. A, jeszcze rękoczyn Heimlicha na Gierku był dynamiczny. Poza tym głównie chodzą, siedzą i się zastanawiają przy wódce i salcesonie, kto morduje.

W filmie zagadka kryminalna jest gdzieś trochę w tle, co do pryncypiów, to jednak chodzi o starą jak świat prawdę: ile jesteś w stanie sprzedać samego siebie, jak bardzo potrafisz się zeszmacić, i do czego się posuniesz, żeby osiągnąć cel. Właściwie przez pół filmu oglądałem polskiego Zodiaka, przez drugie pół Wodzireja. A jedna scena, krótki dialog między kolegami, była przeniesiona z tego ostatniego filmu praktycznie jeden do jednego, łącznie z manierą Stuhra, którą ładnie spastiszował Haniszewski (z plakatów myślałem, że to będzie Rafał Maćkowiak, Piotr Cyrwus albo Robert Lewandowski).

I jak są wyniki w śledztwie, to są nagrody. A jak jest więcej wyników, to jest więcej nagród. I w końcu nie sposób z tych nagród zrezygnować, nawet jeżeli na szali wisi życie drugiego człowieka. Główny bohater nie odpuszcza, bo jednak te nagrody są fajne (nowy dom, kolorowy telewizor, talon na samochód), ale pod koniec udaje mu się zrobić coś dobrego, i tak sam nie wiem, czy nie lepiej by było, żeby detektyw Jasiński nie próbował się wybielić, i został do samego końca dwudziestoczterokaratowym skurwysynem.

fot. Orion Pictures.
W dalszym ciągu nie Marchwicki. fot. Orion Pictures.

Pieprzyca w peerelowskich realiach i pod płaszczykiem thrillera opowiada ten swój moralitet o zbrodni, karze, grzechu, nieumiarkowaniu w jedzeniu i piciu, a ja siedzę w kinie i jestem coraz bardziej zdziwiony, że nie mam ochoty wyjść.

A na ekranie cuda! Po tym, jak do roboty wprzęgnięto komputer Odra, zgłoszono się o pomoc do brytyjskiego profilera (za komuny! ciekawy jestem czy tak było naprawdę, czy to już licencia poetica) i zrobiono nieudaną obławę, bęben maszyny losującej wypluł nazwisko: Kalicki Wiesław.

fot. AXN
Dalej nie Marchwicki. fot. AXN

I tutaj duże propsy dla Arkadiusza Jakubika, który przez lata kojarzył mi się z zapijaczonym śmieszkiem, który jest za gruby na hipstera, a tu zonk, dobry aktor dramatyczny, jego kreacja jest oszczędna, budowana głównie znękanym spojrzeniem, ale za to zapada w pamięć, a najmocniejsza scena filmu, w której Jakubik traci poczucie rzeczywistości i pyta się ‚Zabijałem czy nie zabijałem’, przeszyła mnie autentycznym dreszczem. Żeby on był chociaż potworem, kimś, kogo możemy nienawidzić i w poczuciu moralnej wyższości sobie na niego popluć. A tu nie, jego Kalicki jest sympatycznym, pierdołowatym misiem, który ma w domu żonę, która się puszcza na boki, i dzieci, które kocha nad życie (ich zeznania w sądzie łamią serce), a jak trafia do aresztu, to chce dostać kiełbasy i móc obejrzeć mecz Górnika Zabrze. To co z niego za Wampir? Nie wiemy co tak naprawdę kryje się za maską wioskowego głupka. Wyjątkowo przebiegły, inteligentny seryjny morderca, czy niewinny facet, którego sądzą na podstawie wyjątkowo wątłych poszlak, i może gdyby nie panujący system, obrona rozniosłaby akt oskarżenia w strzępy.

fot. arch. Sąd Wojewódzki Katowice
Marchwicki. fot. arch. Sąd Wojewódzki Katowice

I dochodzi do takiej manipulacji, że Kalickiemu współczujemy, a Jasińskiego coraz bardziej nie lubimy, zaś przy scenie gdy stręczy własną dziewczynę nic nie jest go w stanie w naszych oczach uratować, podobnie jak nic nie było w stanie uratować Lutka Danielaka po tym, jak zostawił swoją dziewczynę z panem Jureczkiem.

W doliczonym czasie gry Jasiński próbuje się jeszcze miksować z tego burdelu, ale za głęboko w to zabrnął, żeby móc to zrobić bezkarnie. Padają groźby i z tej próby charakteru nasz bohater wychodzi na tarczy, zaś finałowy dobry uczynek jest małym plasterkiem, którym nie da się zalepić dużej dziury w sumieniu.

Więc ogólnie bardzo polecam, bo chociaż w środku filmu zaczyna robić się trochę ciut przewidywalnie, trochę ciut długawo, to w ogólności film kopie dupę.

A, i zupełnie nie wiem o co chodzi z tymi zachwytami nad Kuleszą. Zagrała na swoim wysokim poziomie, więc dostałem dokładnie to, co dostarcza pani Agata za każdym razem gdy ją widzę na ekranie. To taka nadwiślańska Meryl Streep, czego się aktorsko nie dotknie, to złoto. Więc jakby zero zdziwień, że jej drugoplanowa rola żony Kalickiego to perełka. Chociaż oczywiście oberwało się jej, że po śląsku kiepsko mówi. Na szczęście prawie nikt nie zna śląskiego, więc większość widzów nie da za tę wpadkę złamanego faka. Film otrzymuje solidne 7/10, polecam.

fot. materiały dystrybutora
fot. materiały dystrybutora

Jestem mordercą
reż. Maciej Pieprzyca
scen. Maciej Pieprzyca
w rolach głównych
Jerzy Stu… sorry, Mirosław Haniszewski
Arkadiusz Jakubik
Agata Kulesza
Magdalena Popławska
Karolina Staniec
Piotr Adamczyk

We need more gums

Moja przyszła żona stwierdziła, że muszę trochę pokochać naszą Tojkę i poprosiła mnie o ogarnięcie spraw z nią związanych. Muszę kupić opony zimowe. W tym celu wziąłem od ziomków dwa linki do sklepów internetowych, wpisałem do wyszukiwarki szerokość, profil, średnicę, typ (no że niby zimowe), wyszukało mi kilka stron. Posortowałem od najtańszych, i już miałem wcisnąć ‚kup teraz’ (hehehe, kup to takie śmieszne słowo), gdy naszły mnie WĄTPLIWOŚCI.

Po pierwsze co to za znaczki, z tym dystrybutorem paliwa, wodą bryzgającą spod koła oraz dB. Przecież ja nie będę słuchał tych opon. Otóż bardzo szybko dowiedziałem się, że opony mają podawane w specyfikacji decybele właśnie dlatego, że będę ich słuchał, czy tego chcę, czy nie. Mianowicie podczas jazdy. I są opony ciche, do których możesz sobie słuchać Mozarta, i głośne, które potrafią zagłuszyć nawet Extreme Noise Terror.

Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu okazało się, że grają do tej pory. Fot. Zespół
Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu okazało się, że grają do tej pory. Fot. Zespół

Po kwadransie byłem wielkim zaskoczeniem Radka, bo przypominam, że ja z samochodami nie bardzo jestem za pan brat, nie znam się na nich kompletnie, trochę im nie ufam, trochę ich nie kocham, i jak słyszę, że koła się wyważa, to widzę SWAT z taranami, i bardzo mnie taka wizja śmieszy, mianowicie ci SWAT-owcy napieprzający tymi taranami w felgi.

Jak już poczytałem o hałasie wytwarzanym podczas jazdy po suchym, po mokrym, po w miarę ciepłym, i dość zimnym asfalcie, przeszedłem do następnych punktów.

