Kto jest dobrym pieskiem?

Fot. M.Cywińska

Miałem pisać o milicji na wysięgniku z okazji miesięcznicy, ale szkoda czasu na analizowanie tego obłędu władzy. Zamiast tego wspomnę o dużo fajniejszej rocznicy.

Trochę ponad sześć lat temu podjęliśmy decyzję, że bierzemy piesełka. W efekcie wylądował u nas Filip, o którym słyszeli wszyscy, którzy byli u mnie więcej niż dwa razy.

Filip jest świetnym psem, który już rozumie niektóre komendy i się do nich stosuje, a ostatnio zaczął się bawić guzikami (no dobra, guzikiem), którymi (no dobra, którym) sygnalizuje swoje potrzeby (no dobra, potrzebę). Zaczęliśmy od potrzeby psacerku, aż się boję przechodzić do jedzenia.

Filip jest najlepszym ziomkiem świata, który rozumie pewne rzeczy, a pewnych nie rozumie, ale to, że pewnych rzeczy nie rozumie, nie znaczy, że jest głupi, bo nie jest. Jest w przyczajony sposób mądry, na pewno jest sprytny oraz bardzo dobrze manipuluje ludźmi w kierunku głasków i smaczków. Jest skubany tak dobry, że nawet nie zauważyłem, jak mnie wciągnął do swojej pieskowej proszalnej szajki.

Wybiera sobie ofiarę, podbiega zarzucając ogonem i się uśmiechając, ja oczywiście spękany podbijam, próbuję go odciągać, ostrzegam że zaraz będzie próbował wsadzać pysk do siatki i sępić jedzenie, a potem dopraszać się głasków. Któregoś dnia ktoś go pogoni a mnie zjebie, ale na razie ludziom twarze się rozciągają w szerokich uśmiechach, przepraszają Filipa, że nie mają go czym poczęstować, a potem go głaszczą. Do głasków oczywiście podstawia tyłek, na szczęście na Mokotowie psów więcej niż ludzi, więc ludzie wiedzą, że głaskanie po tyłku dla pieska, to jak pudełko po butach dla kotka. Nawet potrafią mu powiedzieć, że jest grzecznym i posłusznym psem, a on kiwa tym ogonem jeszcze szybciej, zupełnie jakby to była prawda.

Bo trochę jest, trafił nam się pies w miarę grzeczny, dość posłuszny, nieprawdopodobnie przyjazny wszystkiemu i wszystkim, z kilkoma zaledwie wyjątkami (dwa duże psy). Gryźć potrafi tylko jedzenie, i mnie raz, jak się energicznie bawiliśmy, a potem drugi, jak mu dałem coś pysznego, zapominając o magicznym poleceniu ‚Filip, ostrożnie’. A tak poza tym, to on nie rozumie, że zębami można rozszarpać napastnika czy co tam trzeba aktualnie rozszarpywać, i nawet jak go inne psy gryzły, to on się im przyglądał, a potem odskakiwał, nieważne czy były trzy razy od niego mniejsze, czy dwukrotnie większe. Na szczęście ma mnie do obrony, więc interweniuję, patrząc na niego z wiecznym zdziwieniem, jak można być aż tak bardzo psacyfistą.

Filip jest też pieskiem ładnym i przystojnym, a jak mu się czasami bandanka przekrzywi i lekko przybrudzi, to Filipino nabiera sznytu trochę apaszowskiego, i wygląda jak z Tyrmanda, gdyby Tyrmand napisał kiedykolwiek powieść ‚Zły pies’.

Dzięki swojej urodzie, Filip jest bardzo popularny wśród ludzi, którzy nas mijają. Ja wiem, że część z was może w to nie uwierzyć, ale jak chodzimy po parku Dresiarza, zwanym dla niepoznaki parkiem Dreszera, regularnie podchodzą do nas mamy i się pytają, czy dziecko może pogłaskać psa. Oczywiście moc obalająca ogona Filipa jest taka, że czterolatkowi zdjąłby głowę z ramion dwoma machnięciami, dlatego zawsze kucam, psa obracam bokiem do dziecka i mówię ‚głaskaj młoda/młody, dopokąd ci rączki nie omdleją’.

