Niebo nad Berlinem

Miało barwę ekranu monitora nastrojonego na nieistniejący kanał. W trasie mieliśmy jeszcze trochę słońca, ale na miejscu szaro, buro, mrok, ziąb, chujnia i adekwatnie do ogólnego klimatu, jaki miałem w głowie jadąc do Berlina.

Kulturalnie i bez patologii

Jak pisałem w poprzedniej części, Berlin nie oczekiwał niczego ode mnie, ja nie oczekiwałem niczego od Berlina. Chciałem się spotkać ze znajomymi i dobrze się bawić, przy czym dobra zabawa mogła oznaczać zarówno zamulanie w domu przy książce, grę planszową, wypad na obiad, jak i epicki melanż na mieście, jakąś alkokalipsę makabryczną, i powrót na kwadrat po dwóch dniach. Oprócz żeglowania po morzu alkoholu, które przestało mnie jakiś czas temu bawić tak bardzo jak kiedyś, załapałem się na wszystkie wymienione formy zamuły, plus kilka galerii i muzeów. I brydż, nie zapominajmy o tym, że po 20 latach znowu zagrałem w brydża. Weekend idealny.

Dastaprimiecziatielnosti garada

Nie będę tłukł wam o tym, co zobaczyłem w Berlinie, bo to macie w każdym przewodniku. Chcę tylko powiedzieć, że Alexanderplatz to koszmar architektoniczny, ze stojącym na nim wielkim kutasem. I my ze swoim placem Defilad i Pekinem totalnie nie mamy się czego wstydzić, bo nasze jakoś wygląda, a berlińskie to rzeź na urbanistyce i na moich uczuciach estetycznych. Trawniki na Kreuzbergu, na których topniejący śnieg obnażał sterty śmieci, starych mebli, artykułów agd oraz gówien. To wszystko oblane brunatną cieczą, która nie spływała nigdzie, bo chyba mają chujowy drenaż. A, no i Dworzec ZOO też życióweczka. To trzy doznania estetyczne porównywalne z wyrżnięciem deską kantówką w skroń.

Berlin
Klauni. Wszędzie, kurwa, klauni. Fot. R.Teklak

Reszta natomiast bez uwag. No dobra, mam jedną – muzeum Helmuta Newtona powinno mieć dziesięć pięter, bo po wyjściu miałem wielki niedosyt, że to już. Sama wystawa prac jego, i jego żony to cymes. Bo nawet jak ktoś ma wywalone na tego giganta fotografii, to są zdjęcia gołych bab.

Berlin
Zwierzęta, które mają wyjebane i chmura liżąca słońce. Luz leje się z tej wrzuty. Fot. R.Teklak
Egipt w Berlinie

Lubię tyrać muzea. Zrobiłem sobie listę miejsc do wyboru, ale tak naprawdę bardzo chciałem zobaczyć tylko jeden obiekt, a właściwie to nawet tylko jeden eksponat. Kocham się w tej pani od nastolęctwa, więc wyskoczyłem z hajsów, wszedłem do Neues Museum i zacząłem podchody. Nie będę przynudzał, powiem wam tylko, że Nefretete jest jeszcze bardziej zachwycająca niż na zdjęciach, stałem tam tak długo, pieszcząc ją wzrokiem (i dłońmi, bo w rogu sali stoi wersja dla niewidomych), że strażnicy zaczęli się dyskretnie gromadzić dokoła mnie. W sumie się nie dziwię, bo wariatów nie brak, uśmiechnąłem się do nich i opuściłem salę. 10 minut później byłem z powrotem, tym razem zaszedłem ich z drugiej strony. Postałem kolejne 5 minut i sobie poszedłem definitywnie. Jest piękna, w sklepie na dole fundnąłem sobie magnes.