Okazało się, że w zimówkach bardzo ważny jest profil bieżnika. I że nagle na jednym jeździ się tak se, a na innym lata się 190 na godzine bez problemu. I że bieżnik musi mieć odpowiednią głębokość, tak minimum 8 mm, a 5 mm to sobie w dupe można wsadzić a nie na felgę. Oraz wzory bieżnika podlegają patentom, i ochronie prawnej. Był to dla mnie spory wstrząs, gdyż do tej pory wydawało mi się, że bieżnik to bieżnik. A tu nie, jeden świetnie zbiera wodę, i nie ma ryzyka akwaplaningu, ale sobie średnio radzi z błotem pośniegowym, drugi ogarnia śnieg i wodę, a trzeci to sobie można w dupę wsadzić a nie na felgę. Rósł mój zachwyt produktem zdawałoby się prostym.

Dalej nie wiem o co chodzi, ale to jest po prostu ładne. Fot. Internet.
Dalej nie wiem o co chodzi, i który bieżnik jest do czego, ale to jest po prostu ładne. Fot. Internet.

Następnie zagłębiłem się w fascynujący świat opon używanych. „Wszystkie sprawdzamy ciśnieniowo pod kątem ewentualnych wybrzuszeń”, kusili mnie sprzedawcy. „Opony wyłącznie renomowanych firm oponiarskich tanio”, nawoływały ogłoszenia. „Aaaaaby opony używane kupić tanio tak, że gardło sobie podrzynam” zawodził mały, szczurowaty sprzedawca. Niestety, opinie są bezlitosne… A nie, przepraszam, opinie są podzielone. Jedni mówią, że latanie na używkach to kuszenie losu, inni zaś twierdzą, że jak osiągniemy poziom dochodów jak Niemcy, to będę sobie co sezon kupował nowe, a na razie to muszę śmigać na używkach, ty chuju lewacki, któremu rodzice kupili samochód i opony, i nic nie wiesz o życiu (lekko strawestowany autentyk). Co prawda kilku komentatorów pisało, że jak się kupi używkę jakiejś znanej firmy, to od biedy można, ale kosztują one niewiele mniej od nowych chińczyków, a chińczyk, nawet jeżeli chińczyk, to jednak nowy chińczyk a nie stary miszlę. Mój zachwyt prawie przebił sufit.

Porzuciłem kuszący niskimi cenami matecznik opon używanych i przeniosłem się do świata opon bieżnikowanych. O jaka to jest skarbnica wiedzy i ciekawostek. Teraz już wiem, że w oponie ważniejszy od jakiegoś tam bieżnika jest korpus opony, zwany karkasem. Któren to karkas na polskich drogach zużywa się tak, że nie ma możliwości zrobienia dobrej opony bieżnikowanej. Na dodatek skontrolowanie karkasu wymaga specjalistycznego sprzętu, który wychwyci zmiany wewnątrz struktury, więc jak kupimy taką regenerowaną oponę od firmy krzak, to może się zdarzyć gruba nieprzyjemność.

Ku mojemu zdziwieniu grają dalej, i niedawno robili trasę z Ghoulem i Crowbarem. Fot. Zespół
Ku mojemu zdziwieniu grają dalej i niedawno robili trasę z Ghoulem i Crowbarem. Czad! Fot. Zespół

Bo wiecie, bieżnikowanie polega na tym, że na karkas opony z zajechanym bieżnikiem, nakłada się bieżnik nowy. Wiedzieliście, że w ogóle tak się da? No właśnie, a ja nie wiedziałem. Można nakładać na gorąco, można na zimno, takie to rzeczy. Jest tylko jedno ale, z którego może wyniknąć gruba nieprzyjemność, o której wspomniałem powyżej.

Widzicie, producenci opon zakładają, że ogumienie jest produktem jednorazowym, obliczonym na określony czas użytkowania, nieprzeznaczonym do ponownego nakładania na nie nowego bieżnika. A mieszanki zastosowane do produkcji są skomponowane tak, żeby dobrze służyły do momentu zużycia plus bezpieczny margines. W przypadku nalewek (tak, poznałem specjalistyczne słownictwo!) nie jesteśmy w stanie dokładnie określić osiągów opon w zakresie oporów toczenia, generowanego hałasu (który potrafi zagłuszyć nawet Necrocannibalistic Vomitorium) czy zachowania na mokrej nawierzchni. Nie wiadomo też jakie mają poziomy przyczepności czy odporność na akwaplanację (bardzo ciekawe zjawisko, polecam pogłębioną lekturę). Jak to skomentował jeden z komentatorów na forum ”Jeździć na oponach bieżnikowanych to jakby używać regenerowanych kondomów… zasadniczo można ale…”. Stwierdziłem, że to jednak zbyt duża loteria.

Prawie mnie przekonali. Fot. exapro.pl
Prawie mnie przekonali. Fot. exapro.pl

Ponieważ kocham siebie, kocham przyszłą żonę, kocham świat, i znam swoje szczęście w grach losowych, postanowiłem zrezygnować z zakupu opon bieżnikowanych, nawet jeżeli na zdjęciach maszyny wykorzystywane w tym procesie wyglądają bardzo profesjonalnie. Że tak sobie lingwistycznie zażartuję, nie chciałem żeby wadliwy karkas zamienił mnie w carcass. Z góry przepraszam za ten dowcip.

Wróciłem zatem do punktu wyjścia, i kupuję opony nowe. Jednak rodzą się kolejne pytania o wszystko. Zablokowałem się w procesie decyzyjnym, w związku z czym dzisiaj zwrócę się o pomoc do specjalistów. Zarówno w sprawie zakupu opon, jak i zorientowania się, czy taki sposób postępowania da się leczyć. Zegarek wybierałem ponad tydzień, w tym czasie dowiedziałem się wszystkiego o Casio G-Shockach i US Marine Corps. Nóż jakieś pięć dni, dowiedziałem się sporo o stali, rodzajach ostrza i typach noży. Opony niecałe dwa dni, i przy okazji całkiem sporo ogarnąłem. Pewnie mi się kiedyś przyda do krzyżówki.

Notka jest bez związku z czymkolwiek, o postępach w zakupach będę donosił.

Bawiąc uczy 3 – szok i niedowierzanie

Słowo na dzisiaj to konfuzja. I zamęt, grubymi nićmi szyty.

Zgodnie z definicją słownikową, konfundować (łac. confusio – zamieszanie, lub łac. confudere – zsypywać, mieszać, plątać) oznacza zbijać z tropu, przyprawiać o zmieszanie, zakłopotanie, peszyć, zawstydzać.

Oczywiście prawnicy gonna prawniczyć, i u nich każde słowo znaczy coś innego, a na dodatek w ramach jednego słowa, jego znaczenia mogą się różnić. Wiecie, proste prawo, prosty język, proste, nie?

Nie inaczej jest tutaj. Jedno znaczenie jest podobne do naszego i oznacza pomyłkę lub bycie w błędzie. Drugie znaczenie natomiast obejmuje instytucję prawa cywilnego (confusio), która powstaje w wyniku połączenia długu i wierzytelności w jednej osobie, powodując wygaśnięcie zobowiązania bez zaspokojenia wierzyciela. Na polski oznacza to mniej więcej tyle, że w wyniku sprytnych działań na rynku finansowym, sami sobie jesteście winni hajs, więc nie musicie się rozlicząć, i nie ma przypału.

Ja jednak nie o tym. Chciałem powiedzieć słowo o wyborach. Ale jako że na polityce się nie znam, i na dodatek mam na nią wyjebane, moje słowo o wyborach nie będzie mundrą analizą przyczyn (Clinton palił trawę, ale się nie zaciągał) i ewentualnych skutków (wojna bydzie, przed wojno też był wungiel we wiosce), tylko obrazem ludzi, którzy głosowali na oboje kandydatów. Namalowanym najlepiej jak się da, czyli liczbami.

