Jak zwlec tyłek z fotela i zacząć ćwiczyć

Ludzie, patrząc na moje sportowe wygłupy, często pytają się mnie, jak znaleźć w sobie motywację do tego, żeby się ruszyć z domu i zacząć się ruszać. Oczywiście nie znam uniwersalnej odpowiedzi na to pytanie, bo przecież takiej nie ma. Ale mogę opowiedzieć o tym, co napędza mnie.

Musimy cofnąć się do początku fajnej imprezy, na której się kiedyś znalazłem. Zaczęła się mniej więcej w roku 1994 i skończyła 21 lat później. Podczas niej robiłem rzeczy skandaliczne, niewybaczalne, żenujące a przede wszystkim bardzo niezdrowe. Po latach okazało się, że ciało ma ograniczoną wytrzymałość na wycisk i zaczęły się problemy. Na moje szczęście jestem z dziada pradziada wieśniakiem. Życie w siole nigdy nie było łatwe w tym kraju, dlatego moi przodkowie wykształcili w sobie taki zestaw cech, że ciężko nas zaorać, nawet bimbrem, w którym pół objętości to metyl. Mamy powtarzające się przez pokolenia problemy zdrowotne, ale ogólnie trzymamy się życia raczej mocno.

Dlatego wystawcież sobie moje zdumienie, gdy okazało się, że ciało katowane naprzemiennie sportem i alkoholem, zbuntowało się i wylądowałem w szpitalu z zapaleniem płuc, którą to historię znacie z bloxa i nie będę się powtarzał.

Jeszcze chwilę zajęło mi dojście do przytomności i skonstatowanie, że gnębię swoje ciało, jakby wieczne było a to nie jest tak. Po wyjęciu głowy z dupy, fajka z ust i kielona z ręki, zacząłem napierdalać.

Pierwszą, najważniejszą motywacją jest dla mnie zdrowie. Jestem w takim wieku, że raczej nie mogę liczyć na osiągnięcie oszałamiających rezultatów i cały mój chuligański trud tobie moja Ojczyzno. Ewentualnie cały mój treningowy wysiłek idzie na zbudowanie poprawnej konstrukcji fizycznej, która poniesie mnie jeszcze chwilę przez życie, a następnie jej podtrzymanie w stanie przynajmniej niepogorszonym. Przy czym nie jest też tak, że nic już nie można zrobić, bo można. O czym dalej.

Zdrowie jest moją pierwszą motywacją.

Swoje sporty uprawiam w wydaniu amatorskim a nie zawodowym, więc nie obawiam się kalectwa. Od zawsze bowiem wierzę, że trzeba mieć wyjątkowego pecha, albo robić coś źle, żeby się skrzywdzić podczas zabawy. Ja nie trenuję, żeby wystartować w Igrzyskach Olimpijskich. Wszystko, co robię, robię dla siebie, rodziny, bliskich, przyjaciół, znajomych i dla was, moich często anonimowych czytelników, żebyście mogli się cieszyć albo wkurwiać moją obecnością i pisaniną jeszcze przez wiele lat. Ćwiczę zatem na poważnie, na odpowiednim obciążeniu, czasami przesadzam, ale to wszystko jest dla zabawy, dla radości z wysiłku fizycznego a nie po to, żeby się zajebać na śmierć pod sztangą.

Mamy więc drugi punkt – rodzina, bliscy i znajomi.

Trzecim powodem jest przyjemność. Mam to szczęście, że należę do ludzi, którym po wysiłku fizycznym, eksplodują w głowie wszystkie możliwe hormony szczęścia.  Ponoć z tymi endorfinami to ściema, ale na szczęście moje ciało o tym nie wie i po godzinie kettli, mózg zalewa mi taki koktajl chemii, że wiozę się na nim przez następne pół dnia.

Jako osoba z dużymi skłonnościami do uzależnień muszę bardzo uważać. Dlatego zamieniłem sobie jeden narkotyk (alkohol) na drugi (chemia mózgu), ogólna liczba się zgadza, organizm zmylony, wszystko jest w porządku.

Ta chemia to moja trzecia motywacja.

Pamiętacie, jak nam za młodu mówili: twoje ciało się zmienia, nie ma w tym nic złego, tak będzie, nie ma powodów do niepokoju. A myśmy potem chodzili niezbornie, kończyny się nas nie słuchały, głos się łamał, w końcu wyrastały włosy na jajach i może nawet byśmy się z nich ucieszyli, gdyby nie permanentny wkurw, który nas rozsadzał, i który sobie jakoś musieliśmy kanalizować.

Teraz ciało też się zmienia, szczęśliwie bez nastoletniej niezborności i rozedrgania. Brzuch maleje, klata i bice rosną, człowiek nabiera siły i mocy. Co jest bardzo przyjemne, bo wolę jak się w marynarkę nie mieszczę na górze, niż jak mi się ona na kałdunie nie dopina. Fajnie jest móc podnieść więcej niż pół roku temu i się przy tym nie spocić. A najfajniej jest wtedy, gdy w trakcie wchodzenia po schodach, na których jeszcze rok temu musiałem zakładać obóz i robić aklimatyzację przed atakiem na szczyt, nagle zaczynam na nie wbiegać, czasami nawet po dwa. Po dwa schody nie wbiegałem od studiów.