Berlin
Nefretete nie wolno fotografować, więc strzeliłem z partyzanta fotkę temu typowi. To Hor-Sa-Tutu, dowódca wojsk w Dolnym Egipcie, jakieś 150 lat BC. Wygląda na wkurwionego, że wszyscy lecą oglądać Nefretete, a na niego nikt nie zwraca uwagi. Fot. R.Teklak

Oczywiście byłbym nieuczciwy stwierdzając, że Neues Museum to tylko Nefretete. Oferta jest bardziej niż bogata i zobaczyłem całą ekspozycję, chociaż przyznam się wam, że przez kawałki interesujące mnie mniej przemknąłem szybkim krokiem. Zresztą snuła się za mną jakaś obsesyjna laska, która była natarczywie męcząca, więc stosowałem nieustający manewr unikowy.

Pałętając się po mieście, zahaczyliśmy o Muzeum Rzeczy (Museum Der Dinge). Byłoby mi tam milej, gdyby nie to, że część tych przedmiotów rozpoznałem z czasów swojego dzieciństwa. I tak trochę dziwnie się robi, gdy człowiek orientuje się, że coś czego używał za dzieciaka, ma swoje miejsce w muzeum. I robi tam za pieprzony eksponat.

Berlin
Nie, to nie są rzeczy, których używałem jako dziecko. Fot. R.Teklak
Berlin
To w dalszym ciągu nie są rzeczy, których używałem jako dziecko. Mą uwagę zwróciły ust korale, nic więcej. Fot. R.Teklak
Bo ja zagranico czuje się praktycznie jak w domu

Ale ja nie o tym. Dzisiaj chciałem wam opowiedzieć o najlepszej metodzie zwiedzania miasta, z jaką zetknąłem się podczas moich wizyt zagranico. W NYC śmigaliśmy trochę metrem, bo okazało się, że odległości na mapie należy skonfrontować ze skalą tej mapy, a nie się cieszyć, że o rany, jak wszędzie blisko. Po sforsowaniu kilkunastu przecznic okazało się bowiem, że spacery są zajebiste, ale niektóre miejsca osiągnęlibyśmy szybciej wsiadając w wagonik. A tu wąż w kieszeni, bo zdecydowaliśmy się na Metro Card a nie na tygodniówkę, i za kurs leciało zbyt dużo dolarów. To się chodziło i traciło czas. Chociaż zyskiwaliśmy wrażenia. Ale gdybyśmy jeździli, wrażenia byłyby bardziej… Dobra, nie wiem co chcę tu powiedzieć, oprócz tego, że NYC fajnie, bo sprawnie zwiedza się metrem i autobusem.

W Paryżu, do metra i komunikacji naziemnej, dołożyliśmy rowery miejskie. Jakość niektórych z nich była dyskusyjna, przez co do dzisiaj mam dwie dziury w łydce. Ale jak się trafiło na sprawny sprzęt, kilometry na koła nawijało się sympatycznie i skakaliśmy z miejsca na miejsce dużo szybciej i sprawniej, niżbyśmy robili to metrem czy na nogach.

Samochód to burżuazyjny przeżytek

W Berlinie komunikacja na i podziemna jest zorganizowana dobrze. Na 3,5 miliona mieszkańców mają 5500 km ulic, 1000 km dróg dla rowerów, 15 kolejowych linii tranzytowych, 10 linii metra, 24 linie tramwajowe oraz 149 linii autobusowych. Dodajmy do tego dwa systemy wypożyczalni rowerów i mamy pełny obraz bogactwa i przepychu. No, prawie pełny.

W Berlinie funkcjonuje również osiem (słownie: 8) systemów car-sharingu. Otóż okazuje się, że tylko starym dziadom w dupie Europy imponuje posiadanie samochodu na własność, młodzi z dużych miast miewają na to wyjebane, bo po co komu samochód na własność, jak można go sobie zgarnąć z ulicy, poużywać ile tam czasu potrzebujemy, i porzucić w dowolnie wybranym miejscu.

Berlińczycy nie są głupi. Narobili im w mieście lewackich wynalazków typu ZAKAZY PARKOWANIA GDZIE SIĘ CHCE albo STREFA KURWA TEMPO 30, piekło kierowców trwa, co robić? Ludzie zaczęli rezygnować z samochodów prywatnych, bo okazuje się, że naprawdę taniej jest wziąć go sobie z ulicy. Koncepcja nowatorska i trudna do przetrawienia dla przeciętnego Polaka.

