Prezenty dla starego człowieka

Fot. autor nieznany, ale jak ktoś się przypomni, to podpiszę

Zacząłem pisać tekst, wyszedł strasznie długi, napuszony i dęty więc go skrócę (tak, to co widzicie poniżej, to moje rozumienie terminu ‚skrócę’).

Rok temu stwierdziłem, że będę sobie dawał małe prezenty z okazji pięćdziesiątki. Robiłem to przez cały rok, wspominałem o tym niejednokrotnie. Prezentem było wszystko, co za takowy uznałem, dlatego do tej kategorii załapały się różne rzeczy. Na przykład siłownia z trenerem, nordyckie kijki czy komiks tak drogi, że się wstrzymywałem z zakupem, bo kto to widział dać za Incala [nieczyt.] złotych.

Patrząc z perspektywy roku, największym prezentem jaki sobie zrobiłem, było niemal całkowite odstawienie alkoholu. Piszę ‚niemal’, bo jest w niektórych lekach, swego czasu brałem aktywanty (wodno-alkoholowy ekstrakt ziołowy, nie zadziałały), nie każdy napój bezalkoholowy ma zero procent, takie tam drobiazgi. Ale co do zasady, alkoholu w sytuacjach socjalnych nie piję.

Ci, którzy mnie znają osobiście i trochę dłużej, wiedzą jak autodestrukcyjnie rokendrolowy tryb życia prowadziłem, mogą poświadczyć, że przeginałem, niejednokrotnie biegłem po ostrzu brzytwy i coraz mocniej przekraczałem granice niebezpiecznego picia.

A potem nagle cyk, koniec z alkoholem.

Moja robocza hipoteza jest taka, że mi alkohol po prostu nie smakował, i piłem go chuj wie po co. Znaczy wiem po co, ale te powody są tak głupie, że wstydzę się o nich mówić. Rozpoznałem, nazwałem, przemyślałem i wstydzę się bardzo.

Daleko temu do hipotezy naukowej, ale nie ma sensu się silić na psychoanalityczne grzebanie w dupie, gdy okazało się, że ani to odstawienie nie bolało tak bardzo, ani do stanu najebki nie tęsknię. Do upalenia zielonym zresztą też nie. Działa, wiem dlaczego, tyle mi wystarczy.

Przełomowe były trzy rzeczy:

– pozbycie się irracjonalnego strachu, że jak to, już nigdy?

Nie ma się czego bać, nie ma do czego tęsknić, a jak będzie trzeba, to na specjalnej okazji toast szampanem wzniosę. Przy czym z uwagi na to, że nigdy szampana nie lubiłem, pewnie wybiorę prosecco, a robią tak dobre bezalkoholowe, że moje średnio wyrobione podniebienie nie wyłapuje znaczących różnic.

– w piwie chyba bardziej lubiłem jego smak, niż zawarty w nim alkohol

To, że mogę pić browara, którego smak bardzo lubię, i nie być coraz bardziej najebany, jest miłe. Producenci prześcigają się we wprowadzaniu zerówek, które smakują coraz bardziej jak piwo. Nigdy wielkim koneserem nie byłem, piłem z ukontentowaniem koncerniaki, krafty omijałem, dlatego mogę ze smakiem sączyć sobie coraz bardziej smakujące mi bezalko. W topie mam Żywca IPA, Heinekena oraz Łomżę. Ta ostatnia to mam nadzieję, że się nie spieprzy, bo mi trafia w gust.

– na trzeźwo jestem fajniejszy

Wiele lat zajęło mi zrozumienie, że tak właściwie alkohol mnie upośledzał. Wydawało mi się, że po nim jestem zabawniejszy, bardziej elokwentny, bryzgam erudycją i jestem fajniejszy.

Chuja tam fajniejszy, niewyraźna mowa, rozmazany wzrok, powtarzanie trzy razy tego samego podczas jednej rozmowy, jakieś tematy z dupy, wątpliwa jakość tych napędzanych alkoholem dyskusji, to nie są wyznaczniki fajniejszości. Zresztą co to za rozmowa, podczas której nie słuchasz drugiej strony, nie interesuje cię co powie, bo liczy się tylko twoja zajebista anegdota, dykteryjka i historyjka? Gdy do mnie dotarło, że ja właściwie od pewnego momentu imprezy nie rozmawiałem z ludźmi, tylko monologowałem, w dupie mając to, co oni chcą mi powiedzieć, zrobiło mi się zwyczajnie przykro. Kurde, to jednak nie byłem fajnym Radkiem?

Ponownie dłuższą chwilę zajęło mi skumanie tego, że przy moim stylu picia, jestem w takiej rozmowie fajny przez pierwsze trzy piwa, a potem to już chujem wieje, i przed usłyszeniem ‚co ty stary pierdolisz, idę stąd’ ratuje mnie wyłącznie jakieś tam oczytanie, jakaś tam wiedza, jakieś tam doświadczenie życiowe, może odrobina poczucia humoru, i dobre wychowanie ludzi, którym pierdoliłem do ucha.

A przecież ja to oczytanie, wiedzę, doświadczenie życiowe, poczucie humoru, i może nawet kapkę mądrości mam na trzeźwo dopakowane tak, że moje alkoholowe bełkotanki to nawet nie cień na ścianie jaskini, a jakiś nieśmieszny żart.

I jak już to do mnie wszystko dotarło, poukładało mi się w głowie, i przyniosło jakieś refleksje, potrzeba zmieniania świadomości alkoholem zniknęła jak sen złoty. No bo skoro nie realizuję dzięki temu żadnych potrzeb (nie wszystkie tu omawiam, bo jak wspomniałem, trochę się wstydzę), a jedynie nadwyrężam zdrowie, to po co mi to?

Od tamtej pory (kwiecień-maj) ani razu nie poczułem chęci sięgnięcia na imprezie po alkohol.

Żebyśmy się dobrze zrozumieli. Nie przyszedłem tu was ewangelizować. Nie zostałem hardkorowym abstynentem. Nie zostałem straight edgem. Alkohol pity z umiarem zajebiście oliwi tryby konwersacji, ułatwia niektórym wejście w nią i tak dalej. Więc jak umiecie się nim cieszyć, to to róbcie. Ja chętnie z wami usiądę przy jednym stoliku, bo ani mi alkohol nie przeszkadza, ani mnie nie triggeruje. I się chętnie z wami napiję. Tylko nie bądźcie zdziwieni, że piję piwo zero. Jest spoko.

PS Jak się obudziłem po pierwszej dużej imprezie, na której nie piłem, to tak się przestraszyłem braku kaca, że chciałem po pogotowie dzwonić.  

Jedenaste – groźby są bez sensu

Przedubiegły tydzień obfitował. Wyprodukowałem popularny tekst, czego się nie spodziewałem, wbrew opiniom tych, którzy sądzą, że potrafię pisać kawałki generujące zasięgi. Zaszerowało go mnóstwo osób, i ci nieznani, i ci znani.  Justyna Kowalczyk na przykład.

Trafiłem na grupę dyskusyjną lasów państwowych, na niezliczone fora tematyczne, w tym Legii Warszawa, na wykop i gdzie tam jeszcze. Wszystko to spowodowało wysyp komentatorów, których się nie spodziewałem. No bo, kurde, notkę napisałem dla ziomów i tych osób, które mnie obserwują na fejsie a nie dla Polski.

No i w ramach komentarzy, dostałem kilka razy Polską mocno. Że zacytuję te, które wylądowały w koszu, gdyż nie wnosiły nic do wątku.

Po chuj się głupi kutasie wypowiadasz. Wal nadal konia w domowym zaciszu cykorze i nie komentuj!! – zapodał kolega Himalaya

treść powyższych wypocin teklaka wskazuje na to, że jest on poronionym, nacjonalistycznym debilem, nie mającym za wiele pojęcia o sprawie o której tworzy – odwinął mi Felix

Zenujacy tekst…Kto to pisal? Jakis gimbus? Te przeklenstwa czy przyklady…Zalosne – usłyszałem od Darka

Pojeb Teklak wie najlepiej. – zażył mnie z manusa Mystkowski

Radek Teklak – cham i prostak patrzący wąskim torem – tyle wynika dla mnie z tego tekstu napisanego rynsztokowym językiem (…) Odradzam dyskusje, bo tekst jest taki specjalnie żeby generować kliknięcia o odsłony, więc proszę nie karmić trola. – schlebiał mi Adam.

Powiem wam, że miałem z tych tekstów mnóstwo zabawy. Ludziom naprawdę się wydaje, że są w stanie taką starą dupę jak ja obrazić kilkoma daremnymi bluzgami.

I o ile nie mam problemu z takimi nieudolnymi próbami podgryzania mnie przez małe kundelki, tak na wszelkie groźby reaguję poważnie. Nie mam obowiązku domyślać się, czy ziomek pisze o zajebaniu mnie na poważnie, czy robi sobie żarcik.

Dlatego gdy przyszedł eric clapton i zagaił przyjaźnie „co to za pajac pisał? w łep bym chętnie strzelił.”, stwierdziłem że ruszę dupę i zareaguję.

Postanowiłem przykonfidencić, jak Rudy z Blok Ekipy. Wyklikałem IP wojownika klawiatury, znalazłem providera, maila do abuse i wysłałem grzeczne zapytanie czy mogliby coś z tym zrobić. O sprawie zapomniałem, bo średnio wierzyłem w to, że ktoś się zainteresuje.

Wystawcież sobie moje zdziwienie, gdy po 37 minutach dostałem odpowiedź, że a i owszem, zajmą się sprawą. Po czym zerknąłem w stopkę maila i zacząłem się śmiać mocno. Otóż sprawdzając nazwę providera zafiksowałem się na tym, że to musi być dostawca internetu. Nie był.

Widzicie, komentator eric postanowił być twardym zakapiorem i zapodał komentarz z firmowego komputera. A nazwa firmy, to nie była nazwa dostawcy internetu tylko  pewnej dużej instytucji. Która postanowiła sprawę potraktować w opór poważnie.

Dwa dni później dostałem maila. Jak rzadko kiedy powiedzenie „dobrze, że nic nie jadłem, bo bym się zadławił na śmierć” było prawdziwe. Ziomki z IT bez problemu zidentyfikowały komcionautę i w stosunku do erica zostały przedsięwzięte następujące kroki. Trzymajcie się, bo to dobry materiał jest.

  • rozmowa dyscyplinująca przełożonego w zakresie przestrzegania standardów etycznych grupy kapitałowej, w efekcie której eric przeprosił za swoje zachowanie i zobowiązał się, że w przyszłości nie będzie zachowywał się w podobny sposób,
  • skierowanie erica do odbycia dodatkowego, indywidualnego szkolenia z zakresu standardów etycznych przeprowadzonego przez Specjalistę ds. Complaince, które będzie zakończone testem

Rozumiecie? Komentator eric będzie pisał test ze standardów etycznych. Niczego lepszego nie mogłem sobie życzyć. A cały ten ocean radości zawdzięczam firmie Idea Money, której dział IT był na tyle miły, że się sprawą zainteresował. Dziękuję, z serca, z duszy!

Nie piszę tego po to, żeby się przechwalać, że potrafię zrobić cokolwiek z numerem IP, bo potrafi to każdy. Nie piszę tego również po to, żeby się chwalić tym, że prawilniaka sprzedałem na psach. Nie napinam się, że jestem kozak w necie, bo w necie każdy jest kozak.

Tylko jak już postanowicie kiedyś napisać w sieci, że „ciebie to bym frajerze zajebał”, albo „dojadę cię cwelu, nawet nie będziesz wiedział kiedy”, ewentualnie „już nie żyjesz, szmato”, to się przynajmniej dobrze zamaskujcie.

Albo jeszcze lepiej. Nie piszcie tego w ogóle. Bo zdarzy się jakiś upierdliwy typ i skończy się tym, że bagiety przyjadą na fejsbuka, a potem do was do domu. Trochę przypał.

PS Uprzedzając. To nie jest wpis sponsorowany. To wpis ostrzegawczy.