Dzięki temu Filip jest najbardziej wygłaskanym przez dzieci psem, pomijając psy, które przyprowadza się do przedszkola albo szkoły na dzień rodzica, czy w ramach przybliżania dzieciom zadań, jakie się przed psami stawia. Czyli że psi przewodnicy, psy milicyjne albo lotniskowe psy tropiące. Chociaż nie wiem, czy takie psy dzieci mogą głaskać, więc może jednak Filip jest najbardziej wygłaskanym przez dzieci psem? Czasami się pytam rodziców, czy można i daję tym dzieciom smaczka, żeby poczęstowały Filipa. I chciałbym, żeby kiedyś Filip wziął smakołyk z mojej ręki tak delikatnie, jak wyjmuje go z tych drobnych, dziecięcych łapek.

Warto też wspomnieć o tym, że dzięki Filipowi pokonałem definitywnie swoją niechęć do spacerów, bo tu nie ma negocjowania – trzeba wyjść. Na początku dreptałem te przymusowe pińcet kroków dokoła bloku i szybko do domu, teraz nabijamy dziennie 6-7 kilometrów. Więc pies zadowolony, a mi się opłaciło.

I tak to. Trafił nam się zajebisty zwierzak, którego trudno nie polubić, nawet jak się za psami nie przepada. Życzę nam z tego miejsca jeszcze wielu wspólnych lat, bo patrząc na to wszystko z perspektywy czasu, to fajniej jest, jak jest pies, niż jak go nie ma.

FILIP, CHODŹ TU, ZOSTAW TO, FUJ! FUJ!!! WEŹ TO WYPLUJ… A CHUJ, ZJEDZ, BYLE POWOLI, BO SIĘ ZADŁAWISZ…

Prezenty dla starego człowieka

Fot. autor nieznany, ale jak ktoś się przypomni, to podpiszę

Zacząłem pisać tekst, wyszedł strasznie długi, napuszony i dęty więc go skrócę (tak, to co widzicie poniżej, to moje rozumienie terminu ‚skrócę’).

Rok temu stwierdziłem, że będę sobie dawał małe prezenty z okazji pięćdziesiątki. Robiłem to przez cały rok, wspominałem o tym niejednokrotnie. Prezentem było wszystko, co za takowy uznałem, dlatego do tej kategorii załapały się różne rzeczy. Na przykład siłownia z trenerem, nordyckie kijki czy komiks tak drogi, że się wstrzymywałem z zakupem, bo kto to widział dać za Incala [nieczyt.] złotych.

Patrząc z perspektywy roku, największym prezentem jaki sobie zrobiłem, było niemal całkowite odstawienie alkoholu. Piszę ‚niemal’, bo jest w niektórych lekach, swego czasu brałem aktywanty (wodno-alkoholowy ekstrakt ziołowy, nie zadziałały), nie każdy napój bezalkoholowy ma zero procent, takie tam drobiazgi. Ale co do zasady, alkoholu w sytuacjach socjalnych nie piję.

Ci, którzy mnie znają osobiście i trochę dłużej, wiedzą jak autodestrukcyjnie rokendrolowy tryb życia prowadziłem, mogą poświadczyć, że przeginałem, niejednokrotnie biegłem po ostrzu brzytwy i coraz mocniej przekraczałem granice niebezpiecznego picia.

A potem nagle cyk, koniec z alkoholem.

Moja robocza hipoteza jest taka, że mi alkohol po prostu nie smakował, i piłem go chuj wie po co. Znaczy wiem po co, ale te powody są tak głupie, że wstydzę się o nich mówić. Rozpoznałem, nazwałem, przemyślałem i wstydzę się bardzo.

Daleko temu do hipotezy naukowej, ale nie ma sensu się silić na psychoanalityczne grzebanie w dupie, gdy okazało się, że ani to odstawienie nie bolało tak bardzo, ani do stanu najebki nie tęsknię. Do upalenia zielonym zresztą też nie. Działa, wiem dlaczego, tyle mi wystarczy.

Przełomowe były trzy rzeczy:

– pozbycie się irracjonalnego strachu, że jak to, już nigdy?