324 samochody

Obecnie w Berlinie tylko 31% podróży odbywa się samochodem. Dla porównania w Barcelonie 26%, w Londynie 37%, w Rzymie 68%. Berlin ma nędzne 324 samochody na 1000 mieszkańców. W porównaniu z innymi dużymi miastami to jakaś wiocha normalnie. Ludzie, jak jakie dzikusy, chodzą na piechotę, jeżdżą rowerami, korzystają z komunikacji miejskiej albo korzystają z wypożyczalni, które nie są wypożyczalniami. Patent jest doskonały i dość tani.

Drive Naow!

Wybierasz, z którego systemu car-sharingu będziesz korzystał, ściągasz na komórkę apkę, logujesz się, podpinasz kredytówkę, sprawdzasz gdzie najbliżej ciebie stoi wolny samochód, czynisz spacer, otwierasz drzwi aplikacją, siadasz, logujesz się do systemu, oceniasz stan zewnętrzny i wewnętrzny samochodu, palisz stacyjkę i jedziesz.

Te systemy, z których korzystaliśmy (pamiętam tylko jedną nazwę: Drive Now, reszta do swobodnego wyguglania[1]), obsługiwane są przez producentów samochodów, dzięki czemu można sobie za grosze jeździć takimi daremnymi markami jak BMW, Mercedes, Smart czy Mini, ostro wchodzą też Francuzi. Operatorzy mają w ofercie również samochody elektryczne, dzięki czemu poczujemy się pro i eco. Oraz jakie te maszynki mają przyspieszenie, czad!

Uroki tego sposobu jazdy eksploatowaliśmy bez umiaru, najdłuższy dystans jaki musieliśmy pokonać z buta, żeby znaleźć samochód wynosił bodaj 9 minut spaceru. A potem pyk do środka, fotelik dziecięcy do bagażnika, logowanie, ocena usterek, obcierek i stanu czystości samochodu, i w drogę.

Parkuj gdzie chcesz!

W ramach systemu operatorzy przedpłacają płatne strefy parkingu, więc nie trzeba szukać parkometru (czy w Berlinie mają parkometry?), samochód stawiamy praktycznie gdzie chcemy, trzaskamy drzwiami, zamykamy aplikacją i idziemy zwiedzać. Jeżeli jesteśmy ludźmi oszczędnymi i sprytnymi, możemy skorzystać z dodatkowych bonusów wynikających choćby z faktu, że go zatankujemy. Za paliwo nie płacimy na miejscu, koszt wachy nie obciąża również naszej kredytówki, bo operatorzy mają umowę ze stacjami benzynowymi i wszystko leci bezgotówkowo. Jedynym kosztem, jaki ponosimy jest nasz czas. I właśnie za to dostajemy bonusowe minuty. Są całe grupy ziomeczków, którzy wybierają samochody, w których świeci się rezerwa, podjeżdżają na stację, sprawnie tankują, odbierają gratisowe minuty i jeżdżą po mieście praktycznie bezkosztowo. Niemalże darmowa jazda po mieście brykami z wyższej półki. Jeżeli to nie jest definicja zajebistości, to nie wiem co jest.

Najdoskonalsza w tym systemie jest oszczędność czasu, bo o ile w poszukiwaniu wolnego samochodu musimy odbyć najczęściej spacer, to już na miejscu parkujemy go pod drzwiami muzeum, galerii, domu czy restauracji.

Smacznego

A, no właśnie. Restauracji. Moja krótka relacyjka z pobytu byłaby niepełna, gdybym nie wspomniał o tym, jakie jedzenie oferuje Berlin. Można tu zjeść pysznie i tanio. Nie trzeba nawet robić przesadnie długiego riserczu, żeby znaleźć sobie dwajścia miejsc, w których dostaniemy zajebiste rzeczy za maks 10 euro, i nie będzie to smętny kebsik. Co jest ceną skandaliczną, zwłaszcza gdy na stole ląduje ci zupa, która smakuje jak niebo.

Zasaniczo polecam, ten Berlin jest fajniejszy niż myślałem.

[1] Drive Now, Cambio, Multicity, Car2Go – to tak na szybko.

Ich bin ein Berliner

Dwa tygodnie temu byłem w Berlinie. Pierwszy raz w życiu. Za komuny jeździliśmy do NRD, ale do Berlina Wschodniego nas nigdy nie zabrali, bo mogliśmy przesiąknąć promieniowaniem z zachodu, co nie było dobre dla młodych umysłów. Wystarczyło przecież, że słuchaliśmy tej dziwnej, hałaśliwej muzyki, po co dokładać nam takich rzeczy jak wolność słowa, wolność osobista, wolny rynek, wolne demokratyczne wybory i ogólnie, wolność do robienia rzeczy, na które masz ochotę. I niemieckie porno, nie zapominajmy o niemieckim porno.

Berlin
Tak wyobrażaliśmy sobie wolność. Fot. Ludwig Menkhoff
Radio NRD

W Niemieckiej Republice Demokratycznej byłem trzy razy. Pierwszy raz na koloniach, drugi raz w PGR-ze na ohapie[1] wycinaliśmy koper przy pomocy, uwaga, noży kuchennych. Cięliśmy pole nożami, wiązaliśmy koper w snopki, układaliśmy je w stogi i szliśmy dalej. Do dzisiaj każdy, kto poda mi koper może liczyć na dobre słowo i kopniaka w mostek. Trzeci raz, też ohap, pojechałem do Magdeburga pracować w browarze. Najlepsza robota w życiu, i wcale nie dlatego, że waliliśmy piwo na umór, nic z tych rzeczy. Dawali nam zajebiste zadania. Na przykład mieliśmy pomalować jakieś wielkie silosy. Oczywiście nikt nas nie wpuścił na górę, więc malowaliśmy dolne segmenty. Chłodno bo zacienione wysokimi ścianami, ale ciepło, bo obok biegły rury i jak ktoś chciał, mógł się okutać w waciak i się zdrzemnąć. Siedzieliśmy tam ze trzy dni, malując artystycznie te blaszanki, każdą do wysokości jakichś 2 metrów (obwodu miały z 10 metrów). No duże to było. A my dostaliśmy małe pędzle, takie bardziej do malowania narożników. Śmiechom i żartom nie było końca, zwłaszcza gdy przy użyciu farby olejnej przerobiliśmy swoje gumowce na adidasy.

Okazuje się, że browar zamknęli w 1994 roku. Fot. rottenplaces.de
Szklana komnata

Ale i tak najlepsza robota była wtedy, jak musieliśmy rozbić jakiś tysiąc butelek, które przyjechały z napojami cytrusowymi z Kuby, ludzie wypili napoje cytrusowe, sklepy i skupy skupiły te butelki, odstawił puste do browaru, a one nie pasowały do taśmy[2]. Tłuczenie nimi o ścianę szybko nam się znudziło, więc graliśmy nimi w kręgle, rozbijaliśmy o murek, deptaliśmy gumowcami. To wtedy nauczyłem się robić tak tulipana[3], żeby nie rozpieprzyć sobie dłoni. Z jakiegoś powodu butelka o butelkę była bardziej niebezpieczna niż butelka o mur, nawet niekoniecznie dlatego, że butelki potrafiły pęknąć obie naraz. To było coś dziwnego, że po pieprznięciu w mur robił się tulipan, a po walnięciu o drugą butelkę dostawało się najczęściej szklane sztylety, jak te którymi operował Kruk z Zamieci. Oraz cieszę się, że pierwsze próby realizowałem w grubych rękawicach roboczych, bo bym pewnie dzisiaj nie miał czucia w prawej dłoni.

Drang nach gdziekolwiek

W ramach pobytu w NRD, wozili nas do różnych miejsc, niestety zazwyczaj były to jakieś malownicze zadupia. Pamiętam wycieczkę po górach Harz, jakieś rajdy polowe i raz wycieczkę do Magdeburga. Oczywiście poźniejszy pobyt w tym mieście liczę oddzielnie. Ogólnie kraju naszych zachodnich sąsiadów nie pozwiedzałem. Sytuacja zmieniła się w momencie otwarcia granic.