Lżej śmiga się przez życie, gdy jest się naładowanym taką energią, że aż się człowiek iskrzy na krawędziach.

Moja czwarta motywacja to moc, energia, amfetamina i kondycja, zaś piąta to polepszająca się estetyka ciała.

Kolejny temat jest trudny, bo niektórzy do niego podchodzą zbyt spięci. Ja zresztą do niedawna też popełniałem ten błąd. Wyznaczacie sobie dzień zerowy, jest to najczęściej dzień rozpoczęcia regularnych ćwiczeń. Stajecie na wadze, notujecie masę startową, po czym zaczynacie trenować. Czasami masa efektownie spada, zwłaszcza gdy do ćwiczeń dokładacie zmianę stylu żywienia. A czasami gubicie kilka kilogramów, a potem chuj – zwalnia tak, że zadajecie sobie pytanie, po co ta męczarnia.

W moim przypadku o efektownym spadku masy mowy być nie może z dwóch powodów. Nie przeszedłem na jakąś radykalną dietę, żywię się w miarę zdrowo i racjonalnie, ale nie mam ochoty mdleć na treningach, więc jem pożywnie. Ćwiczę 4-5 razy w tygodniu. Dwukrotnie kettle, czyli sport siłowy. Dwukrotnie krav magę, czyli bardzo energiczny sport walki. I jak mam jeszcze po tym wszystkim siłę, raz w tygodniu idę biegać.

Inwestuję więc w odbudowanie kondycji i zbudowanie masy mięśniowej. Taka sama objętość tłuszczu waży pewnie ze dwa-trzy razy mniej niż tyle samo mięśni (strzelam, możecie mnie poprawiać). Dlatego w momencie, w którym dokładam tych drugich i redukuję ten pierwszy, masa drga mi nieznacznie. Ale za to dość szybko i radykalnie zmniejszają się niektóre obwody. Dlatego przestałem się ważyć i  moim jedynym probierzem postępów są moje ubrania. Według mnie to najlepszy miernik.

Gdybym gapił się we wskazania wagi, zniechęciłbym się już dawno. Nie ma takiego zagrożenia w sytuacji, w której odzyskałem dwie dziurki na pasku i zacząłem mieścić się w niektóre koszulki rozmiaru XL. Bo oznacza to, że zmalały mi boczki i cycki, nawet jeżeli waga nie spada tak szybko, jakbym sobie tego życzył. Jeżeli ktoś nie dowierza ubraniom (bo na pewno rozciągnęły się w praniu), niech pojedzie do Ikei i weźmie sobie w sklepie centymetr krawiecki, notes i ich ołówek, po czym niech co kilka dni mierzy sobie obwody i zapisuje wyniki.

U mnie działa.

Dlatego szóstym aspektem motywującym mnie do ćwiczeń jest zmiana masy i proporcji ciała.

Na koniec wspomnę o efekcie perpetum-mobile. Ja sobie dobrałem dyscypliny, które uprawiam w taki sposób, że wszystko się nawzajem samonapędza. Kettle przydają mi siły i precyzji ruchów, bo technika jest w nich bardzo ważna i zależy od niej pewnie jakieś 90% efektów. Dzięki temu, że zyskuję coraz większą świadomość swojego ciała i prowadzę ruch możliwie najbliżej optimum, zyskuję na krav madze, gdzie przecież technika jest również istotna. Dodatkowo buduję sobie kondycję, bo bardzo dużo i intensywnie się ruszamy podczas boju z partnerem. Biorę tę kondycję i niosę ją na kettle, dzięki czemu mogę ćwiczyć dłużej i intensywniej. Z tego bierze się dodatkowa moc i dynamika, które to zabieram ze sobą na kravkę. A ekstra moc i dynamika zawsze się przydadzą na treningach, na których przecież przez większość czasu walczymy z partnerem. No i nie zapominajmy o bieganiu.

I tak w kółko.

Jak widać wyjęcie jednego elementu z tej układanki, zaburza cały misterny plan, który wyszedł mi zupełnie niechcący. Ale nie narzekam i w zasadzie życzyłbym sobie, żeby więcej takich fajnych rzeczy mi tak niechcący wychodziło.

Siódmym motywatorem jest koncepcja kół zębatych – wyjmiesz jedno i cały misterny plan w pizdu.

Pewnie coś by się jeszcze znalazło, ale to co jest wystarcza mi, żeby się rano albo wieczorem zebrać w sobie, spakować rzeczy do plecaka i pójść poprzerzucać żelazo albo dać sobie obić ręce.

Dla porządku dodam szkoły, w których się katuję. To wam może chociaż częściowo konieczność przeprowadzenia researchu odpadnie:

kettle – http://tygrysizuraw.pl/kettlebells/
krav maga – http://www.kravmaga-system.pl/
tai chi – http://stylchen.pl/ (nie mam już na to czasu ani miejsca, ale szkoła dobra dydaktycznie i Marek też jest fachowcem wysokiej próby, polecam)
bieganie – szkoła „tylko się nie porzygaj”