Tajemnice Alkowy 1

Bardzo lubię road tripy z Marysią. Są ożywcze, kształcące, trochę twórczo fermentujące. No i oczywiście stanowią kompas dla związku – jeżeli podczas pakowania i wychodzenia z domu nie zerwiemy ze sobą przynajmniej cztery razy, oznacza to, że jesteśmy martwi. Tak, bardzo lubię te nasze wspólne wyjazdy.

W ubiegły weekend zawiało nas do Rynu. Ale tak literalnie, bo na miejscu dmuchało tak, że wyrwało mi głowę z płucami.

Tajemnice Alkowy 1
Wieje. Chociaż nie widać, to wieje. (fot. M.Cywińska)

Mała dygresja na boku. Ryn był dla mnie od zawsze końcem Mazur, bo nawet jak nam się udało wykręcić taką czasową nadróbkę, żeby na Tałtach skręcić na północ, to na jeziorze Ryńskim robiliśmy kółko i zawracaliśmy, ewentualnie cumowaliśmy w krzakach. W samym Rynie byłem podczas rejsu może raz, żeby dokupić piwa i płynąć dalej. Samo miasto w sezonie jeszcze jakoś przędzie i żyje, ale nie jest żadną atrakcją dla żeglarzy, ot keja, jakaś knajpa, kilka sklepów spożywczych w miasteczku, krótki postój, rzut oka na hotel górujący nad miastem, halsujemy dalej. Jesienią miasto warto zobaczyć głównie dla takiego miejsca jakim jest Hotel Zamek Ryn. Dla wszystkich, którzy wzorem Zagłoby nie lubią tłoku, jest to rozwiązanie idealne, bo o tej porze roku miasteczko jest ludne niczym Prypeć. Nic tylko zaznawać wypoczynku w błogiej ciszy.

Nie,że jakiś tam bosman. To jest Pan Bosman. I z Panem Bosmanem nie ma żartów, wie to każdy żeglarz i załogant (fot. M.Cywińska)

Dlatego informacja o tym, że będziemy byczyć się w hotelu na końcu Mazurów (Mazur?) skwitowałem delikatnym uniesieniem brwi i wzruszeniem ramion, coś na zasadzie „czy aby na pewno się duszko nie przegrzałaś na słońcu”. Do tego nie jakiś tam zwyczajny sieciowy hotel, tylko hotel zamek! I jeszcze w czasie trwania mini-Oktoberfestu! Degustacje! Warsztaty! Zwiedzanie! Kurde, a ja miałem nadzieję, że poleżę i przeczytam w spokoju „Śpiące królewny” Stephena i Owena Kingów. A tu przypał, nie spać, zwiedzać, łoić browar i się weselić.

Nasza wyprawa zaczęła się oczywiście od poślizgu i trzech rozstań, dlatego na miejsce dojechaliśmy ciut później niż planowaliśmy. Poza godzinami szczytu droga z Warszawy (koniecznie przez Mrągowo) zajmuje 3,5-4 godziny. Dojechaliśmy jednak na tyle wcześnie, żeby załapać się na zwiedzanie hotelu z przewodnikiem.

Tajemnice Alkowy 1
Koty. Wszędzie koty. (fot. M.Cywińska)

Z tego miejsca chciałbym wspomnieć, że załapaliśmy się na zwiedzanie z dreszczykiem, które było bardziej zabawą dla dzieci z gatunku światło-dźwięk-dużo dymu. Pojawiający się podczas wycieczki Czarny Mnich albo duch Białej Damy są sympatycznym dodatkiem do opowieści przewodnika, ale wolałbym materiał bardziej akuratny i bogatszy historycznie, nawet kosztem obłoków dymu i sympatycznej dziewczyny w białym gieźle. Takie wrażenia oferuje zwiedzanie klasyczne, będące spotkaniem z historią i legendami. Można sobie zatem wybrać, myśmy trochę na oślep poszli w ten dreszczyk, bo akurat klasycznego zwiedzania nie było. Trzeba się dowiadywać.

Tajemnice Alkowy 1
W zadawaniu sobie bólu jesteśmy bezkonkurencyjni. Na zdjęciu „bocian” – pierwszy z prawej (fot. M.Cywińska)

Apropo białego giezła. Każdy szanujący się zamek ma swojego ducha, wiadomo. W Rynie postawiono na księżną Annę, żonę wielkiego księcia litewskiego Witolda Kiejstutowicza, która według opowieści przewodnika, miała być żywym gwarantem tego, że Witold wywiąże się ze swoich zobowiązań w stosunku do Zakonu. Nie wywiązał się, Krzyżacy się zirytowali tak bardzo, że Annę i jej dzieci zamurowali żywcem w piwnicach zamkowych. To zupełnie jak z tym Ordonem, który w 1831 roku wysadził w powietrzę redutę nr 54, sam przy tym ginąc tak nieskutecznie, że przeżył jeszcze 56 lat. Księżną Annę Światosławowną zamurowali nie z dziećmi a z dzieckiem, bo z Witoldem dorobiła się jedynie Zofii. No i zamurowali ją tak nieskutecznie, że zmarła w Trokach 8 lat po wbiciu Zakonu w piach pod Grunwaldem. Sama zaś Zofia przeżyła nawet obronę Moskwy przed Tatarami w 1451 roku i zmarła dwa lata później. Więc ogólnie spoko.

Tajemnice Alkowy 1
Co ciekawe, prawdziwą historię Anny podają na tabliczce (fot. M.Cywińska)

Jeżeli więc szukacie prawdy historycznej, to nie podczas tej wycieczki. Natomiast śmiało możecie zabrać na nią dzieci, jeżeli jakieś macie. Gwarantuję, że będą bawić się przednio. I żeby nie było, sam też skorzystałem, dowiadując się o nowym dla mnie sprzęcie do tortur – bocianie. Oraz wypróbowałem na sobie zgniataczkę do palców, czucie w nich odzyskałem przedwczoraj, bardzo pożyteczna lekcja.

Po wycieczce poszliśmy na obiadokolację i tutaj miałem już więcej radości, bo jedzenie mają charakterne i w dużym wyborze. Żadnych tam fensi kart, z których muszę wybierać potrawy o obco brzmiących nazwach i udawać, że wiem co za chwilę będę jadł. Zamiast tego typowy bufet szwedzki na bogato, przy którym naje się i mięsożerny, i wegetarianin. Tak jak patrzyłem, to nawet coś wegańskiego dałoby się tam zmontować, chociaż oczywiście byłoby to zdecydowanie montowanie a nie gotowe rzeczy.

Tajemnice Alkowy 1
Idea kolejek wiecznie żywa (fot. M.Cywińska)

Dlatego dla każdego, kto mięsa nie tknie kijem, w restauracji jest dostępne menu SPA, w którym można przebierać między daniami dietetycznymi, wegańskimi czy bezmięsnymi. Szef kuchni zawsze coś tam smacznego zmontuje, nie ma zmartwienia.

Wracając do bufetu, to jest właśnie to, za co lubię stół szwedzki. Jak mam ochotę na mięso, to nakładam sobie talerz mięsa po czym rwę je kłami na strzępy i wyję radośnie. Jak zechcę warzyw gotowanych na parze, to zjem je dystyngowanie po czym wyjdę na dwór i przytulę się do drzewa.

Po kolacji udaliśmy się na wypoczyn do komnaty. A, właśnie, nie wspomniałem. Mieszkaliśmy w komnacie komtura Leopolda von Reitenbacha, do której mam tylko jedno zastrzeżenie – do pokoju dwuosobowego powinno być wstawione łóżko dwuosobowe a nie zestawione dwa jednoosobowe. Ewentualnie zestawione dwa jednoosobowe, ale materac dwuosobowy. A nie, że przez pół nocy śpię z dupą na podłodze, bo się łóżka rozjechały, a przez drugie pół nocy próbuję je zsunąć razem bez wstawania. Znacie to na pewno – nie będę wstawał, bo się rozbudzę, chociaż gdyby człowiek się podniósł, załatwiłby temat w 5 sekund a tak się miota bez sensu przez 5 minut i rozbudza jeszcze bardziej. No bo po co zrobić coś łatwo, jak można zrobić to niełatwo.

Tajemnice Alkowy
Szanowne Państwo mają relaks w komnacie kumotra, niesforne łóżko w tle (fot. M.Cywińska)

Bo widzicie, temat mogłem załatwić w minutę osiem, wykonując telefon na recepcję. Bo oczywiście jest możliwość i złączenia łóżek, i położenia na nich dużego materaca. Noale jako klient nieawanturujący się, nie mogłem się przełamać. Nie wiem czy też tak macie, że jest wam przykro, jak musicie prosić obsługę o cokolwiek, ja zawsze mam z tym problem. Następnym razem będę pamiętał, że telefon służy do łączenia się z centralą a nie tylko zajmuje miejsce na stoliku.

Poza łóżkiem doskwierał mi jedynie brak półki pod prysznicem. Powiedzcie, skąd się to bierze, że nie ma w hotelach, hostelach, kwaterach czy w arenbi półek pod prysznicem? Mała półka montowana do ściany albo do stelaża prysznicowego robi robotę, uszczęśliwia wszystkich i kosztuje pewnie 10 złotych za 100 kilogramów towaru. To ze względów bezpieczeństwa, że klient może się poślizgnąć i urwać sobie o taki cyngwajs głowę? Marysia zgłaszała też zastrzeżenia do półki nad zlewem, ale dla kogoś kto potrzebuje postawić na niej szczoteczkę, pastę do zębów i dezodorant, jest tej półki aż nadto. Więc ja nie narzekałem. A, co do wielkości kabiny prysznicowej. Mam jeden test – jeżeli jestem w stanie schylić się w kabinie i nie wywalić drzwi dupą, to jest to kabina odpowiedniej wielkości. W tym hotelu drzwi nawet nie musnąłem.

Tajemnice Alkowy 1
Młody pisarz każualowo ścięty ze zmęczenia, akwarela (fot. M.Cywińska)

W hotelu jest SPA, do którego śmignęliśmy po osiągnięciu sześciu punktów wypoczynu na łóżkach. Nie było czasu na długie zabiegi, bo mieliśmy zaplanowany jeszcze jeden punkt programu, więc daliśmy się tylko po ajurwedyjsku wymasować. Wszystko szło dobrze do momentu, w którym okazało się, że muszę się przebrać w jednorazowe stringi. I to nawet nie byłby problem, z tą nitką w półdupku. Ale okazało się, że te stringi są robione w jakimś dziwnym kroju nieuwzględniającym szczegółów męskiej anatomii. Dość powiedzieć, że ich front był mało pakowny i wyglądałem w nich tak bardzo zabawnie, że nawet nie próbujcie sobie tego wyobrażać.
Masaż odbył się po całości z taktycznym pominięciem słabo osłoniętych miejsc rozrywkowych i wydobył ze mnie radosne pomruki oraz całe zmęczenie. Tak byłem po nim naolejony i wyluzowany, że miałem problemy z trafieniem rękami i nogami w odpowiednie otwory ubrań. Zdecydowanie polecam.

Wieczorem poszliśmy na mało poważne, ale bardzo pouczające spotkanie przy rulecie życia. W budynku obok hotelu jest duża bawialnia, w której można się bawić i poszliśmy właśnie tam do udawanego kasyna. Wystawcie sobie, że nawet przez chwilę chcieli mieć kasyno prawdziwe, ale pojawili się jacyś sympatyczni i oczytani ludzie, którzy zaczęli cytować Vetinariego. Że niby wszystko fajnie, ale wiemy gdzie mieszkacie wy, wasze bliższe i dalsze rodziny, przyjaciele i znajomi, więc zachowajmy stan dynamicznej równowagi, w której my nie wchodzimy w branżę hotelarską a wy trzymacie się z dala od hazardu. Nauka Black Jacka nie kosztowała mnie ani grosza, więc gdy się kiedyś wybiorę do prawdziwego kasyna, nie będę stał jak młot, tylko siądę do stolika na pełnym luzie i przegram wszystko, co sobie zaplanuję do przegrania.

Tajemnice Alkowy 1
Fotka niezwiązana z nitką narracyjną, ale przy pierwszym spotkaniu chciałem bronić misia przed typem, który go bez powodu żgał dzirytem (fot. M.Cywińska)

Krupier od Black Jacka miał mniej osób do ogarnięcia, bo graliśmy tylko w trójkę, dzięki czemu mógł uraczyć nas kilkoma dykteryjkami portowymi i kilkoma dobrymi radami, dotyczącymi ewentualnej taktyki rozgrywki. Oczywiście rady te nie przydały się nam tego wieczoru na nic, bo pomimo tego, że na naszych oczach karty zostały potasowane i przełożone przez nas dwukrotnie, rozgrywka wyglądała tak, jakby jednak były ułożone. Na szczęście nauka hazardu odbyła się bez konsekwencji finansowych. Siedliśmy potem do ruletki, ale tu już nie było takiej radości, bo w jej przypadku trudno o jakąkolwiek taktykę.

Ze śmiesznych rzeczy – w rzeczonej bawialni wypiłem najdroższe piwo ostatniej dziesięciolatki, za pospolitego Kasztelana w butelce wybecelowałem szesnaście ziko, co rozśmieszyło mnie bardziej niż powinno.

Tajemnice Alkowy 1
Typy pilnujące wejścia na dziedziniec, w końcu sobie obejrzałem dokładnie te zbroje i powiem wam, że to kawał płyty jest (fot. M.Cywińska)

W sobotę dzień postanowiliśmy zacząć od wysiłku fizycznego. Ja poszedłem wypróbować hotelową siłownię, Marysia obczaić trasę biegową dokoła mniejszego jeziora Ołów. Siłownia jest niewielka, ale na poranny rozruch wystarczająca. Bo jak niektórzy wiedzą, od niedawna mam nową rozrywkę, którą są kettle. I oni w tej siłowni mieli akurat takie odważniki, jakich potrzebowałem do moich obwodów, dzięki czemu po godzinie byłem akurat wypompowany tak, żeby pójść na krótki spacer po mieście, wrócić do hotelu lekkim podbieganiem, umyć się i strzelić zasłużonego browara. Zrobiłem wszystko oprócz browara, bo przed południem piją alkoholicy, studenci, artyści i ekscentrycy a nie szanowani obywatele. W siłowni oprócz ciężarków jest bieżnia, ławeczka, kilka gryfów, odważniki, skrzynia do wskoków, maty, jakieś przyrządy do ćwiczeń i drążki. Akurat tyle, żeby rano albo wieczorem zejść i sobie godzinę poćwiczyć rozruchowo. Nie planujcie tam jednak niczego wielkiego.

Podczas śniadania była powtórka ze szlaku dobrobytu i spróbowałem prawie wszystkiego. Za serce ujęły mnie zwłaszcza naleśniki, które miła pani robiła na bieżąco, drugą ręką ogarniając ludziom jajecznicę. W zasadzie nie miałbym żadnych uwag, gdyby nie kawa, która w zasadzie spełniła swoją rolę i postawiła mnie na nogi. Tyle tylko, że nie dzięki smacznej kofeinie a potężnemu telepnięciu, jakie mną szarpnęło po wypiciu pierwszego łyka. Tak bardzo nie dowierzałem, że można z przyzwoitego ekspresu wydobyć kawę o smaku tej, którą serwują nam za złoty pisiąt biedaszyby biurowe, że wypróbowałem oba stojące w restauracji ekspresy. Ten po lewej nawet dwukrotnie, bo za pierwszym razem siknął mi do kubka czymś pijalnym, ale to była jakaś zmyłka, bo powtórka była symfonią grozy. Za to wybór herbat i napojów zimnych mają niezły.

Tajemnice Alkowy 1
DOSTAŁEM TĘPY NÓŻ (fot. M.Cywińska)

Po śniadaniu mieliśmy iść na basen, ale znacie te opowieści o wchodzeniu do wody z pełnym żołądkiem. Nie chcieliśmy ryzykować, więc zwiedziliśmy Ryn. Po kwadransie wróciliśmy do hotelu i zaczęliśmy realizować główny punkt programu, czyli mini-Oktoberfest. W salach konferencyjnych odbywały się warsztaty warzenia piwa, prezentacja dotycząca produkcji piwa, połączona rzecz jasna z degustacją, warsztaty kulinarne, na których robiliśmy przekąski do piwa (paszteciki z mielonym mięsem i jalapeno, posypane siekaną papryczką chili, maczane w ostrej salsie pomidorowej albo guacamole zdecydowanie prosiły się o popicie piwem). Rozstawiły też swoje stoiska regionalne browary, na których mogliśmy i podegustować, i kupić ich piwa. Z uwagi na realizowany od niedawna sportowy tryb życia, degustowałem w sposób umiarkowany, na przykład pijąc samą pianę. Zaskakująco smaczną pianę.

Tajemnice Alkowy 1
Sama piana (fot. M.Cywińska)

Zresztą nie czarujmy się, nie mogłem pójść na piwną poniewierkę, ponieważ o 15 miałem zaplanowaną partyjkę golfa na symulatorze a potem wybieraliśmy stroje na wieczorną imprezę, o czym za moment.
Golf okazał się być niespodziewanie przyjemną rozrywką, przydało się szkolenie, które odbyliśmy rok temu podczas dni otwartych na podwarszawskim polu golfowym, którego nazwy nie pamiętam. O tyle się przydało, że właściwie za każdym razem trafiałem w piłkę, chociaż nie za każdym razem leciała tak daleko, jak sobie zaplanowałem. Nie znam się na symulatorach golfa, więc nie wiem na ile prawdziwe są zapewnienia hotelu, że to jedna z najlepszych maszyn w Polsce, ale zabawy miałem co niemiara. W tym sensie, że podchodziłem, waliłem kijem z całej techniki, jakiej się nauczyłem wcześniej, piłka leciała 90-100 metrów, po czym czekałem przez kolejne dwie minuty aż Marysia doturla swoją piłkę za moją. Mój strzał i siedem Marysi. Mój i sześć Marysi. I tak dalej. Ostatni dołek w regulaminowym czasie dała mi zagrać za mnie i za siebie, i tak się ucieszyłem, że prawie sobie skręciłem nadgarstek.

Tajemnice Alkowy 1
Z biodra, ziomku. Z biodra (fot. M.Cywińska)

Gdy wychodziliśmy z golfa, zobaczyliśmy zamieszanie w magazynie strojów. Nominalnie przymierzanie i wybieranie miało się zacząć później, ale stwierdziliśmy, że skoro jesteśmy to zajdziemy. Po wejściu na pięterko zostałem dwukrotnie przewrócony i stratowany przez grupę Łotyszek, które biegały po sali w poszukiwaniu najlepszej kreacji. Niby nie powinno mnie dziwić, że kobieta chce się pokazać z jak najlepszej strony, ale i tak trwałem w niemym zachwycie obserwując to inferno z bezpiecznej odległości. Gdy kurz nieco opadł zdjąłem z wieszaka dwie tuniki, które na mnie pasowały, wybraliśmy jedną i wróciliśmy do pokoju.

Tajemnice Alkowy 1
Nie da się ukryć, że na tej focie wyglądam jak zdrowo pojebany (fot. M.Cywińska)

Do biesiady mieliśmy jeszcze 3 godziny, czyli akurat tyle, żeby sprawdzić basen i wypić to piwo, co to je sobie przed śniadaniem obiecałem. Basen jest mały, więc nie nastawiajcie się na pływanie a raczej na siedzenie. Ma kilka dysz pompujących bąbelki oraz dwa bicze i kurtynę wodną, dlatego sugeruję wam co następuje – najpierw sauna, potem zimny prysznic, następnie 5 minut bicza wodnego, 10 minut bąbelków i 10 minut siedzenia pod akwarium stojącym przy basenie. Akurat tyle, żeby się wyluzować i nie zdążyć się zmęczyć towarzystwem innych. Bo dłuższy pobyt jest męczący i wiąże się to z zajebistością miejscówki. Otóż basen jest w jakiejś piwnicy, która ma prześliczne łukowe sklepienie. I po tych łukach głos się niesie tak, że jedno dziecko w wodzie sieje akustyczną destrukcje na całym obiekcie. To zupełnie jak w restauracji, gdzie po podobnych łukach głos rozchodzi się tak zabawnie, że wyraźniej słyszeliśmy ludzi siedzących po drugiej stronie sali niż tych ze stolika obok. Fenomen znany, ale zawsze mnie raduje.

Tajemnice Alkowy 1
Za chwilę będzie tu siedzieć tłum ludzi (fot. M.Cywińska)

Na koniec zostawiłem najlepsze. Ukoronowaniem mini-Oktoberfestu była Biesiada Piwna, czyli wydarzenie, na które nie byłem do końca gotowy. Na szczęście w trakcie dałem się porwać absurdowi, dzięki czemu przetrwałem ją bez trwałych uszczerbków na zdrowiu, nie licząc delikatnego przejedzenia. Wyobraźcie sobie szeregi stołów ustawione na wielkim, zadaszonym dziedzińcu. Nad głową macie jakby wzorzysty dach namiotu, na ścianach tarcze, herby i zdjęcia z renowacji/odbudowy hotelu. Na wejściu dostajecie powitalny kufel piwa, siadacie do stołu, pojawia się jakaś przystawka (zupa piwna i miski z mięsem), po czym zaczyna się część artystyczno-rozrywkowa.

Jeżeli byliście kiedyś w Kompanii Piwnej albo w Bierhalle, bez trudu wyobrazicie sobie muzykę, którą zaiwaniała kapela. Wodzirej ubrany w tyrolskie, skórzane spodnie i kapelusz z piórkiem odpala kolejne konkursy, zabawy i intonuje następne piosenki, czy też nawet pieśni. Ze zdumieniem konstatujesz, że licznie zgromadzeni na imprezie ludzie je znają, chociaż ty słyszysz je pierwszy raz. To jest jak odkrycie równoległego wszechświata, z którego istnienia nie zdawałeś sobie do końca sprawy.

Tajemnice Alkowy 1
Mała biblioteka z widokiem na dziedziniec, można było sobie nawet coś wybrać, bo mieli kilka sensownych pozycji a nie tylko pięćdziesięcioletnie nowości (fot. M.Cywińska)

Ponieważ bycie dupkiem z zadartym nosem, który tymże nosem, z poczuciem własnej wyższości, kręci na plebejskie zabawy zawsze mnie irytowało, postanowiłem się wyluzować, co prawie mi się udało. Prawie, bo mimo najszczerszych wysiłków, nie mogłem opuścić lekko uniesionej ze zdumienia brwi.

A potem przypomniały mi się moje rodzinne Chmielaki, czyli Krasnostawskie Dożynki Chmielowe, na których dzieje się z grubsza tak samo i zdumienie przeszło zupełnie. Ludzie bawili się przednio, co i raz ktoś wyrywał do tańca i krzesał laczkami iskry z podłogi, wodzirej nie przeszkadzał w zabawie i wchodził wtedy, gdy tempo słabło, konkursy były typowe, nagrody również (piwo), piosenki odpowiednio biesiadne i ogólnie zabawa trwała w najlepsze przez całe zaplanowane 4 godziny. Najtwardsi zawodnicy przenieśli się z imprezą do basenu oraz do klubu nocnego w hotelowej Winiarni. My jako mniej twardzi zawodnicy, przenieśliśmy się z imprezą do pokoju, gdzie padliśmy jak podcięci na łóżko i tak już zostaliśmy.

Niedziela była krótka, bo planowaliśmy wystartować do Warszawy w samo południe. Właściwie poza śniadaniem i rytualnym przeszukaniem pokoju „no bo przecież na pewno coś w nim zostawiłem”, nic specjalnego nie zdziałaliśmy. Jeszcze tylko szybki podjazd po zakupy do sklepu we młynie (lokalny podpiwek i kwas chlebowy oraz syrop z pędów sosny ujęły mnie za serce i portfel) i koniec.

Tajemnice Alkowy 1
Janina, bo tak na imię babie, myśli tymczasem o tym podejrzanym chamie na pierwszym planie (fot. M.Cywińska)

Szybkie podsumowanie. Na plus zaliczam malownicze położenie hotelu, wzniesienie z widokiem na oba jeziora robi robotę, proście o widok na jedno z jezior podczas rezerwacji. Korytarze zamkowe to klasa sama w sobie, można się trochę zgubić, z moją orientacją przestrzenną nigdy nie wiedziałem, gdzie właściwie za chwilę wyjdę. Podczas pobytu zdecydowanie polecam przechadzkę po wszystkich skrzydłach i piętrach zamku, to dodatkowa, darmowa rozrywka, bo tutaj jakieś schodki, tam nagle poddasze a za rogiem znienacka baszta wewnętrzna. Puszczacie dzieciaki i macie je z głowy na cały pobyt, trzeba tylko zostawiać im jedzenie w losowych miejscach. Otoczenie zamku spodoba się wszystkim, którzy chcieliby pokombinować z bieganiem, dokoła jeziora Ołów prowadzi trasa o długości 4,5 kilometra, są również dwie dłuższe, ale to już dla wyczynowców. Jak już biegać, to zdecydowanie fajniej jest robić to dokoła jeziora, nie?

Podobał mi się cały kompleks barowo-zabawowy umieszczony w starej stajni. Nominalnie budynek nazywa się Zbrojownia, bo stajnia nie brzmi tak rokendrolowo. Jest tam bar, siłownia, dwa stoły bilardowe, piłkarzyki, trzy tory do kręgli, symulator golfa oraz kasyno, w którym najfajniejsze jest to, że nie da się w nim przegrać pieniędzy. Sprzęty, oprócz symulatora, leciwe, ale ja tak już mam, że wolę grać w bilarda, którego sukno nosi delikatne ślady użytkowania. Nie boję się wtedy, że jak mi chlapnie na nie piwo, to zapłacę miljord za wymianę albo czyszczenie.

Zdecydowanie plusuje kuchnia, bo karmi smacznie i oferuje duży wybór. Gdyby jeszcze kawa była lepsza, byłoby prawie idealnie.

Na plus zaliczam wielkość i wystrój kwatery, oczywiście trzeba wziąć poprawkę na fakt, że mieszkaliśmy w komnacie, która pewnie jest większa od zwykłych pokojów. Za serce ujęła mnie przede wszystkim stara szafa zamykana na skobelek, wypoczynkowa kanapa oraz obraz na ścianie, będący całkiem udanym pastiszem „Błazna grającego na lutni” Fransa Halsa.

Tajemnice Alkowy 1
Young man playing the lute, oil on canvas, 70 x 62 cm, signed t.r.: FH F, ca. 1623-1624, Luwr. Bawiąc, uczy (fot. André Hatala)

Grube mury skutecznie izolują, dzięki czemu w pokoju po minimalnym nagrzaniu jest ciepło a po przewietrzeniu chłodno. Grubość murów powoduje również ten specyficzny zapach z delikatną nutą starych murów. Nuta jest na tyle delikatna, że mi nie przeszkadzała. Poza tym śpię w zamku przerobionym na hotel, czym ma w nim pachnieć? Old Spicem? Przy okazji grube mury potrafią skutecznie wygasić zasięg telefonu, dzięki czemu nikt nie może się do nas dodzwonić. Podczas weekendu wypoczynkowego to bonus nie do przecenienia. Hotelowe wi-fi zostało ulepszone i mury już mu nie przeszkadzają.

Marysia skarżyła się na zapachy kuchenne na korytarzu. Nie wiem czy to kwestia bezpośredniego sąsiedztwa baszty, która prowadzi wprost do restauracji, czy takiej a nie innej wentylacji, dość powiedzieć, że w pokoju było spoko a na korytarzu czułem żurek. Milszy mi zapach żurku od kwiatowego środka do mycia posadzek, więc nie narzekałem.

W internetach czytałem niepochlebne opinie o obsłudze. Nie wiem o co chodzi, bo obsługujący nas pan giął się w ukłonach, prześcigał w uprzejmościach, był sympatyczny i kompetentny. Być może trafiliśmy na inną zmianę, bo z mojej strony brak uwag.

Zdecydowanym plusem są ceny w minibarku, półlitrowe piwo za ósemkę to akceptowalny poziom narzutu.

Cena za dwójkę poza sezonem to 400 ziko, więc bez patologii, chociaż oczywiście nie jest to cena hostelowa.

No i można przywieźć zwierzę.

Tajemnice Alkowy 1
Mają specjalne zawieszki. Ujęły mnie za serce (fot. M.Cywińska)

Minusy w kolejności losowej.
– niepijalna kawa
– brak półki pod prysznicem
– dwa jednoosobowe łóżka miast jednego dwuosobowego, ale to załatwia jeden telefon na recepcję
– za mały basen
– zbyt strywializowane opowieści przewodnika podczas zwiedzania zamku, wybierajcie zwiedzanie klasyczne dla siebie a to z dreszczykiem, jeżeli chcecie się wybrać z dziećmi
– absurdalne ceny w barze
– telefon gubiący zasięg (w pewnych okolicznościach jest duży plus)

Komu miałbym polecić wizytę w Hotelu Zamek Ryn? Na pewno wszystkim, którzy lubią sobie wyjechać z miasta na weekend i pozamulać w fajnym miejscu, w którym inni robią rzeczy za ciebie a ty możesz aktywnie próżniaczyć. Z uwagi na dużo ciekawych miejsc na Mazurach, wrzucacie rowery na dach i Ryn może być fajną bazą wypadową dla jednodniowych wycieczek. Dobrze będzie się w hotelu bawił ktoś, kto chce odpocząć, zrelaksować się i odstresować. SPA plus sauna plus basen plus siłownia to zajebiste combo. Nie mam dzieci, ale mam wrażenie, że miejsce jest im przyjazne, więc wypad rodzinny też wchodzi w rachubę, chociaż raczej latem. Fajnie jest zabrać dzieciaki na łódkę albo kajak, a poza sezonem jest z tym problem. Myślę również, że jest to dobre miejsce na integrację firmową, bo można tam zmieścić ludzi z całkiem dużej korporacji, a i tak nie będzie tłoku.

Pamiętamy, że jest to zamek przerobiony na hotel, więc pewnych rzeczy zrobić się w nim nie dało, jak choćby dużego basenu. Mi się akurat podobają takie drobne niedoskonałości, nieotynkowane miejscami ściany i skrzypiące meble w pokoju. Ale jak ktoś woli większą „sterylność” (tu brakuje mi odpowiedniego słowa) i pokoje szyte od linijki, w Rynie będzie mu przeszkadzać zbyt dużo rzeczy, żeby się mógł wyluzować.

Czy bym do hotelu w Rynie wrócił? No pewnie. Najchętniej w sezonie letnim, bo widok żagli na jeziorze zajebiście mnie uspokaja. A jakby jeszcze zrobili w plenerze to, co kilka lat temu mieli w piwnicy, byłoby idealnie. Otóż kiedyś można było sobie w tej piwnicy postrzelać z łuku. Totalnie postrzelałbym sobie z łuku pod zamkiem. A nawet obok.

PS Ponieważ trochę podróżujemy, postanowiliśmy z Marysią zacząć pisać o naszych wycieczkach, a nuż komuś się przyda.
PPS Wpis powstał we współpracy z Hotelem Zamek Ryn.

Zabawna historia z morałem

W ubiegłym roku akademickim wynajmowałem mieszkanie ziomeczkom. Rozstaliśmy się z końcem owego roku, dokonaliśmy niezbędnych rozliczeń, które pożarły kaucję i jeszcze chłopcy byli mi winni w sumie jakieś 700 ziko. Jeden z nich rozliczył ze mną większość hajsów, została mu do zapłacenia końcówka, drugi płakał, że teraz to on nie ma piniondza, ale się rozliczy, jak tylko miał będzie. Do tej pory płacił w terminie i bez szemrania, więc nie miałem powodów, żeby mu nie ufać. Ale byłem naiwnym łosiem. Rada na przyszłość, w takich sytuacjach, nieważne jak dobry był to lokator, wyrwać hajs z gardła, zatrzymać dowód (pewnie tak nie wolno) albo niech podpisze weksel. Jebać przyzwoitość i dobre serce, wszyscy bądźmy skurwielami.

Minęły wakacje, wysłałem chłopcom maila z numerem konta, na które moga przelać piniondz. Jeden, ten który wisiał grosze, nie zaszczycił mnie odpowiedzią, drugi, chłopiec Maciej, odpowiedział mi prawniczym slangiem, pozwólcie że zacytuję: W związku z Pana roszczeniem dodatkowej zapłaty, wnoszę o szczegółowe rozliczenie naszej kaucji wraz z dowodami.

Po mojej dość wyważonej odpowiedzi, w której strasznie się obśmiałem, dostałem następujący kawałek: Po przejrzeniu umowy uważam, że wszelkie roszczenia Wynajmującego są bezpodstawne, gdyż powinien je zgłosić w dniu odbioru mieszkania od Najemcy (30.06.2017). Ponadto zatrzymaną kaucję też winien rozliczyć przedstawiając odpowiednie dowody, że najemcy coś nie uregulowali. Proszę przedstawić swoje roszczenia w formie pisemnej na adres:

Wytłumaczyłem, że zgłosiłem roszczenia, rozliczyłem kaucję, a w razie wątpliwości możemy pójść do administracji i Innogy, gdzie dokładnie wytłumaczą co, jak i za ile. No i że teraz będziemy już sobie pisać listy najeżone prawniczym slangiem.

Ale ja nie o tym.

Wystawcież sobie moje zdumienie i radość, gdy wczoraj…

Przyjechałem na Pragę, parkuję brykę nielegalnie, więc trochę mi się spieszy, patrzę dokoła, bagiety nie jadą, strażaków brak, zerkam w stronę wejścia i, eee… to chyba niemożliwe. W drzwiach stoją dwie laski i typ. I ja jestem prawie pewien, że dwie osoby z tej grupy kojarzę. Wypadam z samochodu, podbiegam do drzwi wejściowych do budynku, wbijam kod, widzę zamieszanie przy windzie. Zaobserwowana przeze mnie grupa nie wchodzi do niej, tylko kieruje się w stronę klatki schodowej. Idę za nimi. Ha, nie wchodzą do klatki, tylko wbijają do tylnego wyjścia. No kurwa, hilarion, bo już widzę, że to laska, która u mnie mieszkała. I oni ewidentnie przede mną uciekają, bo kto wchodzi przodem po to, żeby wyjść tyłem.

Podbijam do typa, który w międzyczasie narzucił na głowę kaptur, bo to kurwa taki świetny patent na maskowanie. Klepię go w ramię, odwraca się, mówię mu z lekko tylko niepokojącym uśmiechem „cześć, zamierzasz się ze mną rozliczyć, czy chcesz mnie ojebać na hajsie? Od razu mówię, że na takie drobne kwoty się nie opłaca, bo to później wróci do ciebie w przejebany sposób”.

Zapadła taka cisza, że wessała wszystkie głosy z otoczenia w promieniu 5 metrów.

-Wysłałem niedawno maila, jak normalny, biały człowiek, z numerami kont, rozliczeniem hajsu i informacją o zaległościach, częściowo się ze mną rozliczyłeś po zdaniu mieszkania a teraz na drobne hajsy chcesz mnie przewalić? – mówię mu grzecznie.

-Ale ja nic nie dostałem. – odparowuje gość z miną wyrażającą tak bezbrzeżne zdumienie, że ledwo tylko powstrzymuję wybuch śmiechu.

-A jakiego mi maila podawałeś na rozchodne, bo może coś pomyliłem?

Gość trzęsie się coraz bardziej, bo uśmiecham się coraz radośniej i literuje mi swój adres, myląc się dwukrotnie.

-Ty, no popatrz tutaj (podsuwam mu komórkę pod nos), chyba się zgadza, to jak nic nie dostałeś, jak się mail zgadza? Dwa razy do ciebie i do Maćka wysyłałem info, i nic nie masz w poczcie?

-Może mi wpadło do spamu.

-To sprawdź spam i przelej mi pieniądze, które jesteś mi winny. A z Maćkiem to już będę sprawy załatwiał indywidualnie. To jak, uda się, czy mam przesłać maila jeszcze raz?

-Mumble, mumble (nieczyt.)

-No to prześlę jeszcze raz. Cześć i trzymajcie się.

Akcja trwała może 45 sekund, w tym czasie przekonałem się, że jestem w stanie samym tylko uśmiechem sterroryzować trójkę młodych ludzi tak skutecznie, że dziewczyna tego typa wyglądała, jakby się miała za chwilę rozpłakać. A ja przecież ani nie groziłem, nie okazałem agresji, nie dobyłem noża ani cegły, co najwyżej byłem szyderczy, ironiczny, złośliwy i prześmiewczy.

Powiem tak, gość wisi mi naprawdę jakieś drobne, 150 ziko, czy coś w podobie. Do tego jest najgorszym rodzajem cwaniaczka, czyli głupim cwaniaczkiem, który nie ogarnia, że jego zachowanie nie klei się z historyjką. No bo gdyby faktycznie niczego nie dostał w mailu, to nie uciekałby przede mną i nie chował łba pod kapturem, tylko przybił piątkę i się spytał, dlaczego się nie odezwałem, bo miałem dać info o tym, jak się rozliczamy do końca a tu cisza. O, to jest cwaniactwo, które mógłbym uszanować, na tego małego chujka nawet nie chce mi się odeszczać, bo kwota dziadowska i gość jest durniem.

Drugi chłopiec, Maciek, wisi mi 350 ziko i myślę, że skoro wybrał metodę kłamania, zaprzeczania faktom i prawniczy slang, to z pomocą serdecznej przyjaciółki, którą urzekła historia mojej z Maćkiem korespondencji, podejmę rękawicę.

Być może niektórzy z was zastanawiają się, czego ci młodzi ludzie szukali w moim bloku. Otóż wyobraźcie sobie, oni tam mają, na jedenastym czy trzynastym piętrze znajomych. Których to znajomych często odwiedzają, o czym przypadkowo wiem z rozmów, które odbyłem w czasie ich najmu. No to jak trzeba być głupim, żeby nie przewidzieć tego, że jak odwiedzamy tych znajomych, możemy wpaść na typa, którego postanowiliśmy wywałować? No jak? Wpisujcie porównania.

Dzieciaki wybrały metodę zaprzeczania faktom. Maciek zablokował mnie na fejsie, zapominając że mam znajomych. Zapomniał, że wiem, na jakich uczelniach studiuje, a ja się zastanawiam, czy się tam nie odezwać z pytaniem czy wiedzą, że uczy się u nich oszust. Ba, ja na okoliczność najmu mam przecież wszystkie jego dane i mogę spytać się rodziców, czy pochwalają takie wały w wykonaniu sprytnego synka. Muszę tylko sprawdzić, czy wszystko to, co zamierzam zrobić jest dozwolone, bo nie będę robić niczego z partyzanta i chcę wystąpić z otwartą przyłbicą. Więc wolałbym się nie podłożyć.

Na przyszłość dla wszystkich zaś kilka rad: nie wypuszczać najmitów z mieszkania, dopóki nie rozliczą się do końca. Brać weksel. Zapomnieć o dobrym sercu, to nie ma sensu, o czym przekonuję się po raz kolejny. Być miłym, ale stanowczym wynajmującym, którego interesują dwie rzeczy: czy mieszkanie nie jest rozjebane i czy wszystkie rachunki są opłacone na czas, reszta chuj, żadnych sympatycznych gestów, żadnych dobrych uczynków. Bo finalnie za dobre uczynki najprawdopodobniej zapłacicie z własnej kieszeni. Chociaż oczywiście w tym konkretnym przypadku poziom beki wynagrodził mi do tej pory wszystkie straty, teraz będę wyłącznie do przodu.

A morał? Nie próbujcie traktować dzieci jak dorosłych, to nie ma sensu.

Lauda Fasta Skuta 3 czyli szybkie czytanie

Zostałem uprzejmie poproszony o uzupełnienie tytułu o segment, w którym objaśniam, że chodzi o szybkie czytanie. Chyba muszę ograniczyć głupie tytuły dla moich notek. Poprzednie odcinki: tutaj pierwszy a tutaj drugi.

Wąskie perspektywy

Kolejną wadą tradycyjnego czytania jest małe pole widzenia, czyli ten wycinek rzeczywistości, w naszym przypadku tekstu, który ogarniamy wzrokiem.

Today’s trivia of the day: czy wiedzieliście, że ruch oczu nie ma charakteru ciągłego. Oczy poruszają się skokowo, robią to szybko, czas skoku to 0,01-0,03 sekundy. W ciągu 8 godzin czytania nasz wzrok przebiega maraton i jeszcze 5 km. Samo zaś czytanie odbywa się wyłącznie w czasie spoczynku oka (fiksacja z pierwszej części, gdy mówiłem o regresji), podczas ruchu oko nie odbiera informacji, gdyż tekst widzi bardzo nieostro.

Jak widać, czas zużywany na przesuwania wzroku do kolejnych punktów tekstu nie ma wpływu na prędkość czytania. Nic nie urwiemy z jednej setnej sekundy. Możemy za to zredukować liczbę zatrzymań oka. U osoby czytającej normalnie jeden wiersz tekstu to 10-25 zatrzymań. Czytelnik doświadczony zatrzymuje się 2-3 razy. A zatem…

szybkie czytanie
Emily nie jest zadowolona z twoich zatrzymań oka. Fot. hellomagazine.com

Raz, dwa, trzy i wystarczy

No właśnie, jak chcemy usprawnić nasze szybkie czytanie, musimy znacznie zmniejszyć liczbę zatrzymań oka podczas czytania jednego wiersza.

Możemy to zrobić zwiększając liczbę słów, które widzimy w czasie jednego zatrzymania.

Zwiększenie liczby słów możemy osiągnąć poprzez poszerzenie pola widzenia.

I tak to.

Według badań amerykańskich naukowców, szerokość pola wyraźnego widzenia to marne 7 mm (7-10 znaków drukarskich). Ogólne pole widzenia jest 60 razy szersze od ostrego i obejmuje ponad 120 stopni, czyli prawie całą rzeczywistość przed nami. Jasne, to co widzimy po boku to najczęściej niewyraźny cień, chociaż dobrze rejestrujemy wszelkie ruchy.

szybkie czytanie
SIEDEM MILIMETRÓW. POWIEDZIAŁ SIEDEM MILIMETRÓW. Fot. hellomagazine.com

Nie poddajemy się jednak, bo można oko wyćwiczyć i poszerzyć mu zasięg bocznego widzenia. Zwłaszcza w prawą stronę (tak jak czytamy). Wtedy dodatkowo odpala nam się dodatkowy mechanizm, wspomniana wcześniej antycypacja, dzięki której przewidujemy kolejne słowa. I czyta się samo.

Trochę szersze perspektywy

Nie znam metod na mierzenie pola widzenia, poszukajcie w internecie. Ja sobie niczego nie mierzyłem, tylko dzielnie złapałem Minotaura za rogi i krok po kroku łomotałem go w ten głupi pysk trzonkiem topora. To znaczy zacząłem ogarniać wzrokiem większe partie materiału. Na początku po dwa słowa. Potem po trzy. Po jakimś czasie takiego czytania, dzieliłem sobie wiersz na trzy części. Krótsze na dwie. A potem, zanim się zorientowałem, coś mi się popieprzyło w głowie i zacząłem ogarniać wzrokiem połowę dwóch-trzech wierszy naraz. Okazało się bowiem, że mózg sobie to wszystko i tak potrafi potem poskładać w sensowną całość.

Jedna rzecz. Widzenie peryferyjne jest w dalszym ciągu trochę mgliste, więc skacząc po tekście wyodrębniałem sobie kawałki zazębiające się o siebie.  Jak na obrazku poniżej.

Opracowanie: R. Teklak
Opracowanie: R. Teklak

Pewnie domyślacie się, jak wyglądają te obramowania dla osoby czytającej w sposób tradycyjny? Otóż to, jak paciorki nanizane na wiersz tekstu, do tego zachodzące bardzo na siebie.

Nie ma rady, trzeba ćwiczyć

Jak wspomniałem wcześniej, nie znam ćwiczeń na poszerzanie pola widzenia i dzielenie tekstu na 4, 3 a w końcu 2 części, bo robiłem to na fristajlo. Poszukajcie w internecie, na bank coś jest.

Ćwiczyłem to wszystko w czasie codziennych dojazdów do pracy, aczkolwiek nie korzystałem z rekwizytów, bo w autobusie jest dość zakłóceń, żebym nie musiał stukać nożem w szybę. I powiem wam, że poszerzenie pola widzenia i dzielenie tekstu na większe kawałki to ten element procesu, który najbardziej mi usprawnił szybkie czytanie.

szybkie czytanie
SIEDEM MILIMETRÓW! Fot. hellomagazine.com

Na pomoc – Palm Vx

I jeżeli mogę coś na koniec podpowiedzieć. Oczywiście wiem, że książka papierowa to fetysz, dotyk stronic, zapach papieru, kleju i farby, i w ogóle. Ja papier porzuciłem prawie całkowicie jak tylko pojawiła się taka możliwość. 30 czerwca 2004 roku kupiłem Palma Vx, na który nawrzucałem książek w formacie txt, zacząłem zapodawać, jednocześnie robiąc pierwsze przymiarki do szybkiego czytania. Sprzęt idealny do książek, zielony wyświetlacz, czarne literki, mały ekran, przewijanie przyciskiem pod kciukiem, mój prywatny prekursor Kindla. Jedyną wadą Palma było bateriożerne podświetlanie ekranu. Bo bez podświetlania nie dało się z niego czytać nawet z latarką. Bolało zwłaszcza podczas późnych, zimowych powrotów rozwalającymi się, nieoświetlonymi Ikarusami linii 709, bo na podświetleniu w pełni naładowana bateria schodziła w godzinę.

Palm Tx

Dlatego 19 maja 2006 kupiłem Palma Tx, który miał ekran podświetlony domyślnie i trzymał na baterii rekordowo długo. Zacząłem czytać jeszcze więcej, bo mogłem to robić nawet podczas wieczornych spacerów. Szybkie czytanie zostało zintensyfikowane bardzo mocno, bo jednak czytelność Tx była lepsza niż Vx. Niestety, kilka lat temu rozsynchronizował mi się wyświetlacz. Gdyby nie to, jechałbym na tym sprzęcie do dzisiaj.

Kindle i komórka (tak, komórka)

A potem pierwszy Kindełe, na którym przeczytałem objętościowy odpowiednik Biblioteki Kongresu. Niestety, rok temu podczas wakacji złamałem wyświetlacz. Kiedyś o tym pisałem, poratowaliście mnie zepsutymi egzemplarzami, żebym mógł sobie ten wyświetlacz wymienić. Nie zrobiłem tego, bo w okresie między uszkodzeniem Kindla a ogłoszeniem ‚pomocy!’ okazało się, że najlepiej czyta mi się na komórce. Dlaczego? Pole wyświetlania jest na tyle wąskie, że dzielenie tekstu na dwie części nie stanowi najmniejszego problemu i przez kolejne ekrany pruję jak burza.

Nie mam ostatnio za wiele czasu na czytanie, ale jak już siądę do książki, to lektura idzie błyskawicznie. Przykład z ostatniego tygodnia, nowy przebój Istota zła. W ciągu niecałych dwóch godzin przed snem przeczytałem z ebuka odpalonego na komórce 165 stron (przeliczone na objętość tekstu książkowego). Nie jest to tempo arcymistrzowskie, bo ani pora nie była najlepsza, ani rekordu szybkiego czytania nie chciałem bić. Ale mi to w zupełności wystarcza.

Komórka do ręki i ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć. To tyle ode mnie, dziękuję za uwagę, uszanowanie i do poczytania.

szybkie czytanie
Zdjęcie MM czytającej w łóżku można wstawiać zawsze, wszędzie i bez powodu. Fot. Andre De Dienes.

Obraz w nagłówku: Women Reading, Jean-Jacques Henner.

Lauda Fasta Skuta 2

Sztuczek umysłu ciąg dalszy.

Chciałbym powiedzieć, że po zredukowaniu regresji najtrudniejsze w nauce tego, jak szybko czytać za nami, ale nie powiem, bo za nami jest najłatwiejsza część zabawy z szybszym czytaniem. Dlatego od niej zacząłem, żebyśmy się za łatwo nie zniechęcili. I tak się zastanawiam z czym teraz powalczymy, ale chyba z czytaniem pod nosem.

Fonetyzacja to przekleństwo i nawyk wyniesiony z podstawówki, gdzie uczono nas dukać wyrazy niemalże literka po literce. Nie znam się na nowych metodach kształcenia i nie wiem, czy da się dzieci uczyć czytać w inny sposób, ale werbalizowanie wyrazów to coś, co spowalnia nas chyba najbardziej. Widziałem w internecie teksty, że to mit, i że nie spowalnia, ale wierzę logice, język jest wolniejszy od myśli. Ergo – spowalnia i nie da się szybko czytać, jeżeli subwokalizacji nie wyrugujemy.

szybkie czytanie jak szybko czytać Marylin Monroe
MM czyta Ulissesa i nie subwokalizuje. Jaka jest twoja wymówka? Fot. Eve Arnold; Marilyn Monroe reading Ulysses.

Tak zupełnie z boku: szkoła nauczyła nas czytać źle. Dlatego mając wdrukowane złe nawyki nie będziemy w stanie polepszyć tempa naszego czytania tylko przez samo czytanie. To tak nie działa. Mnie czytać nauczyli Rodzice, było to na tyle wcześnie, że nie pamiętam jakich metod na mnie użyto. Ale w podstawówce uczyli czytać tak, że najpierw litery, potem składanie słówek, następnie upłynnianie tempa, czytanie słowa po słowie (bo przecież tylko wtedy da się dobrze zrozumieć tekst, to jasne), i czytanie na głos[1]. To ostatnie procentuje u większości czytających tym, że powtarzają widziane słowa. W ciężkim przebiegu odbywa się to przez szeptanie lub, o zgrozo, głośne powtarzanie czytanego tekstu. W lżejszym odtwarza się słowa w myślach.

W obu przypadkach spowalnia to znacznie nasze tempo czytania dramatycznie, bo nie jesteśmy w stanie przeskoczyć szybkości mowy, która u przeciętnego człowieka wynosi około 150 słów na minutę. Prosta zależność – jeżeli nie oduczymy się artykulacji, nie będziemy w stanie znacząco zwiększyć tempa czytania, i zatrzymamy się na 200+250 słowach. To oczywiście sprawa osobnicza, ale wyżej nie podskoczymy.

Dla miłośników schematów sprawa wygląda tak:

czytany tekst -> oczy -> werbalizacja (wew/zewnętrzna) -> słuch -> mózg -> zrozumienie tekstu

A co, gdyby wyciąć kilka etapów pośrednich, i zrobić to krócej:

czytany tekst -> oczy -> mózg -> zrozumienie tekstu

Ale jak to? Nie czytać sobie wyrazów? Co to za dziw diabelski, tak się nie da.

szybkie czytanie jak szybko czytać Marylin Monroe
JAKA JEST TWOJA WYMÓWKA? Fot. Alfred Eisenstaedt; Marilyn Monroe reading/writing at home

Jednak spróbujemy.

Jeżeli zrozumiemy jedną rzecz, pójdzie nam łatwiej. W miarę rozwijania procesu czytelniczego, opatrujemy się z wyrazami. Przestajemy je analizować litera po literze, rozpoznajemy je właściwie po kształcie. Do tego mózg potrafi antycypować, i po tym jak przeczytamy ‚porzućcie wszelką’, sami sobie zgadniemy, że ciąg dalszy brzmi ‚nadzieję, wy którzy tu wchodzicie’. W zasadzie po przeczytaniu ‚porzućcie wsz’ możemy przestać zwracać uwagę na duży kawał tekstu, bo sobie go błyskawicznie dopowiemy i polecimy dalej. Jasne, można się przejechać i okaże się, że tekst brzmi ‚porzućcie wszystkie bagaże i ustawcie się w szeregu’, ale przemykając wzrokiem nad resztą frazy, bez problemu ustalimy, czy chodzi o Dantego, czy o rampę kolejową w Treblince.

Znacie te śmieszne obrazki, w których tekst jest spreparowany tak, że zgadzają się tylko pierwsza i ostatnia litera, wewnątrz panuje sieczka. Nasz mózg jest tak fascynującym urządzeniem, że sobie z taką prostą sztuczką radzi bez problemu. A skoro wystarczą mu pierwsza i ostatnia litera oraz wymieszane wszystko, co jest w środku wyrazu, to bez problemu poradzi sobie z rozpoznaniem i zrozumieniem większości wyrazów, które zna z innych okazji i okoliczności.

Oczywiście łatwo powiedzieć, że mózg ma szybko czytać bez udziału świadomości, bo tak sobie rozpracowałem odchodzenie od fonetyzacji, a trochę trudniej to zrobić. Ja olałem sztuczki i po prostu ślizgałem wzrokiem po tekście, nie pozwalając mojemu mózgowi na odczytywanie wyrazów w głowie. I jakoś tak z czasem samo wyszło, że faktycznie zacząłem zauważalnie szybciej czytać. Praktycy metody polecają coś, co nazywa się bardzo mądrze, a jest tak proste, że weź przestań.

Metoda centralnych zakłóceń jest ponoć najskuteczniejsza w walce z fonetyzacją, brzmi mądrze, tłumaczy się jeszcze mądrzej (oddziaływanie na mózgową część analizatora mowy), a polega na waleniu kijem w stół. Dosłownie. W trakcie czytania wybijasz stały, określony rytm (Bolero FTW!). Można palcem, długopisem, w metrze widziałem ziomka, który wystukiwał go linijką o kolano. Chodzi o to, żeby rytm był stały i niezmienny. Nie znam mechanizmów, które stoją za tym patentem, ale to działa.

szybkie czytanie jak szybko czytać Linda Evangelista
Dzięki metodzie centralnych zakłóceń Linda nie subwokalizuje nawet w takiej pozycji. JAKA JEST TWOJA WYMÓWKA? Fot. Steven Meisel; Linda Evangelista for Gianfranco Ferre.

Oczywiście najpierw przechodzi się etap początkującego grajka, to znaczy są problemy z poprawnym wystukaniem rytmu, i uwaga rozprasza się tak, że możemy albo stukać, albo czytać, rzadko robić dwie rzeczy naraz. Jeżeli graliście bądź gracie na jakimś instrumencie, będzie wam łatwiej.

Drugi etap jest taki, że bębnimy już galanto, ale tak nas to absorbuje, że nie rozumiemy czytanego tekstu.

Trzeci etap objawia się tym, że stukamy, rozumiemy, ale jak się ktoś nas po skończonej lekturze zapyta kto zabił Abla, nie jesteśmy w stanie sobie przypomnieć jak nazywała się ta kainalia.

No i na koniec etap czwarty, stukamy, czytamy, rozumiemy i pamiętamy.

Jak śpiewał Jacek, szybkie czytanie nie przychodzi łatwo, trzeba się uzbroić w cierpliwość i ćwiczyć. Polecam teksty proste ewentualnie już nam znane.

Są jeszcze dwie metody. Jeżeli ktoś fonetyzuje mamrocząc pod nosem albo czytając na głos, trzeba zblokować język między zębami, zagryźć ołówek, zacisnąć wargi, albo wręcz przeciwnie, otworzyć je szeroko, ewentualnie można żuć gumę.

Druga metoda to zakłócenie mowy i słuchu. Mówimy sobie w trakcie czytania alfabet, liczymy od jednego do dziesięciu, gwiżdżemy, powtarzamy lalalala albo zaiwaniamy z pamięci Odę do młodości, Redutę Ordona, czy jakiego tam tekstu nauczyliśmy się kiedyś na pamięć. Na początku nic z lektury nie rozumiemy, ale ponownie kropla drąży skałę i powoli przestawiamy się na czytanie kanałem oczy->mózg.

W kolejnym odcinku opowiem o szpitalu na peryferiach pola widzenia.

Poprzedni odcinek tutaj.

Przypisy

Obraz w nagłówku: Women Reading, Jean-Jacques Henner.

[1] Nasza pani od polskiego (klasy IV-VIII) albo wychowawczyni od wszystkiego (klasy I-III), nie pamiętam która, robiła nam, wystawcież sobie, zawody w szybkości czytania na głos. Nie pamiętam czy wygrałem ja, czy Maciek. Istotne jest to, że ktoś gdzieś doszedł do wniosku, że wbijanie do głowy nawyku czytania na głos jest świetnym pomysłem. Szapo, kurwa, ba.

Lauda Fasta Skuta 1

Czasami, gdy uda mi się ludziom ściemnić, że jestem kimś innym niż jestem w rzeczywistości, zaczynają się mnie pytać o rzeczy. Jak ściema jest dobra, pytają mnie o rzeczy, na których się nie znam, nie wiem, pojęcia nie mam, nie orientuję się, kojarzę pięć faktów na krzyż. Zazwyczaj sprzedaję te pięć faktów a potem to już tylko trawestacja i fristajlowa reinterpretacja, połączona z tym, co mówi do mnie rozmówca.

Uchodzę za inteligentnego typa.

Jest oczywiście sporo tematów, o których wiem więcej niż pięć przypadkowych faktów. To w połączeniu z uchodzeniem za inteligentego powoduje, że ludzie proszą o wyjaśnienie różnych rzeczy. Ostatnio za pośrednictwem M., zostałem poproszony o objaśnienie, jak szybko czytać.

Objaśniam.

Kursy szybkiego czytania, po których jego tempo jest limitowane jedynie szybkością, z jaką potrafimy przewracać kartki książki albo klikać w kindełe, zostały mi odradzone. Bo tak, jak po nauczeniu się bezwzrokowego pisania na klawiaturze, powrót do pisania z patrzeniem na klawisze wymaga ogromnego wysiłku, tak po nauczeniu się szybkiego czytania, powrotu do relaksacyjnego tempa przyswajania lektury podobno nie ma. Nowe wzorce wdrukowują się tak głęboko, że to uniemożliwiają.

Ponieważ bazuję na opinii dwóch osób, które czytają błyskawicznie, a to jak wiemy nie jest próba tylko anecdata, poprawcie mnie jeśli się mylę.

Ja uwierzyłem, bo potrafię pisać bezwzrokowo i dostrzegłem zależność. Dlatego żadnego kursu nie robiłem. Za to pozbyłem się kilku nawyków, nauczyłem się kilku prostych sztuczek, dzięki czemu poprawiłem swoje tempo czytania dość znacznie. Nigdy nie mierzyłem ale myślę, że przyspieszyłem jakoś trzy-czterokrotnie. I dalej mogę smakować frazę a nie wyciągać z książki wyłącznie fakty, ale robię to w dużo bardziej satysfakcjonującym mnie tempie.

Naukę nie tak szybkiego czytania zacząłem oczywiście od kupienia na Koszykach jakiegoś podręcznika (tytułu nie pamiętam, autora też nie) do nauki szybkiego czytania. Nie będę przecież wyważał dawno otwartych drzwi. Przeczytałem i zadziwiłem się, bo nie wiedziałem, że popełniane przeze mnie błędy mają takie fajne nazwy.

Najpopularnieszym błędem jest regresja, czyli „zjawisko polegające na wykonywaniu wstecznych fiksacji do fragmentów tekstu już przeczytanych”. Nawet nie wiedziałem, że mam wsteczne fiksacje, dopóki mi mądrzejsi nie powiedzieli. Regresja to wracanie do już przeczytanych kawałków tekstu nie po to, żeby zachwycić się frazą, paradoksem czy cudną grą słów, tylko dlatego, że nie zrozumieliśmy, co właściwie przeczytaliśmy.

To mówisz, że przy Szekspirze masz wsteczne fiksacje? Fot. Internet

Główne powody to brak koncentracji wynikający z zamyślenia lub ze zmęczenia. Każdy kto dużo czyta zna to doskonale – czytasz to samo zdanie piąty raz i dalej nie wiesz o co w nim chodzi. Olewasz, lecisz dalej, ale okazuje się, że dalej nie polecisz, bo bez poprzedniego zdania jeszcze bardziej nie wiesz o co chodzi w następnym. Wracasz, walczysz, wypieprzasz książkę i walisz w kimono. Najprostsze ćwiczenie redukujące ten nawyk polega na wejściu na drogę samuraja.

Nieważne jak bardzo byśmy tego chcieli, droga samuraja nie wygląda niestety w ten sposób.           Fot. Warner Bros.

Droga samuraja wygląda następująco: bierzesz długopis, ołówek, krótki patyk, króliczą łapkę, scyzoryk, wykałaczkę, wyobrażasz sobie, że to mała katanka, ewentualnie jeszcze mniejsze wakizashi, w ostateczności maluteńkie tanto. A potem prowadzisz wskaźnikiem po tekście, nie przejmując się, że coś nie zostało dobrze zrozumiane. Nie ma powrotu do tekstu już raz przeczytanego. Tak musi być. Dlatego najfajniej trenuje się na rzeczach, które już znamy. Nie chcemy tracić radochy płynącej z lektury nowej książki. Inną metodą jest kartka papieru, którą suniemy po stronie, zasłaniając już przeczytany tekst. Oba patenty są spoko, aczkolwiek droga samuraja mniej kłopotliwa.

Regresji nie da się uniknąć w stu procentach, osoby biegłe w sztuce szybkiego czytania wykazują ją na poziomie 0,7-1%. Praktycznie nie do wyeliminowania jest regresja wynikająca z przeskoczenia do nowego wiersza (w sytuacji gdy przeskoczyliśmy o kilka słów za daleko) oraz spowodowana przekroczeniem maksymalnego zakresu widzenia (o tym później, bo to zajebista sztuczka). Z resztą przypadków (wracanie do raz przeczytanego tekstu, bo czegoś nie zrozumieliśmy) możemy walczyć. Musimy tylko wyrobić w sobie przekonanie, że chcemy czytać szybciej, nie bać się niezrozumienia tekstu (mózg jest mądrzejszy niż nam się wydaje, da sobie radę) i na początku ćwiczeń wybierać teksty łatwe albo znane. Osobiście pracowałem na tekstach już mi znanych, bo potraktowałem walkę z regresją jak proces mechaniczny a nie poznawczy. Po prostu walczyłem z nawykiem.

I wygrałem. Do raz przeczytanego tekstu wracam wyłącznie w sytuacji ‚co, kurwa!?’, czyli na przykład przy felietonach redaktora Terlikowskiego.

O innych pułapkach umysłu w kolejnej części.

Obraz w nagłówku: Women Reading, Jean-Jacques Henner.

Bawiąc uczy 3 – szok i niedowierzanie

Słowo na dzisiaj to konfuzja. I zamęt, grubymi nićmi szyty.

Zgodnie z definicją słownikową, konfundować (łac. confusio – zamieszanie, lub łac. confudere – zsypywać, mieszać, plątać) oznacza zbijać z tropu, przyprawiać o zmieszanie, zakłopotanie, peszyć, zawstydzać.

Oczywiście prawnicy gonna prawniczyć, i u nich każde słowo znaczy coś innego, a na dodatek w ramach jednego słowa, jego znaczenia mogą się różnić. Wiecie, proste prawo, prosty język, proste, nie?

Nie inaczej jest tutaj. Jedno znaczenie jest podobne do naszego i oznacza pomyłkę lub bycie w błędzie. Drugie znaczenie natomiast obejmuje instytucję prawa cywilnego (confusio), która powstaje w wyniku połączenia długu i wierzytelności w jednej osobie, powodując wygaśnięcie zobowiązania bez zaspokojenia wierzyciela. Na polski oznacza to mniej więcej tyle, że w wyniku sprytnych działań na rynku finansowym, sami sobie jesteście winni hajs, więc nie musicie się rozlicząć, i nie ma przypału.

Ja jednak nie o tym. Chciałem powiedzieć słowo o wyborach. Ale jako że na polityce się nie znam, i na dodatek mam na nią wyjebane, moje słowo o wyborach nie będzie mundrą analizą przyczyn (Clinton palił trawę, ale się nie zaciągał) i ewentualnych skutków (wojna bydzie, przed wojno też był wungiel we wiosce), tylko obrazem ludzi, którzy głosowali na oboje kandydatów. Namalowanym najlepiej jak się da, czyli liczbami.

Żadne skomplikowane analizy, po prostu kilka wykresów pokazujących, kim są wyborcy poszczególnych kandydatów, i jakie mają przekonania, wizję świata, Ameryki i przyszłości. Komentarz ode mnie oszczędny.

W komentarzach na fejsie, jeszcze przed opublikowaniem notki, pojawiło się zastrzeżenie, że wyborcy DT czuli obciach, i się nie przyznawali, i że trzeba brać na to poprawkę. Poczyniłem pewne założenia (20% ankietowanych telefonicznie skłamało ze wstydu, wszyscy wypełniający anonimowe ankiety pisemne odpowiadali zgodnie z prawdą). Przeliczając te 20% kłamiących na całość, daje to 3% nieprawdziwych odpowiedzi. Fajn baj mi, mogę to bez problemu pominąć w rozważaniach.

A teraz do roboty, bo wykresy same się nie zrobią.

Białe procenty to udział wyborców HC (demokraci) lub DT (republikanie) w danej grupie (płeć, wyznanie, wiek etc.). Żółte to udział danej podkategorii w kategorii nadrzędnej, całościowej. Na przykładzie pierwszego obrazka sobie to zrobimy, potem będzie łatwo.

Demografia; opracowanie: R.Teklak
Demografia; opracowanie: R.Teklak

Kategorie nadrzędne na tym zdjęciu to Płeć i Miejsce zamieszkania. Podkategorie to odpowiednio mężczyźni i kobiety (Płeć) oraz miasta 50k+ (50k+ oznacza powyżej 50 000 mieszkańców), suburby (nie chciało mi się szukać zręcznego tłumaczenia na polski) oraz małe miasta i wsie.

Białe procenty na słupku mężczyźni oznaczają, że 41% mężczyzn głosowało na HC, a 53% na DT. Szary pasek pośrodku oznacza brak danych (ankieter nie dopytał przez telefon, respondent nie uzupełnił odpowiedniego pola w ankiecie pisemnej, masaj, te rzeczy). Żółte 48% nad kategorią mężczyźni oznacza, że w grupie głosujących 48% stanowią mężczyzn. Poniżej widzimy 52% dla kobiet, i wszystko się zgadza, nawet nam się sumuje do 100%.

Są miejsca, gdzie się do 100% nie sumuje, wynika to z błędów zaokrągleń. Bo widzicie 33,4%, 30,2% i 36,4% to razem 100%, ale jak wrzucimy to do wykresu i dla lepszej czytelności obetniemy miejsce po przecinku, to robi się z tego magicznie procentów 99. Sami sprawdźcie.

No więc kim są ci ludzie, którzy wybrali do Białego Domu szaleńca. Albo geniusza, nie wiem, nie podejmuję się oceniać, bo jak mówiłem, nie znam się i mam wyjebane.

DT cieszył się większym poparciem wśród panów, aczkolwiek tak wysoki odsetek głosujących na niego kobiet jest dla mnie zjawiskiem prosto z wiktymologii. Dwa razy więcej osób głosowało na niego w małych miastach i na wsiach, w najliczniejszych w Ameryce suburbiach walka była wyrównana. Więc na razie mamy małomiasteczkowych ziomków z ich Karynami. Dobry początek, potwierdzający naszą intuicję, że na tego kandydata mogli głosować tylko meszuge.

Demografia. Opracowanie: R.Teklak
Demografia; opracowanie: R.Teklak

Na DT zagłosowali starzy ludzie, ale to nie jest tak, że nie uwiódł również młodzieży szkolnej, co trzeci głosujący poniżej 30 roku życia oddał głos na kandydata Republikanów. I ponownie, wśród najliczniej reprezentowanej w populacji grupie wiekowej (powyżej 45 lat) DT zdobył przewagę blisko 10pkt%. Starzy szaleńcy z zadupiów.

No i wybrali go biali. Ponownie, Latynosi i Azjaci głosujący na DT to fenomen do zbadania przez psychologów, psychiatrów oraz wiktymologów, i tak dalej.

Białe Sebiksy, Karyny, oszołomieni Latynosi i Azjaci w wieku powyżej 45 lat. Kurde, to dalej nie jest jakiś przesadnie zły elektorat. Na DT nie głosowały bezzębne rednecki. No, może nie wyłącznie bezzębne rednecki.

(tutaj będzie rasistowski dowcip. Wiecie co to jest 2 jaja i 100 zębów? Krokodyl. A 100 jaj i 2 zęby. White trash trailer park. Dziękuję za uwagę i zrozumienie, jest 3:02).

White trash, dosł. biały śmieć. Pejoratywne, stereotypowe określenie białych obywateli USA usytuowanych najniżej w kategorii klas społecznych. Brak wykształcenia, brak pieniędzy, brak perspektyw, brak opieki dentystycznej.

Trailer park, dosł. park przyczep. Wielkie połacie terenu obstawione przyczepami mieszkalnymi, w których mieszkają ludzie znajdujący się na bądź poniżej granicy ubóstwa. Mieszkańcom tych miejsc stereotypowo przypisuje się zachowania patologiczne, dysfunkcje społeczne, wysoką przestępczość i gotowanie chujowej jakości metaamfetaminy.

Demografia, opracowanie: R.Teklak
Demografia; opracowanie: R.Teklak

Jeżeli chodzi o wykształcenie, zostawiłem ich progi szkolne w oryginale, bo nie wiem, jak to się przelicza na nasze. Popatrzcie na dwie najliczniejsze kategorie (obie po 32% udziału w populacji) – some college/associate i college graduate. Widzicie to? Wśród pierwszej grupy DT miał najwyższe poparcie. W drugiej ustąpił HC o nędzne 4pkt%. Więc to nie jest tak, że głosowali na niego wyłącznie white trashe z trailer parku. Udało mu się oczarować całkiem spore rzesze wykształconych ludzi.

I następna kategoria, czyli rasa plus wykształcenie. Owszem, kolorowi zdecydowanie za HC, ale niestety dla niej, jest ich liczebnie mniej. A ci, których jest więcej, chętniej oddawali głos na DT. Było ich tak prawie dwa i pół raza więcej w podkategorii biali bez college’u, i o 4pkt% więcej w podkategorii biali z collegem. Ponownie, to nie white trashe z trailer parków wybrali DT. No, może trochę ich też tam było, ale nie stanowili oni jego wyłącznej grupy wyborczej.

Siostro, wyprowadzamy pacjenta z tego stuporu żwawo.

4
Demografia; opracowanie: R.Teklak

Moja ulubiona kategoria, w której Polacy zawsze kłamią, a Amerykanie to nie wiem. Dochody. Tylko popatrzcie. To nie tak, że DT był faworytem biedoty zarabiającej do 50k$ rocznie. Ba, on tam miał około 10pkt% straty do HC. DT wybrała dobrze sytuowana klasa średnia, a nie Sebiksy i Karyny z trailer parków. No, może trochę ich też tam było, ale bez przesady.

Religia, opracowanie: R.Teklak
Religia; opracowanie: R.Teklak

Protestanci, chrześcijanie i katolicy frontem za DT. Duża przewaga, rzędu 50% wśród najliczniejszej grupy wyznaniowej (procent a nie punktów procentowych). Zwracam uwagę państwa na jeden fakt. Ci Żydzi, co to rządzą Hollywoodem, USA, Amerykami, Europą, światem, Iluminatami i Reptilianami, są bardzo nieliczni. Marne 3%. Nie mam dostępu do amerykańskiego GUSu, ciekaw jestem, czy to faktycznie u nich tak wygląda, że jest ich tak niewielu.

Drążę temat, bo zastanawiam się, że skoro jest ich tak mało, to jak oni są w stanie obsadzić swoimi wszystkie stanowiska, które są do obsadzenia. Nie wiem, może wzorują się na naszej zmianie? Albo korzystają z klonów? A może tylko zarządzają, a ich polecenia wykonują dobrze opłacone sługi? Jak ktoś ma propozycję, niech wpisuje w komciach.

Więc jednak nie Sebiks i Karyna, tylko bardziej John i Mary z przedmieścia, dobrze sytuowani przedstawiciele klasy średniej. Kurwa, tu się nic nie zgadza. Przecież na DT miały głosować bezzębne mutanty ruchający w dzikich ostępach własne matki, którym Demokraci chcą zabrać broń.

Jestem skonfundowany.

Różne kategorie, opracowanie: R.Teklak
Varia; opracowanie: R.Teklak

Tutaj lekko zblendowane kategorie, sklejenie LGBT z posługą religijną i thank you for your service było zabiegiem niezamierzonym, po prostu ładnie mi się te kategorie ułożyły na slajdzie.

Na DT oddali głos wierzący biali ludzie z przedmieść, nieźle sytuowani przedstawiciele klasy średniej, a nie bezzębne mutanty, i tak dalej. Kurde, nawet 14% przedstawicieli środowisk LGBT uznało, że lepiej oddać głos na niego, niż na HC. To musi być straszna kobieta, jeżeli ludzie, których ten bigot nienawidzi, woleli zagłosować na niego. Nie wnikam w kulisy, ale fascynuje mnie to, taka wiwisekcja duszy ludzkiej przy pomocy kilku liczb. Absolutnie fantastyczna sprawa.

Zagadnienia, opinie, opracowanie: R.Teklak
Zagadnienia, opinie; opracowanie: R.Teklak

Co najbardziej kręci wyborców? Ano gospodarka głupcze (kurde, następnym razem ustawię podkategorie od największej do najmniejszej, tam gdzie się da). I wśród ludzi zainteresowanych tym tematem, HC zdobyła przewagę. W polityce zagranicznej też. Może są to i ważne sprawy, ale okazuje się, że wyborcy DT przywiązują większą wagę do zagrożenia terroryzmem i they took our jobs! Nie wiem na ile nowy prezydent będzie wsłuchiwał się w ich głosy, ale widzę kierunki, które chyba obierze na początku: war on terror, mur na granicy z Meksykiem, zaporowe cła, zmniejszenie deficytu w handlu zagranicznym (Chińczyki trzymają się mocno, zalewając USA taniochą), wzmocnienie rodzimej gospodarki, podniesienie Ameryki z kolan i uczynienie jej ponownie wielką. Że też ludzie to łyknęli, takie rzeczy oderwane od ich codziennego życia, dobrostanu… A nie, czekaj.

Z drugiej strony wyborcy DT są najbardziej niezadowoleni ze stanu gospodarki. W ogóle jak się tak przyjrzeć, to 2/3 wyborców ogółem ocenia, że gospodarka ma się co najwyżej nieźle. Entuzjastów jest marne 3%, to pewnie beneficjenci poprzedniego układu. Albo szóste pokolenie Rockefellerów.

ddd
Opinie, ekscentryczne pomysły; opracowanie: R.Teklak

Skalę społecznego niezadowolenia i chęci pokazania faka Demokratom, bardzo ładnie widać na tych wykresach. U nas było podobnie, tylko palca pokazaliśmy głosując na partię na P i na K. Tam na DT.

70% wyborców jest poirytowanych albo wkurwionych na to, co wyprawia rząd. Tanie produkty zalewają rynek amerykański, niszcząc miejsca pracy. Do tego ci przeklęci Meksykanie przedzierają się granice, pomimo patroli obywatelskich. Kurwa jego w dupę zajebana mać, potrzebujem kogoś silnego, kto nam obieca, że coś z tym zrobi.

MAKE AMERICA GREAT AGAIN!

Niesamowite, że to wystarczyło. Z drugiej strony jakby mnie ktoś dymał na każdym kroku, na przykład bailoutując banki zbyt wielkie by upaść, których to banków zarządy wypłacały sobie potem z federalnej kasy milionowe premie, to też bym się wkurwił okrutnie. No i ci wkurwieni poszli, i zagłosowali na DT. Tak przy okazji, dużą naiwnością jest sądzić, że Bernie Sanders miałby większe szanse w starciu z DT. USA nie jest gotowe na sympatycznego socjalistę, mit ‚od pucybuta do milionera’, chociaż już dawno nieprawdziwy, dalej żyje i ma się dobrze, i socjalista nie miał tam żadnych szans.

ddd
Finanse i przyszłość naszych dzieci; opracowanie: R.Teklak

Popatrzcie na to. DT zebrał głosy wkurwionych pesymistów, którzy nie widzą swojej obecnej sytuacji w zbyt różowych barwach, a i dla swoich dzieci nie przewidują sielanki. Popatrzcie na te czerwone kreski przy podkategoriach opisanych jako ‚gorzej’. Nie układają wam się w kształt dwóch palców środkowych, wyciągniętych w górę w międzynarodowym geście pozdrowienia? Ktoś tu nie docenił siły drzemiącej w masie wkurwionych ludzi. Bo jak ktoś ma taką perspektywę, że brakuje mu perspektyw i no future for me, to ten ktoś może wyciąć brzydkiego psikusa. A jak jeszcze zostaje postawiony pod ścianą, to już w ogóle.

Wkurwiony człowiek jest napędzany najpotężniejszym uczuciem znanym ludzkości. To nie miłość przenosi góry, tylko gniew. I ten wkurwiony wyborca wstał rano, obszedł wszystkie domy w sąsiedztwie i sprawdził czy John z Rebeccą, Steve z Mary oraz Paul i Martha już zagłosowali. Widział ich na wiecach poparcia DT, więc wiedział, że trzeba im iść i przypomnieć o głosowaniu. Może ich nawet podwiózł do komisji. Olał Dave’a i Marka, bo wiadomo, że ci głosują inaczej. A wcześniej, ten wkurwiony wyborca, chodził od drzwi do drzwi i powtarzał swoją wkurwioną mantrę:

MAKE AMERICA GREAT AGAIN!

A dużo, dużo wcześniej, podobnie wkurwiony wyborca, posadził Jessego Venturę na fotelu gubernatora stanu Minessota. Żeby nie było, szanuję Jessego, i szanuję decyzję wyborców stanu Minessota. To był wyborny trolling, bo Jesse zmiótł w tamtych wyborach kandydatów obu stron, i jest do tej pory chyba najpopularniejszym gubernatorem w historii.

fot. 20th Century Fox
Jesse miał zawsze serce w odpowiednim miejscu; fot. 20th Century Fox

Przy czym w dalszym ciągu fascynuje mnie nadzieja Amerykanów, że milioner wsłucha się faktycznie w głos nizin, i będzie grał z nimi do tej samej bramki. Przecież te bramki są nawet nie na sąsiednich ulicach, czy stanach, ale na zupełnie innych kontynentach. Z drugiej strony, może obietnice Demokratów zdewaluowały się tak bardzo, że wkurwieni ludzie woleliby zagłosować na samego Szatana, byleby nie na nich. Albo zaważył fakt, że HC miała 70-cio procentowy elektorat negatywny. Nie wiem, nie było mnie tam.

s
Zboczyliśmy; opracowanie: R.Teklak

Mój ulubiony malun z całej dzisiejszej kolekcji. 62% Amerykanów uważa, że droga którą zdążali przez ostatnie lata właśnie doprowadziła ich w krzaki, gdzie ciemno, zimno i nieprzyjemnie. 69% spośród nich oddało głos na DT. Skala frustracji wyborców za wodą trochę mnie zaskoczyła. Niby Jennifer z Nowego Orleanu tłumaczyła nam rok temu, że to zmierza w złym kierunku, ale nie sądziłem, że aż tak. Trzeba było słuchać, to bym postawił hajs z patronite na zwycięstwo DT, i teraz miałbym go dwa razy więcej. Mądry ja po szkodzie.

Trochę rekapitulując. Na najwyższy urząd wynieśli DT zubożali przedstawiciele klasy średniej (low i middle), których przez lata dymano na hajsie, a którzy pamiętali jeszcze czasy, gdy było dobrze. Przynajmniej tak wynika z cyfr. Dziękuję, uszanowanko, przestańmy w końcu pierdolić o mieszkańcach Wzgórz, które Mają Oczy i spójrzmy prawdzie w oczy.

PR kandydatów; opracowanie: R.Teklak
PR kandydatów; opracowanie: R.Teklak

Co było dla wyborców najważniejsze w tej kampanii? Ano zmiany, zmiany, zmiany. Pozostałe podkategorie mają o połowę mniejsze wskazania.

MAKE AMERICA GREAT AGAIN!

Sztab DT doskonale rozczytał nastroje. A może to sam DT wykazał się takim wyczuciem albo wyrachowaniem. Dość powiedzieć, że postawił na idealnego konia. Ludzie zasadniczo w dupie mieli jego brak politycznego doświadczenia, osąd sytuacji, dbanie o ludzi, czyli ogólnie cały ten polityczny spryt. Pewnie ich też ten spryt wkurwiał, i stwierdzili, że trzeba to zmieść w cholerę. Popatrzcie na tę czerwoną kreskę. Ona jeszcze bardziej przypomina gest ‚politykierzy, pierdolcie się wszyscy’.

60% wyborców było przekonanych do głosowania na konkretnego kandydata przed wrześniem. następne 13% we wrześniu, kolejne 12% w październiku. Do rozegrania pozostało 14% niezdecydowanych do samego końca wyborców. Nie śledziłem kampanii, ale słyszałem coś o jakichś mailach, kolejnych skandalach, w które ubabrana była HC, i które zostały wyciągnięte na finiszu. W przypadku obu podkategorii (ostatni tydzień/ostatnie kilka dni) lepiej zagospodarował niezdecydowanych DT.

Kurde, jak ładnie z tych wykresów widać dynamikę prowadzonej kampanii wyborczej. I jak ładnie, w miarę upływu czasu DT przeciągał na swoją stronę ludzi, którzy nie wiedzieli co robić. I to wygląda tak, że im bardziej z niego szydziła strona przeciwna, tym bardziej ludzie byli zdecydowani oddać głos na niego. Niech ktoś zatrzyma tę karuzelę śmiechu.

ORAZ MOŻE BYŚMY TAK, KURWA, ZACZĘLI W KOŃCU KIEDYŚ PROWADZIĆ KAMPANIE MERYTORYCZNE A NIE NEGATYWNE? CO?

Prezydentem USA został kuty na cztery nogi milioner, który wmówił milionom ludzi z klasy średniej, zubożonych przez kryzys i rosnące nierówności, że jest ich dobrym ziomkiem. Do przeprowadzenia kampanii wystarczyło mu jedno mocne, solidne hasło…

MAKE AMERICA GREAT AGAIN!

bo kto normalny nie chciałby, żeby Ameryka znowu była potęgą?

Oraz śmieszna czapeczka bejsbolowa, której nie potrafi nawet dobrze nosić. Szacunek. To najtańsza kampania wyborcza w ciągu ostatnich 20 lat. To wszystko takie śmieszne.

Wiecie co jeszcze jest śmieszne? KLAUNI. KLAUNI SĄ ŚMIESZNI!

Do zobaczenia w kolejnych odcinkach, w których będę starał się mimo wszystko opowiadać o weselszych rzeczach. Może na przykład coś o winie? Pamiętajmy. In vino veritas. A nie w jakiejś polityce brudnej. Na koniec fotka okolicznościowa.

fot. Nevin Berger.
Look who’s laughing now? Fot. Nevin Berger.

PS. Zapomniałem z tego wszystkiego wkleić info z opisem metodologii. Już reperuję.

Metodologia
Metodologia; opracowanie: R.Teklak