Berlin
Jak byłem młody, to na takie zdjęcie mówiliśmy ‚wykurwiste’. West Berlin policemen and East German Volkspolizei face each other across the border in Berlin, circa 1955. (Photo by Three Lions/Hulton Archive/Getty Images)
Ramones, kurwa!

Pierwsza, i zarazem przez wiele lat jedyna okazja wyjechania do Berlina, miała miejsce w 1992 roku. Ramones grali tam koncert, i tak sobie pomyślałem, że bliżej nie będą. Mieliśmy wtedy świeżo upieczoną wolność, i duże, znane kapele nie przyjeżdżały do nas, bo nie wiadomo co tu się właściwie dzieje. Mieliśmy też w Polsce takie piractwo, że większość zespołów omijała nas z obrzydzeniem. Ten smród ciągnął się zresztą za nami jeszcze przez kilka lat, aż w końcu przesiedliśmy się na empetrójki i problem piractwa przestał być problemem tylko polskim.

Zbierałem się trochę w sobie, biłem z myślami, ale finalnie się przestraszyłem. Nie miałem kasy, nie miałem z kim jechać, bardzo chciałem Ramonesów zobaczyć, ale spękałem jak mała dziwka bez szkoły. I mam do siebie o to żal, bo mogła być przygoda zwieńczona najlepszym koncertem w moim życiu, a pozostał niesmak.

Berlin
Nie jestem zadowolony z twojej postawy, Radosławie. Fot. Internet

Jeszcze większy żal mam do siebie o to, że nie zachowałem większej uważności, bo chłopaki zagrali w Berlinie jeszcze 2 razy, ostatni w 1996 roku. To nie był dobry rok dla mnie. Ale już 1993, gdy miałem dużo hajsu i pierwszą wycieczkę do zjednoczonych Niemiec za sobą, mogłem się ruszyć. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że nie było wtedy internetu, i o niektórych koncertach zagranico dowiadywaliśmy się kwartał po fakcie, dziękuję za uwagę.

Berlin Zachodni, i tak dalej

Do Berlina jednego, niepodzielonego, pojechałem po raz pierwszy w tym roku, na początku lutego. Bazując na opisach moich znajomych spodziewałem się… No właściwie nie wiem, czego się spodziewałem. Jakiegoś skrzyżowania Pragi Północ z Amsterdamem? Wielkiej komuny hipisowsko-hipsterskiej, i barwnych ludzi na Kreuzbergu? Poważnie, nie mam pojęcia. Przepełniony dezorietacją, do Berlina jechałem bez planu, bez listy miejsc do odwiedzenia, bez niczego. Znaczy M. wywołała u siebie wątek, w wyniku którego dwie godziny nakładałem na mapę Berlina różne ciekawe miejscówki z zabytkami, fotkami, ubraniami, kawą, pieczywem, kebsem i ramenem, ale się nie napinałem, że coś muszę.

To właśnie jest w Berlinie miłe, że to miasto człowieka do niczego nie zmusza, nie stawia ci wymagań, że koniecznie musisz zobaczyć Ermitaż, Luwr, Krzywą Wieżę, Ostankino i jeszcze Sagradę. W Berlinie niczego nie musisz. I to mi się tam spodobało najbardziej. Że sobie idziesz przed siebie i olewasz. A wszystkie fajne miejsca możesz przecież zwiedzić następnym razem, bo z Warszawy do Berlina mam pociągiem 5 godzin drogi. Czyli niewiele więcej niż w swoje rodzinne strony, dziękuję pan PKP.

Ale żeby tak coś więcej o Berlinie, to może w następnym odcinku.

Berlin
Teraz tam jest trochę inaczej. Fot. Flip Schulke
Przypisy

[1] OHP – Ochotnicze Hufce Pracy. Nie wiem jak to funkcjonowało w kraju, ale jak nas z OHP wysyłali zagranico, to miejscowi cieszyli się, bo przez 2 tygodnie mogli mieć jeszcze bardziej wyjebane na pracę, albo się smucili, bo swoją obecnością dokładaliśmy im pracy. W socjalizmie i tak każdy symulował pracę, więc te kwestie tak naprawdę były nieistotne.

[2] Dawno temu było tak, że kupowało się napój z kaucją za butelkę i po wypiciu, dajmy na to piwa bezalkoholowego, można było tę butelkę odnieść do sklepu i odzyskać kaucję. Zbieranie butelek było za komuny popularnym sportem i możliwością dorobienia do kieszonkowego. Sam zbierałem butelki, chociaż panie w Malince czasami stawiały opór, jak przynosiłem szkło po browarze. Że niby niewychowawcze to jest, czy inny chuj.

[3] Tulipan to broń uliczna, którą uzyskujemy po rozbiciu butelki o coś, o co da się ją rozbić. Trzeba to zrobić tak wprawnie, żeby nieuszkodzona szyjka została w ręku, stanowiąc zaimprowizowaną rękojeść, a wystające z niej szklane szpikulce tworzą niebezpieczne wieloostrze. Niebezpieczne, bo może się złamać w ranie. Ogólnie sprawa przejebana, spieprzaj jak widzisz tulipana.

Ojciec Chrzestny – Mario Puzo – audiobook

To był szczęśliwy dzień dla Mario Puzo

Nie znam historii powstania filmu, ale zakładam, że było jak w dobrej, sycylijskiej bajce. Pod dom Francisa Forda Coppoli zajechała grupa śniadych dżentelmenów z luparami i złożyli mu propozycję, której nie mógł odmówić. Kazali mu mianowicie przeczytać książkę Mario Puzo i zdecydować, czy z robi z niej film bardzo dobry czy wybitny.

Dalej to już wiemy jak było. FFC zrobił z książki film wybitny, regularnie lądujący w top10 najlepszych filmów w historii kina. Do tego kanoniczna już rola Marlona Brando.

I tutaj anegdota. Czytałem gdzieś, (ale nie potwierdziłem informacji, dlatego anegdota) że prawdziwi włoscy gangsterzy po obejrzeniu Ojca Chrzestnego zaczynali mówić jak Brando. W sumie nawet im się nie dziwię, Marlon niby brzmi jak dobrotliwy wujek, ale gdzieś w tle w tym głosie brzęczy stal i brzmi groza.

audiobook Ojciec Chrzestny
Kiedy ostatnio zaprosiłeś mnie na kawę? Fot. Alfran Productions

I tak oto Puzo miał wielkie szczęście, że jego książkę przeczytał Francis Ford Coppola. Bo o ile napisał rzecz bardzo dobrą, momentami wybitną, tak bez filmu nie osiągnąłby takiej popularności. Co oczywiście byłoby rzeczą fatalną, bo książka to świetna przypowieść o robieniu władzy, obrzucona niezłymi kawałkami o szacunku, honorze i miłości (ta część, zwłaszcza dotycząca miłości fizycznej, zestarzała się najbardziej).

To był jeszcze szczęśliwszy dzień dla słuchaczy

Ojca Chrzestnego audioteka postanowiła zrealizować na bogato. Zatrudnili kilku pierwszoligowych aktorów, dodali ścieżkę dźwiękową, chociaż z powodu praw autorskich nie tę, do której przyzwyczaił nas film i zrobili z książki świetne słuchowisko. Co prawda realizacja dźwięku w kilku miejscach zawiodła i głosy aktorów zagłuszają odgłosy tła, ale całość przedsięwzięcia jest poza tymi nielicznymi wpadkami bez zarzutu.

Dobór interpretatorów wyszedł dobrze, ewidentnych wpadek nie ma. Bardzo odpowiadał mi cwaniakowaty Szyc jako Sonny. Co prawda Caan przyzwyczaił mnie do bardziej eleganckiej artykulacji, ale głos Szyca bardziej mi konweniował z temperamentem Santina. Adam Woronowicz jako Tom Hagen momentami brzmiał mi zbyt płaczliwie. Jasne, konkretne sytuacje uzasadniały stres, ale od consigliore rodziny Corleone oczekuję opanowania i żelaznych nerwów. Na szczęście nie płakał zbyt długo, więc nie wrzucam tego po stronie wpadek.

