Je suis Hodor

Dużo spojlerów dotyczących serialu Gra o Tron. W zasadzie same spojlery.
 
Wczorajszy odcinek GoTa doprowadził nas do konstatacji, że Starkowie to Polacy, i czego się nie tkną, to spierdolą. Owszem, starają się, jak mogą, walczą z przeciwnościami losu, napinają się ze wszystkich sił, jak trzeba, wygrają z liczniejszym wrogiem, ale efektem, i tak, jest wielka, parująca kupa łajna, gdyż nie myślą perspektywicznie, i działają impulsywnie. 
 
Eddard, który chciał dobrze, a dał się wydymać, zupełnie jak dziecko. I przez tą swoją szlachetność, wysłał pośmiertnie rodzinę na okrutną poniewierkę. A, no przecież jeszcze się przed śmiercią skompromitował, i żeby ratować dupę, nasrał na swoje ideały. Co mu nie pomogło, i trochę cieszyłem się, że go ścięli.
 
Robb, któremu się wydawało, że jak sobie poleci w chuja z Freyem, to tamten powie spoko ziomek, to że mnie ośmieszyłeś nic nie znaczy, i o niczym nie świadczy, wszystko się jakoś ułoży. Jak się ułożyło, widzieliśmy na Krwawym Weselu. Robb zaprzepaścił szanse na walkę o tron, przyczynił się do śmierci matki, żony, i nienarodzonego dziecka. Ma szczęście, że go zabili, bo sam bym mu pieprznął w oko. Tylko wilkora szkoda, to w końcu gatunek rzadki, a więc pewnie chroniony. 
 
Sansa, która jeszcze do przedwczoraj nie ogarniała, jak była rozgrywana na każdym kroku, przez wszystkich, łącznie z chłopcami stajennymi, którzy wiedzieli lepiej. Teraz próbują ją trochę utwardzać, ale mam cichą nadzieję, że zanim narobi gnoju w Winterfell, trafi ją w oko jakaś zabłąkana strzała.
 
Jon, który dał się zasztyletować Olliemu. Olliego nienawidzi cały internet, jeszcze do niedawna nienawidziłem i ja. Ale teraz spadły mi łuski z oczu, i zobaczyłem, że jako jeden z nielicznych się zorientował, że Starków, dla dobra Westeros, należy wydusić niczym pluskwy nie dlatego, że są poważnymi pretendentami do gry o tron, tylko dlatego że są ludzką katastrofą, i nie powinni rządzić nawet oborą, nie mówiąc o całej Północy. Która oczywiście pamięta, ale mam nadzieję, że pamięta wszystko, i kopnie Starków w dupę, uprzednio wyśmiawszy. Liczę na to, że Bolton zrobi porządek z wichrzycielami.
 
Rickon, który pałętał się gdzieś po okolicy, i dał się pojmać wrogom. Liczę na to, że Bolton obedrze go ze skóry kawałek po kawałku.
 
Bran, który był nawet spoko, szlajał się po zimnie, dotykał Drzewa, i wszyscy mieli go w dupie. Niestety, postanowił pogadać z szefem Innych, dał się obrandować (hahaha, jaka zabawna gra słowna, kurwa mać), i jak zombie zaczęli im robić z dupy jesień średniowiecza, najpierw zabił swojego wilkora, a potem zrobił Hodorowi to, co zrobił, łamiąc nam wszystkim serce. Dzisiaj wszyscy jesteśmy Hodorami. 
Z normalnego, zdrowego chłopaka, zrobił głupka tylko dlatego, że musiał sobie, kurwa, dotknąć korzenia, a potem ktoś mu musiał potrzymać drzwi. Na dodatek pojebał linie czasowe, i zwargował Hodora nie tam, gdzie zamierzał, because fuck off. Ciekawe co Bran jeszcze spierdolił w przeszłości, i jakie obecne wydarzenia są tego efektem.
Co za mała, żałosna menda. Mam nadzieję, że zamarznie w pizdu w tym śniegu. A wcześniej niech się udławi chujem.
Dla wszystkich natomiast ostrzeżenie – każdego, kto pomaga Starkom spotyka drobna nieprzyjemność. Śmierć mianowicie. Są jak zaraza.
Jedyna pociecha jest taka, że kto umiera za Murem, nie umiera naprawdę. Liczę więc po cichu, że Hodor dostanie swoją szansę na pomstę. Oby krwawą. Tak krwawą, jak dzisiaj krwawi moje serce. Do tej pory wydawało mi się, że będę w stanie przejąć się wyłącznie ewentualną śmiercią Aryi. Okazało się, że jednak nie tylko. Jestem zdruzgotany.
 