Żadne skomplikowane analizy, po prostu kilka wykresów pokazujących, kim są wyborcy poszczególnych kandydatów, i jakie mają przekonania, wizję świata, Ameryki i przyszłości. Komentarz ode mnie oszczędny.

W komentarzach na fejsie, jeszcze przed opublikowaniem notki, pojawiło się zastrzeżenie, że wyborcy DT czuli obciach, i się nie przyznawali, i że trzeba brać na to poprawkę. Poczyniłem pewne założenia (20% ankietowanych telefonicznie skłamało ze wstydu, wszyscy wypełniający anonimowe ankiety pisemne odpowiadali zgodnie z prawdą). Przeliczając te 20% kłamiących na całość, daje to 3% nieprawdziwych odpowiedzi. Fajn baj mi, mogę to bez problemu pominąć w rozważaniach.

A teraz do roboty, bo wykresy same się nie zrobią.

Białe procenty to udział wyborców HC (demokraci) lub DT (republikanie) w danej grupie (płeć, wyznanie, wiek etc.). Żółte to udział danej podkategorii w kategorii nadrzędnej, całościowej. Na przykładzie pierwszego obrazka sobie to zrobimy, potem będzie łatwo.

Demografia; opracowanie: R.Teklak
Demografia; opracowanie: R.Teklak

Kategorie nadrzędne na tym zdjęciu to Płeć i Miejsce zamieszkania. Podkategorie to odpowiednio mężczyźni i kobiety (Płeć) oraz miasta 50k+ (50k+ oznacza powyżej 50 000 mieszkańców), suburby (nie chciało mi się szukać zręcznego tłumaczenia na polski) oraz małe miasta i wsie.

Białe procenty na słupku mężczyźni oznaczają, że 41% mężczyzn głosowało na HC, a 53% na DT. Szary pasek pośrodku oznacza brak danych (ankieter nie dopytał przez telefon, respondent nie uzupełnił odpowiedniego pola w ankiecie pisemnej, masaj, te rzeczy). Żółte 48% nad kategorią mężczyźni oznacza, że w grupie głosujących 48% stanowią mężczyzn. Poniżej widzimy 52% dla kobiet, i wszystko się zgadza, nawet nam się sumuje do 100%.

Są miejsca, gdzie się do 100% nie sumuje, wynika to z błędów zaokrągleń. Bo widzicie 33,4%, 30,2% i 36,4% to razem 100%, ale jak wrzucimy to do wykresu i dla lepszej czytelności obetniemy miejsce po przecinku, to robi się z tego magicznie procentów 99. Sami sprawdźcie.

No więc kim są ci ludzie, którzy wybrali do Białego Domu szaleńca. Albo geniusza, nie wiem, nie podejmuję się oceniać, bo jak mówiłem, nie znam się i mam wyjebane.

DT cieszył się większym poparciem wśród panów, aczkolwiek tak wysoki odsetek głosujących na niego kobiet jest dla mnie zjawiskiem prosto z wiktymologii. Dwa razy więcej osób głosowało na niego w małych miastach i na wsiach, w najliczniejszych w Ameryce suburbiach walka była wyrównana. Więc na razie mamy małomiasteczkowych ziomków z ich Karynami. Dobry początek, potwierdzający naszą intuicję, że na tego kandydata mogli głosować tylko meszuge.

Demografia. Opracowanie: R.Teklak
Demografia; opracowanie: R.Teklak

Na DT zagłosowali starzy ludzie, ale to nie jest tak, że nie uwiódł również młodzieży szkolnej, co trzeci głosujący poniżej 30 roku życia oddał głos na kandydata Republikanów. I ponownie, wśród najliczniej reprezentowanej w populacji grupie wiekowej (powyżej 45 lat) DT zdobył przewagę blisko 10pkt%. Starzy szaleńcy z zadupiów.

No i wybrali go biali. Ponownie, Latynosi i Azjaci głosujący na DT to fenomen do zbadania przez psychologów, psychiatrów oraz wiktymologów, i tak dalej.

Białe Sebiksy, Karyny, oszołomieni Latynosi i Azjaci w wieku powyżej 45 lat. Kurde, to dalej nie jest jakiś przesadnie zły elektorat. Na DT nie głosowały bezzębne rednecki. No, może nie wyłącznie bezzębne rednecki.

(tutaj będzie rasistowski dowcip. Wiecie co to jest 2 jaja i 100 zębów? Krokodyl. A 100 jaj i 2 zęby. White trash trailer park. Dziękuję za uwagę i zrozumienie, jest 3:02).

White trash, dosł. biały śmieć. Pejoratywne, stereotypowe określenie białych obywateli USA usytuowanych najniżej w kategorii klas społecznych. Brak wykształcenia, brak pieniędzy, brak perspektyw, brak opieki dentystycznej.

Trailer park, dosł. park przyczep. Wielkie połacie terenu obstawione przyczepami mieszkalnymi, w których mieszkają ludzie znajdujący się na bądź poniżej granicy ubóstwa. Mieszkańcom tych miejsc stereotypowo przypisuje się zachowania patologiczne, dysfunkcje społeczne, wysoką przestępczość i gotowanie chujowej jakości metaamfetaminy.

Demografia, opracowanie: R.Teklak
Demografia; opracowanie: R.Teklak

Jeżeli chodzi o wykształcenie, zostawiłem ich progi szkolne w oryginale, bo nie wiem, jak to się przelicza na nasze. Popatrzcie na dwie najliczniejsze kategorie (obie po 32% udziału w populacji) – some college/associate i college graduate. Widzicie to? Wśród pierwszej grupy DT miał najwyższe poparcie. W drugiej ustąpił HC o nędzne 4pkt%. Więc to nie jest tak, że głosowali na niego wyłącznie white trashe z trailer parku. Udało mu się oczarować całkiem spore rzesze wykształconych ludzi.

I następna kategoria, czyli rasa plus wykształcenie. Owszem, kolorowi zdecydowanie za HC, ale niestety dla niej, jest ich liczebnie mniej. A ci, których jest więcej, chętniej oddawali głos na DT. Było ich tak prawie dwa i pół raza więcej w podkategorii biali bez college’u, i o 4pkt% więcej w podkategorii biali z collegem. Ponownie, to nie white trashe z trailer parków wybrali DT. No, może trochę ich też tam było, ale nie stanowili oni jego wyłącznej grupy wyborczej.

Siostro, wyprowadzamy pacjenta z tego stuporu żwawo.

4
Demografia; opracowanie: R.Teklak

Moja ulubiona kategoria, w której Polacy zawsze kłamią, a Amerykanie to nie wiem. Dochody. Tylko popatrzcie. To nie tak, że DT był faworytem biedoty zarabiającej do 50k$ rocznie. Ba, on tam miał około 10pkt% straty do HC. DT wybrała dobrze sytuowana klasa średnia, a nie Sebiksy i Karyny z trailer parków. No, może trochę ich też tam było, ale bez przesady.

Religia, opracowanie: R.Teklak
Religia; opracowanie: R.Teklak

Protestanci, chrześcijanie i katolicy frontem za DT. Duża przewaga, rzędu 50% wśród najliczniejszej grupy wyznaniowej (procent a nie punktów procentowych). Zwracam uwagę państwa na jeden fakt. Ci Żydzi, co to rządzą Hollywoodem, USA, Amerykami, Europą, światem, Iluminatami i Reptilianami, są bardzo nieliczni. Marne 3%. Nie mam dostępu do amerykańskiego GUSu, ciekaw jestem, czy to faktycznie u nich tak wygląda, że jest ich tak niewielu.