Dobra Kamila Baar w roli Kay Adams. W filmach, chociaż uwielbiam na nią patrzeć, denerwuje mnie jej maniera aktorska, tutaj dźwignęła temat bez zarzutu.

Świetny Tomasz Kot w roli Nino Valentii. Bardzo dobry Mecwaldowski jako Fontaine. Michaela Corleone doskonale zinterpretował Łukasz Simlat, brzmiał mi lepiej niż Al Pacino. I chociaż w początkowych wejściach głos pana Simlata mi się nie kleił, to gdzieś od połowy książki nie wyobrażałem sobie, że Michael mógłby mówić inaczej. Dobra robota.

No i na koniec proszę wstać, Król idzie.

audiobook Ojciec Chrzestny
Who’s the King? Fot. Alfran Productions
Pedros? Nie, Gajos.

To, że pan Janusz Gajos to w tej chwili najlepszy aktor w kraju i jeden z najlepszych na świecie, powinno być oczywiste dla każdego, kto ma oczy. Jak nikt z Polski zasłużył na Oskara. Bardzo się cieszę, że miałem go okazję ostatnio zobaczyć na żywo na deskach teatru. I życzę mu stu lat życia w zdrowiu i przytomności umysłu. A za rolę Vita Corleone ma u mnie zawsze stopkę zimnej wódki. Znaczy jak go gdzieś zobaczę, to ma tę stopkę.

Bo widzicie, pan Gajos stwierdził, że Brando Szmando, jasne, mogę mówić jak on, z kulkami papieru w kącikach ust, albo mogę mówić tak, jak sobie to wymyśliłem.

audiobook Ojciec Chrzestny
Potrzymaj mnie piwo i słuchaj. Fot. Stach Leszczyński
I powiedział.

Tak powiedział, że po pierwszych trzech zdaniach przez niego wypowiedzianych stwierdziłem, że od dzisiaj głos Dona to głos Gajosa a nie Brando. Uderzyło to we mnie mocno, bo mówisz partia, myślisz Lenin, mówisz Casablanca, myślisz Bogart, a Julian to zawsze będzie Boberek. I myślałem, że tak samo na zawsze będzie dla mnie z głosem Vito Corleone. A tu jeb, i pozamiatane. A umówmy się, żeby pozamiatać Brando, trzeba samemu być zawodnikiem wagi superciężkiej. Pan Janusz Gajos dźwignął temat, proszę pochylić głowy z szacunkiem. Ja swoją kręcę z niedowierzaniem.

audiobook Ojciec Chrzestny
Tam od razu z niedowierzaniem. Fot. POLTEL

Zasadniczo i pobieżnie polecam.

audiobook Ojciec Chrzestny Mario Puzo
Fot. Audioteka

fabuła – od handlarza oliwą do Dona, świetna rzecz o robieniu władzy, 100
realizacja – 90, bo w kilku miejscach głosy tła tłumiły głosy autorów
lektorzy – 100, pan Janusz Gajos to człowiek, który potrafi wszystko
cena – 55, dokładnie 54,90. W porównaniu z większością oferty droga pozycja, ale warto.
uczucia towarzyszące – Don makes me an offer I can’t refuse

Ojciec Chrzestny, Mario Puzo
Czas 18:54
Czyta: zespół autorów, słuchowisko

Rage. Bookrage

Co to bookrage?

Zanim zacznę reklamować, to może przybliżę ideę tym, którzy jeszcze nie znają tego sposobu pozyskiwania dużej ilości literatury naraz. Bookrage to patent polegający na tym, że płacisz ile chcesz za pakiet książek.

Ale jak to ile chcesz?

Ile chcesz oznacza, że jak jesteś biedny, cwany albo tani, możesz zapłacić nawet złotówkę (bo jakąś minimalną kwotę twórcy pakietu chyba zakładają). Złotówka oznacza, że za jednego ebooka zapłacisz prawdopodobnie 20-25 groszy. Słownie: dwajścia-dwajścia pięć groszy, bo w podstawowych pakietach zazwyczaj leci 4-5 książek.