Tylko Arya wie co robi, że chce się odciąć od tej spierdoliny, zwanej rodziną Starków. Mam nadzieję, że jej szkolenie nabierze tempa, Dziewczynka bardzo szybko zapomni, skąd jej ród, i zostanie prawdziwym Człowiekiem Bez Twarzy. Oraz, że już w następnym odcinku, będzie sobie mogła zabić p.o. Cersei.
 
Zdychajcie Starkowie. Niech nie zostanie po was kamień na kamieniu, i kość na kości, a resztki po was niech rozwieje wiatr, i przysypie śnieg. Uwolnijcie Północ od swojej obecności, będzie jej bez was lepiej. 
I jeszcze errata, bo w sumie Theon Greyjoy, to też bardziej Stark niż Greyjoy. I też czego się nie tknął, to spierdolił, że przypomnę tylko jego wizytę po latach w domu rodzinnym, jak chciał wsiadać na okręty, i dowodzić wyprawą łupieżczą, po czym został sprowadzony przez pana ojca, do roli małej dziwki bez szkoły. Epizod z rządzeniem Winterfell, pominę milczeniem, bo to była żałość do entej. Jedyne czego nie spierdolił, to sfingowanie egzekucji Brana i Rickona.
Potem długi epizod z Boltonem, który skorzystał z wyrytych przez pana ojca ścieżek neuronalnych, i uczynił z Theona dziwkę do potęgi entej. Ksywa Fetor śmieszyła mnie przez wszystkie tomy książki, i cały serial. Biedak nie był nawet w stanie drgnąć, gdy Bolton gwałcił mu siostrę. A jak już się zdecydował pomóc Sansie, to ruszyli do ucieczki bez planu, bez żywności, bez koni, bez broni, bez ciepłych ubrań, bez niczego, i bez sensu.
Miał rację, gdy zrejterował, stwierdzając że dupa z niego, a nie pomocnik. Tylko kierunek chujowy wybrał, bo powinien pojechać do Bravos, gdzie mógłby spróbować zostać ninją. Zamiast tego wrócił do domu, żeby pomóc siostrze zostać królową Żelaznych Ludzi. Z jakim skutkiem, widzieliśmy w ostatnim odcinku, dość powiedzieć, że uciekali dość szybko.
Mam nadzieję, że wujek Euron dojedzie go tak, że Theon zatęskni za starym, dobrym Ramsayem.
No, i teraz to naprawdę byłoby na tyle.

Na barykadach walka trwa

Zastanawiam się, kiedy zaczniemy startować do siebie z nożami.

Jadę w dół Dolną. Korek jak zwykle aż do Sobieskiego, dmucham więc sobie z wiatrem we włosach i świstem w uszach, wyprzedzam ostrożnie samochody, regularnie, lewą stroną. Ci z naprzeciwka zachowują się jak ludzie, odbijają lekko w prawo, żebym się zmieścił, ogólnie relaks, uśmiech, i ogólne zrozumienie. Ponieważ znam ten kawałek na pamięć, to wiem, że stojący w korku wypuszczają skręcających z bocznych uliczek. Dlatego zjeżdżam na półhamulcach, obserwuję prawą stronę, czujnie badam, czy nikt się nie wbija.

Jest, jedzie z Piaseczyńskiej kurier UPS, stanąłem na pedałach, widzę, że będzie skręcał w lewo. Hamuję, żeby go przepuścić, staję, zatrzymuję się prawie równo ze zderzakiem osobówki, która też go przepuszcza.

Typ ścina skręt tak, że muszę lekko skręcić koło, żeby mi go nie zwalcował. Robię lekko zawiedzioną minę, gość patrzy się na mnie przez szybkę, i słyszę ‚nauczyć cię kurwa jeździć?’. Minę mam dzieciątka Jezus, bo nie kumam o chuj się kmiot ciśnie, zsiadam z roweru, patrzę czy nikt nie dmucha w górę, ścieżka pusta, stopka, i krzyczę wkurwiony ‚pierdol się’.

Kurier hamuje, czuję to jego wahanie, czy wysiadać, czy może raczej nie narażać się na szarpaninę, i spóźnienie, decyzja.

Odjeżdża.

Do tej pory nie wiem o co mu chodziło.

Jestem wielkim zdziwieniem Radka.

Jadę dalej, z delikatnego wkurwu zaczyna mnie ćmić potylica za prawym uchem. Czerska. Tam standardem jest wymuszanie pierwszeństwa na rowerzystach (po obu stronach poparkowane są samochody, i jest ciasno), więc nawet brew mi nie pyka, przytulam się do zderzaków, skręcam w Gagarina, i przy Nehru wbijam na DDR. Dojeżdżam do Bartyckiej, zwalniam, bo wiem, że tam kierowcy mają zwyczaj wjeżdżania na dróżkę, żeby przepuścić pieszych. Taki zwyczaj. Nie inaczej jest tym razem. Pani skręciła, ale zostawiła mi miejsce. Przyglądam się jej uważnie, zwalniam do 10 km/h, bo widzę, że rozgląda się we wszystkie strony, tylko nie w te, z których mogą nadejść piesi, i nadjechać rowerzyści. Wjeżdżam na przejazd, tnę praktycznie przejściem, bo czuję podskórnie, że będzie akcja.

Jestem na wysokości jej zderzaka, gdy postanawia ruszyć.

Nożesz kurwa w dupę zajebana mać, wybaczcie mój język, jeżeli jesteście ludźmi wierzącymi.

Lekko przyspieszam i bardzo ostro skręcam. Pani hamuje mi 30 cm od nogi. Zsiadam z roweru, patrzę na nią, lekko tylko wkurwiony, i grzecznie się pytam ‚no i co pani robi?’. Pani wpada w panikę, bo widzi przed szybą lekko tylko wkurwionego łysego ziomka w dresie, i zaczyna gestami dawać sygnał, że no po prostu nie bardzo wie, co chciała zrobić, gdyż jest w kompulsji, bo nie wiedziała, czy jej przypadkiem z zachodniej nitki Czerniakowskiej ktoś nie wjedzie w dupę, albowiem ona biedna nie wie, czy jak ona ma prawoskręt, to czy tamci, lecący w stronę Wilanowa, nie mają przypadkiem też taktu dla siebie, takiego w lewo, bo nic to, że wszystkie wschodnie pasy prują ile fabryka dała, ci z zachodniego mogą być może przetunelować, bo kto jej zagwarantuje, że nie.

Nachylam się, lekko tylko wkurwiony, nad szybą, kieruję znak wiktorii w kierunku swoich oczu, potem w kierunku jej, i już wiem, że ona to rozumie źle, że może ja jej chce oczy wyłupić, a nie taki był mój zamysł, bo mogę być lekko tylko wkurwiony, ale nie jest przecież moją intencją straszenie kobiet za kierownicą, bo przecież nie jestem taki, a to, że mam dres, ale nie mam włosów, nie oznacza, że automatycznie jestem zbójem.

Postanawiam więc sprostować, nachylam się jeszcze bardziej nad szybą, lekko tylko wkurwiony, łysy, i w tym dresie, zaczynam mówić spokojnym głosem ‚proszę się następnym razem rozejrzeć’, i widzę, że ona się za tą kierownicą kurczy, i już nie jestem lekko wkurwiony na nią, tylko ostro wkurwiony na siebie, że stoję tutaj, jak ten chuj na weselu, straszę ją, chociaż przecież nie jest to moją intencją, bycie łysym, w dresie, i strasznym, obracam głowę w prawo, spluwam gęstą śliną, bo zaschło mi od tych wrażeń, i przeprowadzam rower przez DDR. Z prawej strony nie ma chętnych na prawoskręt po moim rowerze, i po mnie, łysym, w dresie, i ciężko już wkurwionym na siebie, i może to i dobrze, bo pewnie byłyby rękoczyny, a ja przecież jadę na Pragę, żeby zrobić dobrą rzecz.

Upust swoim emocjom daję 10 metrów dalej, mówiąc może trochę za głośno ‚nożesz kurwa, ja pierdolę’, i ten człowiek, co się zbliżał do DDR-u, żeby przejść na przystanek, odskakuje od dróżki, a ja się czuję jeszcze podlej, bo najpierw wystraszyłem kobietę, tym dresem, tą łysością, tymi gestami wykłuwania oczu, a teraz jakiegoś nobliwego pana, bez sensu przyprawiam o stres.

Pedałuję bez skojarzeń, i widzę, że znowu się za chwilę wkurwię, bo ten Janusz, co wyjeżdża z bocznej ulicy przy sądzie, tam gdzie są księgi wieczyste, Czerniakowska 100 albo 100a, udaje, że mnie nie widzi, i bankowo zajedzie mi drogę, co oczywiście robi, cały czas udając, że mnie nie widzi, w tym dresie, łysego, i wkurwionego. Hamuję, omijam go z tyłu, bo on oczywiście mógł się zatrzymać przed przejściem i przejazdem, ale woli przejechać szybko, bo chociaż i tak się nie włączy do ruchu, bo jadą, to pokazuje mi tym samym, że ma na mnie wyjebane, właśnie mnie tonową puszką blachy zdominował, a poza tym, on przecież cały czas udaje, że mnie nie widział, więc nie wiem, czy to o dominację chodziło, czy po prostu on udawał, bo mu się spieszyło tak bardzo.

Mijam go, i zastanawiam się, czy jak jestem już tak bardzo wkurwiony, to powinienem walnąć mu z płaskiego w dach, czy też może sobie odpuścić, ale odpuszczam, bo jestem w tym dresie, cały łysy, tak wkurwiony, że pewnie bym mu ten dach przebił na wylot, i pociął sobie rękę.

Odpuszczam, a on dalej udając, że nie ma sprawy, włącza się do ruchu. I odjeżdża, a ja się zastanawiam, czy dzisiaj jest ten dzień, że jak akurat postanowiłem zrobić bez sensu coś dobrego, to ktoś mnie porani albo zabije, co pewnie będzie dość szydercze i ironiczne.

Ból za uchem z ciągłego zamienił się w pulsujący, jadę więc, z tymi synkopami napierdalającymi mi w głowę, słońce świeci, jest pięknie, Wisła dołem się toczy, tylko ja, taki wkurwiony, łysy, w tym dresie, nierozumiejący, o co chodzi tym ludziom, i czy to ja daję dupy, czy oni są nieogarnięci.

Przyjeżdżam do domu, siadam na kanapie, i jeszcze bardziej nie wiem, o co chodzi. I może to ja jestem dziwny, że się pcham na rower, zamiast sobie, jak przystało na klasę średnią, kupić paska w gazie, i ciąć po ulicach jak człowiek, a nie po DDR-ach, jak jakiś pedał, weganin, i cyklista.

Następnie przyjeżdża moja przyjaciółka, pakuję cztery wory ubrań, i wieziemy je do noclegowni MONAR-u, na Skaryszewską 19, gdzie dwaj panowie z obsługi są mi bardzo wdzięczni, i dziękują mi tak, że aż czuję się tym zażenowany, bo to są przecież znoszone ubrania. Solidne, ale znoszone, i nagle się zastanawiam, czy ja im przypadkiem jakichś szmat nie daję.

Zaczynam tłumaczyć, że te trzy worki, to są spoko rzeczy, może trochę znoszone, ale spoko, spodnie, dresy, koszulki, bluzy, kurtka, ale w tym dużym, to jest śpiwór, dwie pary butów, może trochę znoszone, ale spoko, oraz bojówki i kurtka M-65, trochę podarte, ale niewiele, do zszycia, ja ich nosić już nie będę, ale solidny materiał, drelich, kurtkę 6 lat nosiłem, nada się jeszcze dla kogoś, tylko pocerować.

I jest mi tak, kurwa, głupio, że sam nie wiem.

W drodze powrotnej mało nie urywamy miski olejowej, bo noclegownię wypchnięto na takie zadupie, żebyśmy nie musieli tych ludzi oglądać. A w uszach ciągle brzmią mi słowa tych dwóch facetów z obsługi, że oni potrzebują każdej rzeczy, i mi dziękują. I jest mi jeszcze głupiej, bo może trzeba to było wyjebać do śmieci, a nie się wstydzić przed samym sobą.

Więc mam taką propozycję, że jak macie jakieś rzeczy, których już nie nosicie, i nie są podarte, jak ta moja emsześćdziesiątka piątka, i te bojówki, to weźcie im to zawieźcie, na tą Skaryszewską 19.

Bo oni tam mają 300 miejsc, i naprawdę, każda pomoc im się przyda. A najbardziej, to tym tam nocującym.

Tarta bułka z Doliny Charlotty

A. wróciła z USA, gdzie spędziła miesiąc, odwiedzając najciekawsze miejsca, i najlepsze lokale, restauracje, bary, i jadłodajnie Zachodniego Wybrzeża. Pomyśleliśmy, że fajnie byłoby zjeść z nią brunch na mieście. I przy okazji poczuć się tak wiecie, bardziej światowo. Dlatego najpierw zjedliśmy śniadanie w domu, a potem poszliśmy na śniadanie do Charlotte na Placu Grzybowskim. Okazało się, że pomimo mikroskopijnych porcji, następne półtorej godziny było warte każdych pieniędzy.

Od razu mówię – nie najedliśmy się. Ale tych hormonów, które się wytwarzają od śmiechu, to wylało się każdemu do mózgu po litrze.

Chronologicznie nie podejmuję się tego opisać, bo od hiperwentylacyjnego nadmiaru tlenu, traciłem co chwilę przytomność, a jak ją odzyskiwałem, znowu zaczynałem się śmiać, i wątek mam porwany okrutnie. Dlatego polecę tematami.

Lokalizacja – centrum miasta. Blisko metra. Dokoła kilka fajnych lokali, więc gdyby w Szarlot miejsca nie było, jest się gdzie odbić.

Wolne miejsca – w środku i przed lokalem brak. Tłum ludzi, gwar rozmów, tajemnicza, dziwna woń w powietrzu, i celebryci. Znaczy jeden, Nergal. Prestiż wisiał w powietrzu, ale nie dla nas on, bo dla nas wstydliwe stoliki z boku lokalu, tak w kąciku, w rożku, na zapiecku. Na szczęście wyszło słońce, to nie marzliśmy.

Menu – krótkie jak lont u człowieka gwałtownego. Pięć rodzajów śniadań, trzy kanapki na ciepło, trzy na zimno, dwa bajgle, jedna chała. Do picia zestaw obowiązkowy, czyli pięć kaw, lemoniada, woda, soki, i wino z szampanem. Nawet miałem ochotę na ten ostatni, ale stwierdziłem, że szampana do śniadania to się pije na studiach, a nie na starość.

Porcje – tamy puściły i przestaliśmy wyrabiać. A. zobaczyła swoje jajko w kształcie USA bez Florydy, zrobiła Minę, a ja spojrzałem na Minę A., i nie byłem już w stanie zrobić absolutnie niczego, dlatego nie ma zdjęcia z tego zdarzenia. Bardzo mi przykro.

fot. A.Połajewska
fot. A.Połajewska. Oraz to jajko przypomina również majtki. Brudne.

Następnie A., soląc i pieprząc jajko, stwierdziła ‚zwiększam gramaturę dania’, i nie było już ratunku dla nikogo.

Gdy odzyskałem zdolność oddychania, napocząłem bajgla. W tym czasie A. skończyła jajko, i tak się najadła, że zostawiła nieruszonego pomidora.

fot. R.Teklak
fot. R.Teklak. Bajgiel, to brzmi dumnie.

Idea śniadań w Charlotte polega głównie na pieczywie i konfiturach, dlatego M. dzielnie wbijała w krzyże cztery rodzaje chleba i croisanta. Smarowidło o smaku czekolady jest bez sensu, biała czekolada smakuje wyłącznie cukrem, konfitura pomarańczowa dobra, acz minimalnie za gorzka, truskawka w porzo, acz minimalnie za słodka, malina zaś to prawdziwa malyna, chciałem jumać słoik, ale panie mi nie pozwoliły.

Na sam koniec M., jak zwykle, poprosiła o szklankę wrzątku z cytryną. Kubek od latte pełen wrzątku z cytryną wygląda następująco.

fot. M.Cywińska.
fot. M.Cywińska. Kubek był też nieco przybrudzony na krawędzi, i w środku.

Obsługa – była najlepsza. Tak naprawdę, to nie porcje, ale te przesympatyczne dziewczyny (obsługiwały nas dwie) wprawiły nas w stan nieustającej radości.

– Przepraszam, jakie konfitury podać do śniadania, bo do jednego przysługują dwa rodzaje. Pani da wszystkie. Ale nie mogę, bo tylko dwa. No ale śniadania będą trzy, to może pani dać wszystkie pięć. Aha, no, faktycznie, już podaję.

-Przepraszam, ale o tym soczku to ja zapomniałam. Jaki on miał być? (Tak jakoś po pół godzinie od momentu, gdy pozostali dostali już napoje)

– Przepraszam, że pani tak długo na tę kawę czekała, ale przynajmniej jest ciepła.

– Przepraszam, że takie drewniane nożyki i łyżki, ale normalne się nam skończyły.

– Przepraszam, czy mogę zabrać naczynia? (Himalaje pustych talerzy zakryły nam już cały stół)

– … (gdy zobaczyła, że M. trzyma kartę w ręku, a ona nie wzięła terminala, chociaż po niego poszła)

– Kawa czarna, tak? Tak, białą proszę. Z mlekiem ciepłym, tak? Tak, z zimnym. (15 minut później). You had one job…

– Przepraszam, ale ten wrzątek z cytryną będzie w kubku do latte, bo skończyły się nam czajniczki.

– Przepraszam, że tak przez ścierkę, ale tu nie ma uszka, a wrzątek jest gorący. Proszę sobie zostawić, bo się pani poparzy. Jeszcze raz przepraszam.

– Tutaj proszę państwa rachunek, a tę trzecią kawkę to ja zaraz przyniosę. (nie udało się)

– Nie możemy paniom podać śniadania, bo skończyło się nam pieczywo. Nie, nie mamy już pieczywa. Rostbefu też panie nie dostaną, bo nam się skończył. (do klientek ze stolika obok, darowały sobie posiłek)

– Ojej, dziękuję. (po tym, jak powiedzieliśmy kelnerce, że sprawiła nam niesamowitą radość, i zostawiliśmy wysoce za wysoki napiwek)

Rekapitulując. Chcecie się dobrze bawić – idźcie do Charlotte na Grzybowskim. Natomiast nie szukajcie tam dobrego jedzenia ani zadowolenia płynącego z poczucia sytości. Ambiwalencja motzno.

Potoki ludzkie

Ile aniołów zmieści się na główce szpilki?
 
A ilu manifestantów na metrze kwadratowym?
 
Metodologie liczenia uczestników wczorajszego marszu muszą być jakoś drastycznie różne, bo Policji wyszło 30 tysięcy (potem sprostowali, że to byli tylko ludzie zgromadzeni na Rozdrożu), telewizji, tfu, publicznej 45 200 osób (imponuje mi dokładność obliczeń).
 
Z kolei jakiś ziomek użył filmu gazety peel, i jemu wyszło 50-55 tysięcy osób.
 
Ludzie Giertycha liczyli z balkonu i podali 185 tysięcy. Stali na balkonie na Nowym Świecie, i mieli niezłe miejsce do rachunków, bo tam chodniki i ulica dobrze kanalizują uczestników. 
 
Zaś Ratusz, nie dając faka, podał 240 tysięcy.
 
Od wczoraj wszyscy się ze wszystkimi pałują, kto miał dłuższy marsz, i jedni mówią, że był skurczony, mały, i zagubiony, a inni, że długi, prężny, i europejski na pełnej kurwie.
 
A mi się przypomina stary Woodstock, który nieprzychylne mu kręgi obliczały na 20-40 tysięcy, podczas gdy według raportów policyjnych i kolejarskich, przyjeżdżało wtedy na imprezę ponad 100 tysięcy osób.
 
Więc ja bym z tą prowokacją to był ostrożny.
 
Oraz zbliżają się międzynarodowe dni młodzieży. Mam na nie centralnie wyjebane, ale bardzo bym nie chciał, żeby zdarzyło się tam jakieś nieszczęście tylko dlatego, że komuś wyliczenia popieprzyły się o rząd wielkości.