Drążę temat, bo zastanawiam się, że skoro jest ich tak mało, to jak oni są w stanie obsadzić swoimi wszystkie stanowiska, które są do obsadzenia. Nie wiem, może wzorują się na naszej zmianie? Albo korzystają z klonów? A może tylko zarządzają, a ich polecenia wykonują dobrze opłacone sługi? Jak ktoś ma propozycję, niech wpisuje w komciach.

Więc jednak nie Sebiks i Karyna, tylko bardziej John i Mary z przedmieścia, dobrze sytuowani przedstawiciele klasy średniej. Kurwa, tu się nic nie zgadza. Przecież na DT miały głosować bezzębne mutanty ruchający w dzikich ostępach własne matki, którym Demokraci chcą zabrać broń.

Jestem skonfundowany.

Różne kategorie, opracowanie: R.Teklak
Varia; opracowanie: R.Teklak

Tutaj lekko zblendowane kategorie, sklejenie LGBT z posługą religijną i thank you for your service było zabiegiem niezamierzonym, po prostu ładnie mi się te kategorie ułożyły na slajdzie.

Na DT oddali głos wierzący biali ludzie z przedmieść, nieźle sytuowani przedstawiciele klasy średniej, a nie bezzębne mutanty, i tak dalej. Kurde, nawet 14% przedstawicieli środowisk LGBT uznało, że lepiej oddać głos na niego, niż na HC. To musi być straszna kobieta, jeżeli ludzie, których ten bigot nienawidzi, woleli zagłosować na niego. Nie wnikam w kulisy, ale fascynuje mnie to, taka wiwisekcja duszy ludzkiej przy pomocy kilku liczb. Absolutnie fantastyczna sprawa.

Zagadnienia, opinie, opracowanie: R.Teklak
Zagadnienia, opinie; opracowanie: R.Teklak

Co najbardziej kręci wyborców? Ano gospodarka głupcze (kurde, następnym razem ustawię podkategorie od największej do najmniejszej, tam gdzie się da). I wśród ludzi zainteresowanych tym tematem, HC zdobyła przewagę. W polityce zagranicznej też. Może są to i ważne sprawy, ale okazuje się, że wyborcy DT przywiązują większą wagę do zagrożenia terroryzmem i they took our jobs! Nie wiem na ile nowy prezydent będzie wsłuchiwał się w ich głosy, ale widzę kierunki, które chyba obierze na początku: war on terror, mur na granicy z Meksykiem, zaporowe cła, zmniejszenie deficytu w handlu zagranicznym (Chińczyki trzymają się mocno, zalewając USA taniochą), wzmocnienie rodzimej gospodarki, podniesienie Ameryki z kolan i uczynienie jej ponownie wielką. Że też ludzie to łyknęli, takie rzeczy oderwane od ich codziennego życia, dobrostanu… A nie, czekaj.

Z drugiej strony wyborcy DT są najbardziej niezadowoleni ze stanu gospodarki. W ogóle jak się tak przyjrzeć, to 2/3 wyborców ogółem ocenia, że gospodarka ma się co najwyżej nieźle. Entuzjastów jest marne 3%, to pewnie beneficjenci poprzedniego układu. Albo szóste pokolenie Rockefellerów.

ddd
Opinie, ekscentryczne pomysły; opracowanie: R.Teklak

Skalę społecznego niezadowolenia i chęci pokazania faka Demokratom, bardzo ładnie widać na tych wykresach. U nas było podobnie, tylko palca pokazaliśmy głosując na partię na P i na K. Tam na DT.

70% wyborców jest poirytowanych albo wkurwionych na to, co wyprawia rząd. Tanie produkty zalewają rynek amerykański, niszcząc miejsca pracy. Do tego ci przeklęci Meksykanie przedzierają się granice, pomimo patroli obywatelskich. Kurwa jego w dupę zajebana mać, potrzebujem kogoś silnego, kto nam obieca, że coś z tym zrobi.

MAKE AMERICA GREAT AGAIN!

Niesamowite, że to wystarczyło. Z drugiej strony jakby mnie ktoś dymał na każdym kroku, na przykład bailoutując banki zbyt wielkie by upaść, których to banków zarządy wypłacały sobie potem z federalnej kasy milionowe premie, to też bym się wkurwił okrutnie. No i ci wkurwieni poszli, i zagłosowali na DT. Tak przy okazji, dużą naiwnością jest sądzić, że Bernie Sanders miałby większe szanse w starciu z DT. USA nie jest gotowe na sympatycznego socjalistę, mit ‚od pucybuta do milionera’, chociaż już dawno nieprawdziwy, dalej żyje i ma się dobrze, i socjalista nie miał tam żadnych szans.

ddd
Finanse i przyszłość naszych dzieci; opracowanie: R.Teklak

Popatrzcie na to. DT zebrał głosy wkurwionych pesymistów, którzy nie widzą swojej obecnej sytuacji w zbyt różowych barwach, a i dla swoich dzieci nie przewidują sielanki. Popatrzcie na te czerwone kreski przy podkategoriach opisanych jako ‚gorzej’. Nie układają wam się w kształt dwóch palców środkowych, wyciągniętych w górę w międzynarodowym geście pozdrowienia? Ktoś tu nie docenił siły drzemiącej w masie wkurwionych ludzi. Bo jak ktoś ma taką perspektywę, że brakuje mu perspektyw i no future for me, to ten ktoś może wyciąć brzydkiego psikusa. A jak jeszcze zostaje postawiony pod ścianą, to już w ogóle.

Wkurwiony człowiek jest napędzany najpotężniejszym uczuciem znanym ludzkości. To nie miłość przenosi góry, tylko gniew. I ten wkurwiony wyborca wstał rano, obszedł wszystkie domy w sąsiedztwie i sprawdził czy John z Rebeccą, Steve z Mary oraz Paul i Martha już zagłosowali. Widział ich na wiecach poparcia DT, więc wiedział, że trzeba im iść i przypomnieć o głosowaniu. Może ich nawet podwiózł do komisji. Olał Dave’a i Marka, bo wiadomo, że ci głosują inaczej. A wcześniej, ten wkurwiony wyborca, chodził od drzwi do drzwi i powtarzał swoją wkurwioną mantrę:

MAKE AMERICA GREAT AGAIN!

A dużo, dużo wcześniej, podobnie wkurwiony wyborca, posadził Jessego Venturę na fotelu gubernatora stanu Minessota. Żeby nie było, szanuję Jessego, i szanuję decyzję wyborców stanu Minessota. To był wyborny trolling, bo Jesse zmiótł w tamtych wyborach kandydatów obu stron, i jest do tej pory chyba najpopularniejszym gubernatorem w historii.

fot. 20th Century Fox
Jesse miał zawsze serce w odpowiednim miejscu; fot. 20th Century Fox

Przy czym w dalszym ciągu fascynuje mnie nadzieja Amerykanów, że milioner wsłucha się faktycznie w głos nizin, i będzie grał z nimi do tej samej bramki. Przecież te bramki są nawet nie na sąsiednich ulicach, czy stanach, ale na zupełnie innych kontynentach. Z drugiej strony, może obietnice Demokratów zdewaluowały się tak bardzo, że wkurwieni ludzie woleliby zagłosować na samego Szatana, byleby nie na nich. Albo zaważył fakt, że HC miała 70-cio procentowy elektorat negatywny. Nie wiem, nie było mnie tam.

s
Zboczyliśmy; opracowanie: R.Teklak

Mój ulubiony malun z całej dzisiejszej kolekcji. 62% Amerykanów uważa, że droga którą zdążali przez ostatnie lata właśnie doprowadziła ich w krzaki, gdzie ciemno, zimno i nieprzyjemnie. 69% spośród nich oddało głos na DT. Skala frustracji wyborców za wodą trochę mnie zaskoczyła. Niby Jennifer z Nowego Orleanu tłumaczyła nam rok temu, że to zmierza w złym kierunku, ale nie sądziłem, że aż tak. Trzeba było słuchać, to bym postawił hajs z patronite na zwycięstwo DT, i teraz miałbym go dwa razy więcej. Mądry ja po szkodzie.

Trochę rekapitulując. Na najwyższy urząd wynieśli DT zubożali przedstawiciele klasy średniej (low i middle), których przez lata dymano na hajsie, a którzy pamiętali jeszcze czasy, gdy było dobrze. Przynajmniej tak wynika z cyfr. Dziękuję, uszanowanko, przestańmy w końcu pierdolić o mieszkańcach Wzgórz, które Mają Oczy i spójrzmy prawdzie w oczy.

PR kandydatów; opracowanie: R.Teklak
PR kandydatów; opracowanie: R.Teklak

Co było dla wyborców najważniejsze w tej kampanii? Ano zmiany, zmiany, zmiany. Pozostałe podkategorie mają o połowę mniejsze wskazania.

MAKE AMERICA GREAT AGAIN!

Sztab DT doskonale rozczytał nastroje. A może to sam DT wykazał się takim wyczuciem albo wyrachowaniem. Dość powiedzieć, że postawił na idealnego konia. Ludzie zasadniczo w dupie mieli jego brak politycznego doświadczenia, osąd sytuacji, dbanie o ludzi, czyli ogólnie cały ten polityczny spryt. Pewnie ich też ten spryt wkurwiał, i stwierdzili, że trzeba to zmieść w cholerę. Popatrzcie na tę czerwoną kreskę. Ona jeszcze bardziej przypomina gest ‚politykierzy, pierdolcie się wszyscy’.

60% wyborców było przekonanych do głosowania na konkretnego kandydata przed wrześniem. następne 13% we wrześniu, kolejne 12% w październiku. Do rozegrania pozostało 14% niezdecydowanych do samego końca wyborców. Nie śledziłem kampanii, ale słyszałem coś o jakichś mailach, kolejnych skandalach, w które ubabrana była HC, i które zostały wyciągnięte na finiszu. W przypadku obu podkategorii (ostatni tydzień/ostatnie kilka dni) lepiej zagospodarował niezdecydowanych DT.

Kurde, jak ładnie z tych wykresów widać dynamikę prowadzonej kampanii wyborczej. I jak ładnie, w miarę upływu czasu DT przeciągał na swoją stronę ludzi, którzy nie wiedzieli co robić. I to wygląda tak, że im bardziej z niego szydziła strona przeciwna, tym bardziej ludzie byli zdecydowani oddać głos na niego. Niech ktoś zatrzyma tę karuzelę śmiechu.

ORAZ MOŻE BYŚMY TAK, KURWA, ZACZĘLI W KOŃCU KIEDYŚ PROWADZIĆ KAMPANIE MERYTORYCZNE A NIE NEGATYWNE? CO?

Prezydentem USA został kuty na cztery nogi milioner, który wmówił milionom ludzi z klasy średniej, zubożonych przez kryzys i rosnące nierówności, że jest ich dobrym ziomkiem. Do przeprowadzenia kampanii wystarczyło mu jedno mocne, solidne hasło…

MAKE AMERICA GREAT AGAIN!

bo kto normalny nie chciałby, żeby Ameryka znowu była potęgą?

Oraz śmieszna czapeczka bejsbolowa, której nie potrafi nawet dobrze nosić. Szacunek. To najtańsza kampania wyborcza w ciągu ostatnich 20 lat. To wszystko takie śmieszne.

Wiecie co jeszcze jest śmieszne? KLAUNI. KLAUNI SĄ ŚMIESZNI!

Do zobaczenia w kolejnych odcinkach, w których będę starał się mimo wszystko opowiadać o weselszych rzeczach. Może na przykład coś o winie? Pamiętajmy. In vino veritas. A nie w jakiejś polityce brudnej. Na koniec fotka okolicznościowa.

fot. Nevin Berger.
Look who’s laughing now? Fot. Nevin Berger.

PS. Zapomniałem z tego wszystkiego wkleić info z opisem metodologii. Już reperuję.

Metodologia
Metodologia; opracowanie: R.Teklak

Historia upadków z piramidy

Postanowiłem, że przeciąganie historycznego cyklu moich bojów z teleturniejami nie ma sensu, i wrzucam dzisiaj odcinek drugi.

Spodobało mi się życie teleturniejowe i stwierdziłem, że trzeba wypróbować inne gry i zabawy telewizyjne. Oko moje padło na Polsatową Piramidę, takie coś, w czym grał kiedyś Joey z Przyjaciół. Skojarzenia, w których występujemy w zespołach dwuosobowych, z jednej strony ja, anonimowy łoś z miasta, z drugiej znany aktor, raz Joey Tribbiani, innym razem Paulina Młynarska.

Ale zanim poszedłem na Piramidę, los rzucił mnie na front 1 z 10, i to był taki bardzo śmieszny przypadek, że bok mi się urwał ze śmiechu. Otóż kolega Jacek Wilk (tak, ten Jacek Wilk, studiowałem razem z kandydatem na prezydenta) wystartował rok wcześniej w eliminacjach, podołał i przez ten rok czekał na nagranie. Jak doszło do nagrania, okazało się, że studio zakontraktowane na siedem programów, czyli 70 uczestników, ale bodaj czterech nie dojechało. Postanowili zatem dobrać ludzi z akademika.

fot. Monty Python
To my, ziemi naszej sól. Ludzie z Hermesa. (Fot. Monty Python)

Siedzę w pokoju, lekko tylko zmięty, telefon z hasłem ‘Radek, chcesz być w Jednym z Dziesięciu? Ale jako kto, dopingowicz? Tam przecież nie ma publiczności? Spoko, złaź na dół, wszystko ci powiemy. A ile osób wam potrzeba? No jeszcze jedną. To wezmę Młodego, brata znaczy się. A Brat ciut bardziej ode mnie wymięty, bo dzień wcześniej jakaś radosna okazja była.

Na dół zeszliśmy jak dwa dziady borowe, powyciągane na kolanach dżinsy, rozczłapane buty i czarne swetry do połowy uda. Zgromadzony na parterze tłum, nagrodził nas brawami i gromkim śmiechem a do mnie wtedy dotarło, że chyba jednak będę występował. Rzuciłem się do ucieczki.
Niestety, zaplątałem się w Młodego i nas dopadli. Autokar i do studia. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że żadnej ściemy nie robimy, nie musimy się podkładać, gramy na normalnych prawach uczestnika i jeszcze nam zapłacą 40 ziko brutto rozłąkowego, za sam udział, niezależnie od wyniku osiągniętego na końcu, rozliczenie po programie, akurat żeby piwem spłukać z ust gorzki smak porażki, nie uprzedzając faktów.

Czad, przypadkiem dostałem się do teleturnieju, do którego normalnie nie miałbym cierpliwości, bo czas oczekiwania na nagranie absurdalny a nagroda odcinka (wtedy 1000 złotych plus gadżet od sponsora) dość daremna, jak na ogrom wiedzy, jakim się trzeba było w Jednym z dziesięciu wykazać, by doczołgać się do finału i jeszcze go wygrać.

Stoimy z Młodym na fajku, on, lekko pozieleniały, trzyma się popielniczki, ja trzymam fason, ale obaj wyglądamy jak goście, którzy przed chwilą wygrzebali się z kupy zgnitych liści. Nie wzbudzaliśmy podejrzeń wśród innych graczy, bo nie wyglądaliśmy na kogoś, kto wie jak się nazywa.

Palę powoli i słucham trzech ziomów, którzy stoją obok mnie i ewidentnie zakładają spółdzielnię. Spółdzielnia w teleturnieju polegała na tym, że dogadali się co do jednej rzeczy – przed rundą finałową, nie pytają siebie nawzajem, tylko koszą najsłabsze osobniki w stadzie. A w finale to już wiadomo, może iść na noże. Słucham tej rozmowy z coraz większym rozbawieniem, kiepuję, idę do punktu zbornego, wpuszczają nas do sali nagrań i co widzę.

Ten jebany spółdzielczy kombinat będzie grał ze mną.

Fot. Agencja Gazeta
Ale jak to spółdzielnia? Nagrał pan, jak się umawiali? (Fot. Agencja Gazeta)

Kim jestem? Zwycięzcą? No z tym, że niekoniecznie. Ja pierdolę, całe życie pod górę. I całe życie drugi.

W tym momencie chciałem już tylko jednej rzeczy – odpowiedzieć przynajmniej na jedno pytanie z rundy początkowej, żeby blamaż nie był konkretny. Dla młodzieży przypomnienie: na początku gry ma się trzy szanse, w pierwszej rundzie nikt nikogo nie wyznacza tylko Tadeusz Sznuk zadaje kolejnym graczom pytania. Jak się nie odpowie, traci się jedną szansę. Drugie kółeczko i tutaj zasadzka, bo jak się w pierwszym kółeczku odpowiedziało na pytanie a w tym nie, traci się jedną szansę ale jak w pierwszym kółeczku dałeś dupy i powtórzyłeś to w drugim, to traci się dwie szanse, nad głową nagle mrok i trzeba zrobić trzy kroki do tyłu, bo trud twój już skończon.

Odpowiedziałem na oba i przeszedłem dalej. Postawiłem sobie zatem drugi cel – jeżeli odpadnę, to chcę to zrobić jako przynajmniej piąty gracz. Albo szósty. Najgorzej siódmy, bo to ostatni odpadający przed finałem. Ale niech to będzie w drugiej połowie stawki.

No i się zaczęła bardziej brutalna część rozgrywki, bo ze wskazywaniem tego, kto ma odpowiadać na następne pytanie. Jakiś wątły, smutny ziom się na mnie uparł, ale po kilku razach odpuścił. Niestety, pamiętamy cały czas, że miałem na miejscówce spółdzielców szemranych, którzy jako ludzie dobrej roboty, robili dobrą robotę i kosili innych graczy niczym kosa żeńca plon.

Historia mojego boju była heroiczna ale krótka i tak tragicznie bezcelowa. Bo widzicie, jak się siedzi przed ekranem, to 3 sekundy na odpowiedź trwają wiecznie, odpowiadasz na każde pytanie, na które znasz odpowiedź, bo pamięć nie stawia oporu. Przed okiem kamery, sprawy wyglądały zgoła inaczej.

Jak nazywała się autorka powieści ‘Pożegnanie z Afryką’? Książki nie czytałem ale film widziałem z 5 razy i przecież to wie… Biiiiip, 3 sekundy minęły, Karen Blixen, nożesz kurwa twoja. Oraz to nie były 3 sekundy, nawet nie zdążyłem nabrać oddechu i mrugnąć, proszę sprawdzić zegar, przepraszam, czy obsługa techniczna może sprawdzić sekundnik?!

Jak nazywa się część uprzęży, która coś tam, coś tam? Eeee… popręg? Biiiip, źle, chodziło mi o kantar czy coś takiego. Dziadek zaczął wirować w grobie z prędkością wału w turbinie i złorzeczyć mi z zaświatów, bo przecież za dzieciaka wszystko mi wytłumaczył, a pomyliłem się tylko dlatego, że nerw mnie kąsał i czasu tak mało, wybacz Dziadku Bolesławie.

I wreszcie trzecie pytanie, na którym poległem: Panie Radosławie, co znaczy łacińska sentencja ‘blablabla blabla bla’?
Z uwagi na fakt, że z tak długich maksym i aforyzmów, kojarzyłem tylko jeden, postanowiłem odejść z pierdolnięciem, a nie mamrocząc pod nosem, że nie wiem. WIEM, KURWA, ŻE NIE WIEM, ALE TO NIE POWÓD, ŻEBY WSTYDLIWIE MAMROTAĆ, ŻE NIE WIEM!

Pochyliłem się lekko do przodu, wypiąłem pierś, nabrałem powietrza do płuc, uderzyłem w podniosły ton, i naparłem: to znaczy ‘Jakże słodko i zaszczytnie jest umierać za Ojczyznę’. Syrena zapodała trzecie biiiip, zduszone parsknięcia rozległy się z różnych kątów sali, Sznuk, jako człowiek kulturalny zachował powagę, pochwalił moją znajomość klasycznych maksym Gorkiego, ale nie miał wyjścia i odesłał mnie w smugę cienia.

fot. TVP
Not with a whimper but a bang. Not bad. (fot. TVP)

A chuje spółdzielcze taktykę mieli dobrą, dwóch z trzech weszło do finału.

Trafiłem do programu z przypadku, walczyłem ze spółdzielnią, odpadłem jako szósty gracz, realizacja planu stuprocentowa, nie mam sobie nic do zarzucenia. Zresztą gdybym nawet do finału dotarł, to zostałbym tam pewnie starty w pył, bo nerw mi by przecież nie zszedł. Oraz bądźmy szczerzy, dzień wcześniej w akademiku była impreza i podczas rozgrywki nie znajdowałem się w szczytowej formie intelektualnej. Dlatego uważam, że w tamtych warunkach, wypadłem całkiem dobrze.

I tak oto uzbrojony w doświadczenie z dwóch teleturniejów, poszedłem do Piramidy, do której były eliminacje na Chełmskiej bodajże, i stał tam tłum, ale wytrwałem. Ta Piramida, to były takie Skojarzenia, które leciały za komuny. Ale w Skojarzeniach można było tylko naprowadzać słowami a w Piramidzie było dozwolone również, poza rundą finałową, pokazywanie. Więc jak jedna sympatyczna, starsza pani wylosowała części ciała, to miała łatwiej. Znaczy nie miała, bo zapomniała, że może pokazywać i poległa na pierwszym słowie. Usta to były. Niepojęte.

Ale nie uprzedzajmy. Grało się po dwie osoby plus dwóch celebrytanów, moderował Andrzej Strzelecki (na Huberta Urbańskiego się nie załapałem). Wchodzę na salę ostatni, w środku pozostałych 9 zawodników, rozglądam się po tej ludzkiej trwohydzie, zastanawiam się czy ich też wygrzebali po imprezie z akademików, gdy nagle…

No kurwa, to oczywiste przecież, że jak jest dziewięciu innych graczy, z których ośmiu wygląda tak, jakby ich łączne IQ wynosiło 200, to musi się trafić bystra laska z inteligentnym spojrzeniem. I oczywiście, że to ona będzie ze mną w parze. I to z nią będę się boksował przez dwie rundy, tocząc ciężki bój, a nie ze starszą panią, która zapomniała, że może pokazywać, i poległa na pierwszym słowie, którym, przypominam wszystkim, były usta.

I co? Pomyliłem się? Ani o milimetr się nie pomyliłem, oczywiście że mi dolosowali tę młodą, sprytną i kumającą. Siedliśmy, zaczęliśmy grać, pierwszy finał mój, postanowiłem podpowiadać. Niestety, pan Tomasz Kozłowicz zagubił się w meandrach moich skojarzeń, na wszystko odpowiadał ‚Dalej!’ i skończyłem z trzema setkami na liczniku, chociaż do wzięcia w rundzie finałowej było dwa i pół tysiąca ziko. W 1999 roku to był piniondz.

Fot. NBC
To dość dobrze podsumowuje przebieg mojego finału. (Fot. NBC)

W drugiej rundzie grałem z Pauliną Młynarską i to był (niestety dla mnie) czas gdy ona była młoda i piękna, a ja żywiłem w stosunku do niej gorące uczucia, gdyż trafiała mi w fenotyp. No dość powiedzieć, że nie macie pojęcia jak chujowo się gra w skojarzenia ze wzwodem i myślami o mnie i Paulinie, w romantycznym związku, zupełnie jak w Zakochanym kundlu. A że przy okazji wylosowałem jakieś posrane kategorie (jak opisać wydrę i co to, kurwa, jest karmazyn?), to już detal. Drugi finał dla laski. Też grała z panem Tomkiem, też poległa. W tym bratobójczym (siostrobójczym?) boju nie mogło być wygranych, wygrał tylko Program.

Hajs przyszedł po dwóch miesiącach, na konto dostałem przelew na 270 złotych, bo 10% potrącili. Chyba to wszystko z rozpaczy rozpieprzyłem na książki i alkohol. Po raz kolejny byłem drugi.

W części trzeciej, zarazem ostatniej, opowiem wam, jak walczyłem z najsłabszym ogniwem łańcucha. I które zająłem miejsce.

Małe cyngielki obozu (nieczyt.)

Pozwólcie, że przestawię wam zaplutego karła reakcji.

– żołnierz AK
– uczestnik Powstania Warszawskiego
– wykładowca na Uniwersytecie Oxfordzkim, na którego zajęcia uczęszczali późniejsi członkowie parlamentu brytyjskiego, senatorowie amerykańscy, Viktor Orban czy Bill Clinton
– organizator stypendiów na Oxfordzie dla naukowców i studentów z Europy Środkowej i Wschodniej (w latach głębokiej komuny)
– honorowy członek Collegium Invisibile
– były doradca Komisji Konstytucyjnej Sejmu RP
– były członek Rady Premiera ds. kształcenia urzędników państwowych
– konsultant EWG i OECD ds. programów reformy władz i administracji publicznej
– przewodniczący Stefan Batory Trust w Oxfordzie
– założyciel Fundacji im. Stefana Batorego
– wiceprezes Instytutu Studiów Polsko-Żydowskich, afiliowanego przy Oxford Centre for Hebrew and Jewish Studies
– odznaczony Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski
– Oficer Orderu Imperium Brytyjskiego

Niestety, profesor Zbigniew Pełczyński miał tego pecha, że w 1994 założył Szkołę dla Młodych Liderów Społecznych i Politycznych, obecnie Fundacja Szkoła Liderów. Założył i nadal nią kieruje. I Wiadomości wrzuciły taką oto infografikę.

fot. R.Teklak
fot. R.Teklak

Infografikę przerobiłem w excelu, bo nie będę promował Wiadomości, no bądźmy poważni. Kilka strzałek pozwoliłem sobie dodać. Te cienkie to moje. Dodałem też w nawiasie prawdziwe nazwisko Sorosa, które powstaje po zmianie kilku liter w jego pseudonimie (Soros). Zwracam też uwagę, że jego pseudonim jest anagramem wspakiem.

Cały materiał Wiadomości jest jednym, wielkim nierzetelnym rzygnięciem na NGOsy. Bo nie czarujmy się, atak na fundacje, w których pracują rodziny polityków, jest atakiem na całe środowisko organizacji pozarządowych. Nie będę wnikał komu one nie pasują, bo robią rzeczy poza kontrolą państwa, to nie mój poziom kompetencji.

Natomiast wystarczyło wejść na stronę każdej z pomówionych organizacji żeby zobaczyć, czym są te ‚rządy obcych państw’ i skąd się bierze kasa na kontach fundacji.

Ale ja nawet nie o tym.

Ja mam takie pytanie do osób wymienionych poniżej, których nazwiska wymienione są w materiale Wiadomości.

Marcin Tulicki.
Aleksandra Ceglarska.
Marcin Lesiuk.
Jakub Czyżewski.

Kim wy, kurwa, w ogóle jesteście, pajace?

Historia upadków

Kiedy nie mogę zasnąć, liczę dupy. Pierwsza była Gosia…

Pardon, nie ta zakładka. Kiedy mi się nic nie chcę, liczę teleturnieje. Pierwszy był Vabank, czyli zemsta kasiarza. A w moim konkretnym przypadku, chemika.

Znaczy oczywiście wcześniej wszyscy w akademiku próbowali się dostać do Koła Fortuny, bo te hasła nam, starym prenumeratorom Rozrywki i Rewii Rozrywki, jakieś daremnie łatwe się wydawały. W eliminacjach do Koła Fortuny rozwiązywało się jakąś krzyżówkę, którą trzeba było odesłać do organizatorów i oni wtedy automagicznie losowali uczestników, bo przecież taką krzyżówkę można było rozpykać grupowo, więc musieli pozwolić sierotce rozkręcić bęben maszyny losującej, i patrzeć na to, co wypada. Albo według ładności nazwisk. Może kryterium płci? Nie wiem jaki był algorytm, wysłałem i bez odzewu. Aczkolwiek kilku ziomów z akademika wystartowało i nawet jakiś hajs przynieśli.

Z uwagi na fakt, że nie chce mi się przerabiać dwóch pierwszych akapitów, tutaj zrobię wtręt. Na bodaj pierwszym roku studiów, byłem jeszcze na eliminacjach do jakiegoś teleturnieju, który prowadził Pijanowski. Nie przypomnę sobie co to było ale tutaj narracja jest krótka. Eliminacje były w bloku F, w gmachu TVP przy Woronicza, przed drzwiami zgromadził się tłum ludzi i tak się pchali, że mianowicie wywalili szybę. Postałem chwilę, wysłuchując zmieniających się szybko informacji (będą kontynuować, nie będą, będą, i tak do usranej) ale jak w tłumie pojawili się ludzi z czapeczkami w dłoniach i z tekstem ‘zrzuta za szybę’ na ustach, postanowiłem uciec, bo co tak będę sobie sam stał, z marną resztką hajsu w kieszonce. Taki był koniec tridamskiego gambitu piona. Koniec wtrętu, wracamy do Fortuny, jakże dla mnie łaskawej.

Po porażce na kole, oko moje spoczęło na Kaczorze, który prowadził taki śmieszny teleturniej, w którym na pytania odpowiadało się pytaniami, czyli mogłem w końcu zrobić to, co doprowadzało Rodziców i nauczycieli do białej gorączki. Czasy były srogie, komórek brak więc dochodziło do takich żenujących sytuacji, że udziału nie zgłaszało się dzwoniąc na 0-700 czy wysyłając smsy za dychę sztuka, tylko wysyłało się zgłoszenie listownie a organizatorzy zapraszali na eliminacje. Kojarzycie, takie coś, gdzie siedzisz na sali, dostajesz zestaw pytań, odpowiadasz na nie bez dostępu do Gogola i wikipedii, tylko na podstawie tego, co masz w głowie. No szok i niedowierzanie, gorzej niż na maturze. Z uwagi na fakt, że byłem wtedy dość oczytany i kumaty, przez eliminacje przeszedłem niczym Conan przez legion przedszkolaków i się załapałem do teleturnieju.

Nagrywali to na Inżynierskiej ale bez lęku zagłębiłem się w trzewia Pragi, zwłaszcza, że ‘dwójka’ dowiozła mnie spod akademika prawie pod drzwi studia, wszedłem, spaliłem się w progach, obserwując wcześniejsze nagrania, spaliłem pół ramki fajek, uspokoiłem się i na nagranie wchodziłem jak zimny chirurg. Współzawodniczyli ze mną: młody chemik i stary zawodowy gracz teleturniejowy (kojarzyłem go z przynajmniej trzech innych rzeczy, taki wannabe Marek Krukowski). Stwierdziłem że ładny gnój – z jednej strony zawodowiec, z drugiej inteligentny, młody człowiek a pośrodku zesrany ze stresu ja. To mam spore szanse, nie? Prawie jak ostatnia porcja lodów czekoladowych na przyjęciu urodzinowym siedmiolatki.

W Vabanku nie było drugich miejsc, hajs brał tylko zwycięzca, musiałem zatem wygrać. Oczom naszym ukazały się kategorie, z których wybieraliśmy pytania za różne kwoty, spojrzałem, czasem słońce, czasem deszcz, 3, 2, 1, start. Najpierw się przedstawiliśmy, kilka słów o sobie, coś mi się pomyliło, powiedziałem, że jestem z Warszawy i miałem przez następną dekadę przesrane po całości u ziomów z Krasnegostawu. A potem się zaczęło. Przede wszystkim zaczęły się cyrki z przyciskami. Widzicie, tam odpowiadał nie ten, który sobie wybierał kategorię, tylko ten, który znał odpowiedź i pierwszy nacisnął takie coś jak fire na dżojstiku. I cisnęliśmy w te czerwone guziki, niczym jakieś pociski miłości.

A, bym zapomniał, nie tak, że sobie od razu naciskasz jak Kaczor czyta pytanie. Nie, wybierałeś kategorię i wartość złotową pytania, prowadzący czytał, chwila ciszy, podczas której czekaliśmy aż zapali się czerwona lampka pod ekranem, na którym wyświetlały się kategorie i pytania, i dopiero wtedy można było żgać w swój przycisk. W wyniku czego, całe te nasze katedry, z którymi staliśmy, telepały się przez cały czas trwania programu, z wyjęciem rundy finałowej, gdzie się nie żgało tylko pisało, ale o tym zaraz opowiem.

No więc wybieramy kategorie, ciśniemy guziki niczym panienka druta na Pigalaku, kasa raz wpada (dobra odpowiedź), raz wypada (zła odpowiedź), jakieś kategorie premiowane, gdzie jest ryzyko podwójnej straty i zachęta podwójnego zysku, no się dzieje.

Skosiłem całą kategorię okręty drugiej wojny światowej i odskoczyłem od typów, dobiłem kilka ziko na jakichś pytaniach z boku, pojebałem sikora z cykorem, do rundy finałowej wszedłem mając 3600 na koncie. Kategoria finałowa – substancje chemiczne pospolicie…

O, tak szedłem przez pierwsze dwie rundy. Jak U.S.S. Wisconsin.

Ja pierdolę, no zabrakło mi tylko w tle takiego dżingla niczym gitarowy efekt wah-wah, bo pamiętacie, że obok mnie stoi chemik? No właśnie.
Ale przecież nie wszystko jeszcze stracone, może nie będzie tak źle i coś zgadnę. Dobra, ile postawić. Zawodowiec ma tysiaka, ignoruję go, nie zagraża mi nijak. Chemik ma 2400, jak zagra za wszystko, to ewentualnie będzie miał 4800 ale coś wspominał, że nie będzie grał za wszystko, bo chciałby w razie czego, coś przynieść na chatę, tak, jasne stary, uwierzyłem ci od razu. Kalkuluję i wychodzi mi, że mam optymalnie, wystarczy dobrze odpowiedzieć. A jak źle odpowiem, to też jest szansa. Stawiam 1300 ziko. I teraz patrzcie.
Chemik trafia – 4800, ja trafiam – 4900, wygrałem. Chemik nie trafia – 0 (zero), ja nie trafiam – 2300, zawodowiec trafia – 2000, wygrałem. Jedyny przejebany dla mnie układ to ten, w którym chemik trafia a ja nie. Walczmy zatem.

Pokazuje się pytanie i czuję, jakbym się wrzątku napił, znacie to na pewno. A potem adrenalinowy strzał w tył głowy i w ustach czuję smak krwi. Znam odpowiedź na pytanie ale jest jeden podstęp, kurwa, nie pomyl się, człowieku nie pomyl się.

Okazało się, że znajomość odpowiedzi, to tylko połowa wygranej. Bo potem trzeba jeszcze to tym elektrycznym piórem napisać na ekranie dotykowym. Jak wcześniej oglądałem wielokrotnie Vabank, to się dziwiłem, co za analfabety tam występują. I dysgraficy na dodatek. Otóż nie, oni po prostu się starali wyrobić w czasie. Bo miałeś pół minuty, żeby naisać tę pieprzoną odpowiedź na tyle wyraźnie, żeby Kaczor rozczytał. No i siedzę, rzeźbie i nagle straciłem kompletnie ciąg w lewym silniku i wpadłem w wirówkę. To ma być jakie wapno? Patrzę na pytanie, piszę wapno, jakie to wapno?

Jeb, gaszone.

Fot. Internet
Pan Kaczor nie jest zadowolony z twojej odpowiedzi Radosławie.

Twoja stara, rzecz jasna, bo prawidłowa odpowiedź, to wapno palone. Zawodowiec się pocieszał, że w zasadzie powinno wystarczyć samo wapno, ale ja się już tylko śmiałem szyderczo pod nosem, bo wiedziałem, że dałem dupy w trzeciej rundzie. Kaczor wytłumaczył dlaczego prawidłowa odpowiedź, to wapno palone, spojrzałem na finałową kwotę chemika i stwierdziłem ‘wystarczyło tylko prawidłowo odpowiedzieć na to cholerne pytanie i byś wygrał’. A tak, to teraz wsiadaj w tramwaj, jedź do akademika i napij się wódki.

Postanowiłem jednak powiercić sobie nożem w ranie i zostać na następnym nagraniu, żeby zobaczyć jak sobie będzie chemik radził.
To była najgorsza rzecz, jaką mogłem zrobić. Zobaczyłem kategorie i zacząłem kląć z bezsiły i wściekłości, bo każda jedna była łatwa. Ale spoko, to, że kategoria jest łatwa nie znaczy, że pytania wewnątrz będą spoko. Pierwsze, drugie, trzecie, łup, łup, łup. To Radek poszedł do klopa i zaczął uderzać głową w drzwi do kabiny. Wracam, patrzę dalej, no jak możecie nie znać odpowiedzi na to pytanie? Nikt, żaden? Bo tam jak się nie znało odpowiedzi, to pytanie przelatywało puste. Stałem i płakałem, bo wyliczyłem sobie, że z samych tylko pytań, na które nikt nie odpowiedział, miałbym ze cztery koła. A potem zobaczyłem pytanie finałowe, zawyłem, rzuciłem kurwą i wyszedłem ze studia razem z drzwiami oraz ze świadomością, że druga pozycja, to żadna pozycja. Hajs się nie zgadza na drugim miejscu.

Jednak nie było do końca tak źle, bo z Vabanku wyhaczyłem telewizor marki Triniton, który do tej pory stoi u mnie w piwnicy, w pełni funkcjonalny, ale tylko zajmuje miejsce, bo go nie używam. Nie mam jednak serca go wyrzucić, bo to w sumie fajna pamiątka.

Tak oto odniosłem fantastyczne zwycięstwo w Vabanku. O moich kolejnych bojach teleturniejowych opowiem, jak skończę zupę. Będzie jeszcze tragiczniej. Albo śmieszniej, zależy jak na to spojrzeć.