Nie ma się czego bać, nie ma do czego tęsknić, a jak będzie trzeba, to na specjalnej okazji toast szampanem wzniosę. Przy czym z uwagi na to, że nigdy szampana nie lubiłem, pewnie wybiorę prosecco, a robią tak dobre bezalkoholowe, że moje średnio wyrobione podniebienie nie wyłapuje znaczących różnic.

– w piwie chyba bardziej lubiłem jego smak, niż zawarty w nim alkohol

To, że mogę pić browara, którego smak bardzo lubię, i nie być coraz bardziej najebany, jest miłe. Producenci prześcigają się we wprowadzaniu zerówek, które smakują coraz bardziej jak piwo. Nigdy wielkim koneserem nie byłem, piłem z ukontentowaniem koncerniaki, krafty omijałem, dlatego mogę ze smakiem sączyć sobie coraz bardziej smakujące mi bezalko. W topie mam Żywca IPA, Heinekena oraz Łomżę. Ta ostatnia to mam nadzieję, że się nie spieprzy, bo mi trafia w gust.

– na trzeźwo jestem fajniejszy

Wiele lat zajęło mi zrozumienie, że tak właściwie alkohol mnie upośledzał. Wydawało mi się, że po nim jestem zabawniejszy, bardziej elokwentny, bryzgam erudycją i jestem fajniejszy.

Chuja tam fajniejszy, niewyraźna mowa, rozmazany wzrok, powtarzanie trzy razy tego samego podczas jednej rozmowy, jakieś tematy z dupy, wątpliwa jakość tych napędzanych alkoholem dyskusji, to nie są wyznaczniki fajniejszości. Zresztą co to za rozmowa, podczas której nie słuchasz drugiej strony, nie interesuje cię co powie, bo liczy się tylko twoja zajebista anegdota, dykteryjka i historyjka? Gdy do mnie dotarło, że ja właściwie od pewnego momentu imprezy nie rozmawiałem z ludźmi, tylko monologowałem, w dupie mając to, co oni chcą mi powiedzieć, zrobiło mi się zwyczajnie przykro. Kurde, to jednak nie byłem fajnym Radkiem?

Ponownie dłuższą chwilę zajęło mi skumanie tego, że przy moim stylu picia, jestem w takiej rozmowie fajny przez pierwsze trzy piwa, a potem to już chujem wieje, i przed usłyszeniem ‚co ty stary pierdolisz, idę stąd’ ratuje mnie wyłącznie jakieś tam oczytanie, jakaś tam wiedza, jakieś tam doświadczenie życiowe, może odrobina poczucia humoru, i dobre wychowanie ludzi, którym pierdoliłem do ucha.

A przecież ja to oczytanie, wiedzę, doświadczenie życiowe, poczucie humoru, i może nawet kapkę mądrości mam na trzeźwo dopakowane tak, że moje alkoholowe bełkotanki to nawet nie cień na ścianie jaskini, a jakiś nieśmieszny żart.

I jak już to do mnie wszystko dotarło, poukładało mi się w głowie, i przyniosło jakieś refleksje, potrzeba zmieniania świadomości alkoholem zniknęła jak sen złoty. No bo skoro nie realizuję dzięki temu żadnych potrzeb (nie wszystkie tu omawiam, bo jak wspomniałem, trochę się wstydzę), a jedynie nadwyrężam zdrowie, to po co mi to?

Od tamtej pory (kwiecień-maj) ani razu nie poczułem chęci sięgnięcia na imprezie po alkohol.

Żebyśmy się dobrze zrozumieli. Nie przyszedłem tu was ewangelizować. Nie zostałem hardkorowym abstynentem. Nie zostałem straight edgem. Alkohol pity z umiarem zajebiście oliwi tryby konwersacji, ułatwia niektórym wejście w nią i tak dalej. Więc jak umiecie się nim cieszyć, to to róbcie. Ja chętnie z wami usiądę przy jednym stoliku, bo ani mi alkohol nie przeszkadza, ani mnie nie triggeruje. I się chętnie z wami napiję. Tylko nie bądźcie zdziwieni, że piję piwo zero. Jest spoko.

PS Jak się obudziłem po pierwszej dużej imprezie, na której nie piłem, to tak się przestraszyłem braku kaca, że chciałem po pogotowie dzwonić.  

%d blogerów lubi to: