Prezenty dla starego człowieka

Fot. autor nieznany, ale jak ktoś się przypomni, to podpiszę

Zacząłem pisać tekst, wyszedł strasznie długi, napuszony i dęty więc go skrócę (tak, to co widzicie poniżej, to moje rozumienie terminu ‚skrócę’).

Rok temu stwierdziłem, że będę sobie dawał małe prezenty z okazji pięćdziesiątki. Robiłem to przez cały rok, wspominałem o tym niejednokrotnie. Prezentem było wszystko, co za takowy uznałem, dlatego do tej kategorii załapały się różne rzeczy. Na przykład siłownia z trenerem, nordyckie kijki czy komiks tak drogi, że się wstrzymywałem z zakupem, bo kto to widział dać za Incala [nieczyt.] złotych.

Patrząc z perspektywy roku, największym prezentem jaki sobie zrobiłem, było niemal całkowite odstawienie alkoholu. Piszę ‚niemal’, bo jest w niektórych lekach, swego czasu brałem aktywanty (wodno-alkoholowy ekstrakt ziołowy, nie zadziałały), nie każdy napój bezalkoholowy ma zero procent, takie tam drobiazgi. Ale co do zasady, alkoholu w sytuacjach socjalnych nie piję.

Ci, którzy mnie znają osobiście i trochę dłużej, wiedzą jak autodestrukcyjnie rokendrolowy tryb życia prowadziłem, mogą poświadczyć, że przeginałem, niejednokrotnie biegłem po ostrzu brzytwy i coraz mocniej przekraczałem granice niebezpiecznego picia.

A potem nagle cyk, koniec z alkoholem.

Moja robocza hipoteza jest taka, że mi alkohol po prostu nie smakował, i piłem go chuj wie po co. Znaczy wiem po co, ale te powody są tak głupie, że wstydzę się o nich mówić. Rozpoznałem, nazwałem, przemyślałem i wstydzę się bardzo.

Daleko temu do hipotezy naukowej, ale nie ma sensu się silić na psychoanalityczne grzebanie w dupie, gdy okazało się, że ani to odstawienie nie bolało tak bardzo, ani do stanu najebki nie tęsknię. Do upalenia zielonym zresztą też nie. Działa, wiem dlaczego, tyle mi wystarczy.

Przełomowe były trzy rzeczy:

– pozbycie się irracjonalnego strachu, że jak to, już nigdy?

Nie ma się czego bać, nie ma do czego tęsknić, a jak będzie trzeba, to na specjalnej okazji toast szampanem wzniosę. Przy czym z uwagi na to, że nigdy szampana nie lubiłem, pewnie wybiorę prosecco, a robią tak dobre bezalkoholowe, że moje średnio wyrobione podniebienie nie wyłapuje znaczących różnic.

– w piwie chyba bardziej lubiłem jego smak, niż zawarty w nim alkohol

To, że mogę pić browara, którego smak bardzo lubię, i nie być coraz bardziej najebany, jest miłe. Producenci prześcigają się we wprowadzaniu zerówek, które smakują coraz bardziej jak piwo. Nigdy wielkim koneserem nie byłem, piłem z ukontentowaniem koncerniaki, krafty omijałem, dlatego mogę ze smakiem sączyć sobie coraz bardziej smakujące mi bezalko. W topie mam Żywca IPA, Heinekena oraz Łomżę. Ta ostatnia to mam nadzieję, że się nie spieprzy, bo mi trafia w gust.

– na trzeźwo jestem fajniejszy

Wiele lat zajęło mi zrozumienie, że tak właściwie alkohol mnie upośledzał. Wydawało mi się, że po nim jestem zabawniejszy, bardziej elokwentny, bryzgam erudycją i jestem fajniejszy.

Chuja tam fajniejszy, niewyraźna mowa, rozmazany wzrok, powtarzanie trzy razy tego samego podczas jednej rozmowy, jakieś tematy z dupy, wątpliwa jakość tych napędzanych alkoholem dyskusji, to nie są wyznaczniki fajniejszości. Zresztą co to za rozmowa, podczas której nie słuchasz drugiej strony, nie interesuje cię co powie, bo liczy się tylko twoja zajebista anegdota, dykteryjka i historyjka? Gdy do mnie dotarło, że ja właściwie od pewnego momentu imprezy nie rozmawiałem z ludźmi, tylko monologowałem, w dupie mając to, co oni chcą mi powiedzieć, zrobiło mi się zwyczajnie przykro. Kurde, to jednak nie byłem fajnym Radkiem?

Ponownie dłuższą chwilę zajęło mi skumanie tego, że przy moim stylu picia, jestem w takiej rozmowie fajny przez pierwsze trzy piwa, a potem to już chujem wieje, i przed usłyszeniem ‚co ty stary pierdolisz, idę stąd’ ratuje mnie wyłącznie jakieś tam oczytanie, jakaś tam wiedza, jakieś tam doświadczenie życiowe, może odrobina poczucia humoru, i dobre wychowanie ludzi, którym pierdoliłem do ucha.

A przecież ja to oczytanie, wiedzę, doświadczenie życiowe, poczucie humoru, i może nawet kapkę mądrości mam na trzeźwo dopakowane tak, że moje alkoholowe bełkotanki to nawet nie cień na ścianie jaskini, a jakiś nieśmieszny żart.

I jak już to do mnie wszystko dotarło, poukładało mi się w głowie, i przyniosło jakieś refleksje, potrzeba zmieniania świadomości alkoholem zniknęła jak sen złoty. No bo skoro nie realizuję dzięki temu żadnych potrzeb (nie wszystkie tu omawiam, bo jak wspomniałem, trochę się wstydzę), a jedynie nadwyrężam zdrowie, to po co mi to?

Od tamtej pory (kwiecień-maj) ani razu nie poczułem chęci sięgnięcia na imprezie po alkohol.

Żebyśmy się dobrze zrozumieli. Nie przyszedłem tu was ewangelizować. Nie zostałem hardkorowym abstynentem. Nie zostałem straight edgem. Alkohol pity z umiarem zajebiście oliwi tryby konwersacji, ułatwia niektórym wejście w nią i tak dalej. Więc jak umiecie się nim cieszyć, to to róbcie. Ja chętnie z wami usiądę przy jednym stoliku, bo ani mi alkohol nie przeszkadza, ani mnie nie triggeruje. I się chętnie z wami napiję. Tylko nie bądźcie zdziwieni, że piję piwo zero. Jest spoko.

PS Jak się obudziłem po pierwszej dużej imprezie, na której nie piłem, to tak się przestraszyłem braku kaca, że chciałem po pogotowie dzwonić.  

2 myśli na temat “Prezenty dla starego człowieka”

  1. Mi to przyszło po 4 krzyżyku. Alkohol zaczął mi szkodzić. Jak żyć? Okazuje sie, że sie da.Nagle mam za dużo pieniedzy i więcej czasu. Wracam z imprezy własnym autem. Do tego przestałem spotykać sie z ludzmi z ktorymi dawno już powinienem przestać się spotykać. Troche brakuje mi resetu w weekend ale da sie żyć.

    Polubione przez 1 osoba

    1. Właśnie do mnie coś dotarło. Brak resetu alkoholowego w weekend zamieniłem sobie podświadomie w reset wysiłkowy. To stąd te moje coniedzielne dwugodzinne nordic walkingi. Sprawa wymaga dalszej analizy, ale chyba niechcący w coś trafiłem. Dzięki za naprowadzenie.

      Polubienie

Dodaj komentarz