Musi być haczyk

Haczyk polega na tym, że jeżeli zapłacisz więcej niż aktualna średnia za pakiet, dostaniesz bonusy. Na przykład w pakiecie, w którym się znalazłem, po zapłaceniu kwoty wyższej od średniej można było dostać dodatkowo moje recenzje Wiedźmina. Co prawda leżą od zarania dziejów za darmo na stronie, ale to nie o to chodzi.

No nie wiem…

Warto zapłacić więcej niż ziko, bo większość kwoty trafia bezpośrednio do autora. W trakcie zakupu pakietu widzimy suwaczki. Domyślnie ustawione są następująco: 70% dla autora, 20% dla twórców bookrage (praca i serwery kosztują) i 10% na jakiś fajny cel. Tym razem jest to wsparcie dla Centrum Praw Kobiet. Oczywiście jeżeli autora nienawidzisz, a pakiet kupujesz po to, żeby mu pokazać, jak bardzo twa nienawiść jest wielka i zaraz po zakupie wszystkie te ebooki pokasujesz, możesz mu dodatkowo zagrać na nosie, i przesunąć suwaki tak, że nic z twojej złotówki nie trafi do niego, i twą hojnością podzielą się ziomki z bukrejdża, i z CPK. Ba, gościom z bukrejdża też możesz pokazać faka, i dać cały hajs na CPK. Albo jak tam sobie zażyczysz.

W bookrage miłe jest to, że hajs ze sprzedaży pakietów autor otrzymuje błyskawicznie. Przy naszym pakiecie (Legendy miejskie) pieniądze dostałem jakoś tak miesiąc po zamknięciu sprzedaży?

Pakiety

Są różne. Aktualnie leci pakiet z książkami Kuby Ćwieka, koniec akcji za 9 dni. DZIEWIĘĆ DNI! RUCHY, RUCHY! (jak to nie był dobry call to action, to nie wiem co jest dobrym call to action). Pakiet jest bajerka. W wersji podstawowej macie 4 książki. Za wpłatę powyżej średniej (aktualnie 38 ziko z groszem) dostajecie 2 dodatkowe. W tym zbiór opowiadań Gotuj z papieżem, który jest bardzo dobrym zbiorem, i warto go mieć choćby dla opowiadania tytułowego. Następny próg wyszedł trochę śmiesznie, bo pewnie nikt się nie spodziewał, że średnia wpłat będzie taka wysoka (normalnie średnia oscyluje w granicach dwóch dyszek ztcp). Otóż za wpłatę ponad 35 ziko dostajecie kolejne 2 rzeczy. Co oznacza, że płacąc powyżej aktualnej średniej macie w sumie 8 książek. Policzę to dla was: 4,82 zł za sztukę.

Moar!

Za wpłatę powyżej 45 złotych lecą kolejne 2 książki. Razem 10 pozycji i 4,50 za sztukę. No i ostatni próg, czyli pełna bajera, full opcja, automat w skórze. Po wpłacie powyżej 55 złotych dostajecie te wszystkie ebooki, 10 sztuk i dodatkowo w papierze nasze wspólne Przez stany POPświadomości z autografem Kuby. Dla niezorientowanych, jestem współautorem tej pozycji. WIĘC WARTO, RUCHY, RUCHY, DLACZEGO JESZCZE NIE WIDZĘ W TWOJEJ DŁONI KARTY KREDYTOWEJ ALBO PŁATNICZEJ!?

bookrage
W papierze. Z autografem.
Hajs się zgadza

Cena okładkowa Przez stany POPświadomości wynosi 39,90 zł. Co oznacza, że płacąc wspomniane 55 złotych, za 10 ebooków dacie 15,10 zł. Ebook za 1,51 ziko. Pomijając kompletną darmochę, taniej nie będzie. Zapraszam na zakupy. A, i zapiszcie się do newslettera, nie przegapicie żadnej nowej propozycji bukrejdżowej.

Obrazek wyróżniający pochodzi z najlepszego serialu animowanego świata Futurama.

%d blogerów lubi to: