Droga to niebezpieczne miejsce

Musiałem rano pojechać do Piaseczna. SAMOCHODEM! Wiedziałem, że droga będzie pełna podobnych mi, kiepskich technicznie kierowców w szybkich samochodach, dlatego trzymałem się bezpiecznie środkowego pasa. I do Mysiadła nie wadziliśmy sobie nawzajem na drodze. Tamże, tuż za Karczunkowską, zjechałem na pas lewy, żeby wyprzedzić jakiegoś dostawczaka, i zostałem już na tym pasie, bo droga pusta.

30 sekund, widzę jest, środkowym jedzie nerwowy, jakoś tak dwa razy szybciej niż tam dozwolone. To mu zjeżdżam z lewego, żeby nie musiał mnie wyprzedzać z prawej strony. Źle oceniłem jego szybkość, bo przy mojej lekko nieprzepisowej, ale tak góra 18% górką, gość dmuchał jakieś 130 km/h. To musiałem szybko odbić z powrotem na lewy, bo jemu się nie chciało ani kręcić fajerą, ani zwalniać. W zasadzie do niczego nie doszło.

No i wyprzedzając mnie pokazał mi, z niezrozumiałych dla mnie przyczyn, faka. Miał go już wcześniej przygotowanego i w pełni rozwiniętego, pewnie się wkurzył, że zajechałem mu drogę i być może musiał lekko przyhamować. Tylko, że jak w pewnym momencie zobaczył za kierownicą poobijanej Tojki łysego typa w bluzie z kapturem, to mu ten fak zwiędł gwałtownie, no bo on w pracy może jest i prezesem, i może pomiatać wszystkimi, ale na drodze wszyscy jesteśmy równi, a łyse typy w poobijanych wozach mogą nie poddać się tak łatwo poniewieraniu. Oraz bywają, bo ja wiem? Dresiarzami?

Mnie tam fak nie pierwszyzna, kiedyś pokazała mi go nawet sześćdziesięcioparoletnia pani siedząca na miejscu pasażera, gdy zaprotestowałem przeciwko wymuszaniu na mnie pierwszeństwa. Rowerem byłem, więc wtedy nie mogłem zrobić tego, co zawsze w takiej sytuacji zrobić chciałem, i co zrobiłem tym razem.

Zacząłem mianowicie jechać za panem. Na wysokości szkoły policyjnej chyba się zorientował, bo w skręt przy Decathlonie pomknął w prawo na czerwonym. Odstałem grzecznie swoje i dojechałem go na światłach za torami. I od tamtego miejsca siedziałem mu na zderzaku. On przyspieszał, przyspieszałem i ja, on zwalniał, zwalniałem i ja. Odeskortowałem go pod sam wjazd do garażu, gdy brama się unosiła zatrzymałem się prostopadle do niego i uporczywie się mu przygladałem, jak tak siedzi za kierownicą i nie wie, czy ja za nim do tego garażu nie wjadę.

Więc może takie rady od wieloletniego rowerzysty, który do tej pory nie mógł pojechać za samochodem, bo był za wolny. Jak się nie czujesz na siłach w obliczu ewentualnej konfrontacji fizycznej, nie pokazuj innym użytkownikom drogi faka. Jeżeli nie potrafisz zgubić świeżo upieczonego kierowcy na światłach, nie pokazuj innym użytkownikom drogi faka. Jeżeli w życiu jesteś wydygany, a dopiero za kierownicą włącza ci się Aleksander Wielki i Czyngis-chan, powstrzymaj chęć palenia świata i nie pokazuj innym użytkownikom drogi faka. Jeżeli jesteś sfrustrowanym kierownikiem średniego szczebla, który odreagowuje na drodze, i tak nie pokazuj innym użytkownikom drogi faka.

I co najważniejsze, jak wieziesz debilu rodzinę, żonę z przodu i przynajmniej jedno dziecko w foteliku z tyłu, nie pokazuj innym użytkownikom drogi faka. Bo nie każdy może być tak wyluzowanym ziutkiem jak ja. I co, chcesz żeby twoja stara miała męża bez zęba?

Poza tym pokazywanie innym faka jest niegrzeczne.

Ze świątecznymi pozdrowieniami adekwatnego przeboja załączam

PS. Tak, wiem. Mógł się zatrzymać i chcieć się ze mną bić. Nie mam z tym najmniejszego problemu, bo większość ludzi tylko chce się bić i ma zajebisty problem z przejściem od słów do czynów.

Foto tytułowe: Valentin Russanov.

Dwadzieścia w jedno

Pamiętam jak dziś. To był piątek. Zacząłem bez przesadnego entuzjazmu czytać powieść wyciętą z Fantastyki. Bez entuzjazmu, bo niby po polsku, ale ni grzyba z niej nie rozumiałem. Na dodatek wakacje dokoła były, a ja, jak ten głupek, siedzę nad książką, w której nie wiem o co chodzi, bo niby po polsku, ale ni grzyba z niej nie rozumiem.

Fot. Internet
Taka niepozorna okładka (F 8/89). Fot. Internet

Widzicie, dawno temu w Fantastyce były powieści, które można sobie było wyjąć ze środka, zszyć i oprawić w okładki, kupowane oddzielnie. Nie mam teraz pod ręką kartonu żeby się pochwalić licznymi egzemplarzami, bo po przeprowadzce mam bardzo niewiele kartonów pod ręką, ale sam w ten sposób pozyskałem i przeczytałem całe mnóstwo dobrej prozy. Gdybym miał zrobić jakiś ranking powieści, które pokazały mi, że fantastykę można pisać w inny sposób niż znany mi do tej pory, to pierwsza piątka wyglądałaby pewnie jakoś tak (kolejność losowa, to nie plebiscyt tylko lista).

  1. Bill, bohater Galaktyki, Harry Harrison
  2. Mechaniczna Pomarańcza, Anthony Burgess
  3. Kolor Magii, Terry Pratchett
  4. Formy Chaosu, Colin Kapp
  5. Gra Endera, Orson Scott Card

Dwa śmieszki, dwie space opery, jeden gwóźdź w głowę. Ale jak pisałem, ten gwóźdź nie tak od razu, bo niby po polsku, ale ni grzyba z niej nie rozumiałem.

Fot. empik.com
Mechaniczna, czyli wersja R. Fot. empik.com

Po pierwszym razie szybko przyszła ochota na drugi, bo ni grzyba z niej nie zrozumiałem, a fajnie byłoby skumać czym ekscytuje się cały świat. Po dwóch razach ze słowniczkiem, miałem już niejakie pojęcie o co chodzi z tym Alexem i jego bojkami, po kolejnych dwudziestu skumałem wszystko, następne trzydzieści razy było już dla przyjemności czytania i wygrzebywania smaczków. Gdybym miał lepszą pamięć, znałbym ją na pamięć. Mam słabą pamięć, przez co ledwo pamiętam kultowe cytaty.

Zaczynałem z wersją R, no wiadomo, tylko taka była. Potem przyjechałem na studia do Warszawy i kupiłem sobie Mechaniczną Pomarańczę w oryginale, dzięki czemu odniosłem grejt sakses wygłaszając na angielskim referat o Burgessie, ze szczególnym uwzględnieniem językowej warstwy powieści. Pani lektor przyznała mi się, nieco zawstydzona, że nie dała jej rady.

Potem przyszła wersja A, która nie zachwyciła tak jak R, ale nieźle przewidziała kierunek, w którym będzie ewoluował język młodzieżowy.

Fot. empik.com
Nakręcana, czyli wersja A. Fot. empik.com

Był też film, za który oberwało się Kubrickowi, bo jak on mógł zekranizować powieść, pozbawiając ją ostatniego rozdziału, a tym samym wulgaryzując i spłycając jej wymowę. Taka szalona myśl. A może on bazował na wydaniu amerykańskim, w którym tego rozdziału nie było w ogóle? I nie miał pojęcia o jego istnieniu? Albo usłyszał, jak miał już scenariusz w realizacji? Ale to tylko taka szalona myśl.

Fot. Warner Bros.
To co teraz, ha? Fot. Warner Bros.

Nie wiem kiedy zorientowałem się, że to nie Burgess jest autorem Mechanicznej Pomarańczy, tylko jej polski tłumacz Robert Stiller. To było chyba wtedy, w którym powiedział, że zrobił wersje A i R, a teraz pracuje nad wersją N, czyli zniemczoną Sprężynową Pomarańczą. Szkoda, że się jej nie doczekamy.

Wszyscy wiemy, że 2016 to chujowy rok, który kosi wielkich i znanych jak zboża łan. Skosił też Roberta Stillera, który zmarł po cichu i bez rozgłosu 10 grudnia, nie doczekawszy się należnych mu fanfar i hołdów. Tak, wiem. Podobno był nieznośnym, męczącym, zadufanym w sobie, zarozumiałym na maksa, przemądrzałym typem, który przechwalał się znajomością 30 języków, i wytykał Burgessowi błędy i niechlujstwo w tworzeniu nadsatu (slang z MP). Niektórzy nie darują mu Lolity (nie czytałem, nie wiem co tam zrobił), inni Alicji w Krainie Czarów (Słomczyński, kurwa, a nie jakiś Stiller), a jeszcze inni domniemanej współpracy z bezpieką (ponoć Kryspin, dowodów nie widziałem).

Olewam to. Dla mnie zawsze będzie gościem, który napisał Mechaniczną Pomarańczę po polsku.

What would Brian Boitano do?

Jak wystartował stan wojenny miałem 9 lat, 2 miesiące i 23 dni, więc cokolwiek pamiętam.

Pamiętam mianowicie dziennik w telewizorze, w których miły pan w mundurze opowiadał o tym, jak to mieszkańcy kraju masowo pomagają żołnierzom stojącym przy koksownikach. I przebitka na starą Janinę, która podaje żołnierzom bombonierkę.

Fot. Internet
Tak się prezentowali prezenterzy dziennika. Nie to co teraz. Fot. Internet

Kto wie, może gdyby mnie lepiej i realistyczniej kuszono, to może bym w tę akcję dokarmiania uwierzył. Ale bombonierka? BOMBOKURWANIERKA? Ja do tej pory bombonierkę widziałem raz w życiu, no może dwa, a tu takie dobro luksusowe ktoś komuś obcemu daje o tak o, za darmo? Tego dnia propaganda zjebała, a ja zacząłem kumać, że z tym światem jest coś nie tak, i że ktoś chyba chce mnie oszukać.

Jak już mogłem wychodzić z domu (bo na początku Rodzice jakoś tak nie za chętnie mnie puszczali luzem na miasto, gdzie wojna, wybuchy i pożoga), poszedłem z Matką Czesławą na spacer i w trakcie doszliśmy na skrzyżowanie Okrzei i Mickiewicza. Tam, niedaleko kościoła, ale nie pod samym kościołem (po co prowokować wystraszoną ale nienerwową ludność) stał sobie przy koksowniku patrol wojaków. Młode to było, płoche, ledwo wąs się im pod nosem puszczał.

Najbardziej zapamiętałem dwie rzeczy. To jak oni się trzęśli z zimna (piździło tego roku okrutnie), i to że mieli sorty mundurowe takie niekompletnie zimowe. Znaczy ja wtedy nie wiedziałem co to jest sort mundurowy, i czy letni od zimowego się jakoś różni, ale patrzyłem na kolesi w krótkich kurtkach, część nie miała rękawiczek, inni znowu nie byli w uchankach ale w zwykłych kaszkietach a’la rogatywka, uszy czerwone, regularnie słychać jak trzeszczą na tym mrozie… Widok tych groźnych wojaków spowodował, że mi się ich szkoda zrobiło. Bo ja okutany w trzy warstwy na ludzika Miszlę, a oni się tak telepią, to jak oni mnie będą bronić przed tymi ludźmi z Solidarności, to to chcą podpalać Polskę?

Stan Wojenny,3 maja 1982 r. FOT.Krzysztof Pawela/Forum
Popularna metoda radzenia sobie z podpalaczami. Logiczne. Stan wojenny, 3 maja 1982 r. Fot: Krzysztof Pawela

I tak stałem, przyglądałem się ich broni, bo szybko straciłem zainteresowanie czerwonymi uszami, każdy by stracił gdy przed oczami ma broń, gdy podeszła do nich jakaś kobieta i dała im herby w termosie. Wtedy nie rozumiałem za bardzo o co chodzi z tym wojskiem okupującym mój kraj, bo raczej postrzegałem stan wojenny jako możliwość zobaczenia czołgów (nie zobaczyłem), transporterów opancerzonych (nie zobaczyłem) czy armat (nie zobaczyłem). Dlatego widok pani podchodzącej do dzieciaków, z których każdy mógł być jej synem, nie zdziwił mnie przesadnie. Byłem jednak trochę zawiedziony, że przyniosła tylko termos, bez bombonierki, a nuż zaczęliby częstować czekoladkami? Przy okazji okazało się, że dziennik łgał umiarkowanie. Trochę mnie skonfundowało.

Akcja dokarmiania żołnierzy i pojenia ich gorącym może miała drugie dno (ciężej strzelać do kogoś, kto wczoraj przyniósł ci gorącej kawy), ale dla mnie to był wtedy gest pokazujący, że o taki chuj generale złamiesz naszą solidarność i życzliwość dla innych. I że naturalnym gestem w stosunku do żołnierzyka (inaczej ich nie potrafię nazwać, to były dzieciaki) przymarzniętego do podłoża i łapiącego choć odrobinę ciepła od koksownika, jest podanie mu czegoś gorącego.

Żołnierze nie uwierzyli chyba w historie o tym, że Solidarność chce ich wytruć, i przyjmowali te skromne dary z wdzięcznością. Nikomu się nie przelewało, każdy kombinował, organizował, wyszarpywał towar ze sklepu, a potem przy pomocy piętrowych barterów uzyskiwał upragnioną linkę do sprzęgła czy wózek dziecięcy. Ale i tak w tej wszechogarniającej Polskę chujozie, ludzie nie dali złamać w sobie najprostszych odruchów przyzwoitości. Fajne to dla mnie było. Że stoi sobie armia, która ma mnie bronić przed wywrotowcami z Solidarności opłacanymi sowicie pieniędzmi reakcjonistów z Bonn i CIA, a mieszkańcy Krasnegostawu podchodzą do tej armii i pomagają jak mogą.

Fot. Internet
ZOMO wyglądało tak. Porównajcie sobie z tymi ziomkami, którzy stali 16 grudnia 2016 pod Sejmem. Powinniście zobaczyć różnicę. Fot. Internet

Dlatego mam taką sugestię, żeby w trakcie odbywających się aktualnie protestów, nie krzyczeć na Policję ‚ZOMO’ albo ‚gestapo’ (zwłaszcza, że na razie nie dają powodów do takich epitetów), tylko się spytać, czy mogą przyjąć od nas coś gorącego do picia, albo jakieś jedzenie. My sobie w każdej chwili możemy z takiego protestu wyjść, podskoczyć do knajpy, wypić herbę i wrócić do krzyczenia. Oni takiego luksusu nie mają. To tyle.

Fot. Internet
A tak wyglądało Gestapo. Ponownie, powinniście zobaczyć różnicę. Fot. Internet

I jeszcze takie post scriptum, dopisane przez życie. W 1994 roku stałem w kolejce społecznej po akcje. Pod bankiem na Placu Inwalidów. Jednego dnia mijająca mnie pani warknęła na mnie ‚do pracy by się pan wziął’. Odparłem, że właśnie pracuję, bo za stanie pobierałem tłuściutką pensję. Następnego dnia pani się już do mnie uśmiechnęła. Kolejnego zaczął padać deszcz, moja kurtka utraciła nieprzemakalność po dwóch godzinach, kwiecień wczesny był dokoła, więc przez pozostałe 6 godzin delirycznie się telepałem, bo nie było się gdzie schować. I ta pani znowu mnie minęła, zatrzymała się i spytała czego bym się napił. Palnąłem, że kawy gorzkiej i zapomniałem o temacie. Pół godziny później zeszła z termosem. Tak byłem zdziwiony, że pierwszy kubek prawie wylałem sobie na nogi. Pogadaliśmy jakieś pół godziny o życiu i inwestycjach w akcje. Następnego dnia znowu padało, i znowu dostałem od niej kawy. A potem brałem już zmiany od 22 do 6, i się przestaliśmy spotykać. Fajnie jest dostać od kogoś coś gorącego w sytuacji, gdy masz początki hipotermii.

Mieszarka uczuć

1
1. Z przodu plac. Dalej z przodu plac budowy. Plac zabaw nie zmieścił się w obiektywie. Fot. R.Teklak
3
2. Trochę niewyraźnie, bo z lekkiego wkurwu ręka mi się telepała. Fot. R.Teklak
2
3. Nie sądziłem, że w dobie konsoli, smartfonów i kablówki zobaczę chłopca bawiącego się kałużą. Fot. R.Teklak
4
4. A, taki tam mały bazarek. Fot. R.Teklak
5
5. Tu się sika, potwierdzone info. Fot. R.Teklak
fot. R.Teklak
6. Dojście od pętli. Fot. R.Teklak

Część się domyśliła, część się nie domyśliła, część wie, bo czyta lokalne niusy, a jeszcze inna część wie, bo się tam przesiada.

Otóż nie jest to Dworzec Stadion sprzed 15 lat. Nie jest to też Dworzec Zachodni. Ani Wschodni.

Jest to bowiem dróżka z pętli Wilanowska aka Dworzec Południowy do metra. Było kiedyś drugie wejście, z nieco bardziej cywilizowanym dojściem, ale deweloper zaczął budowę i sobie teren ogrodził. Ja wiem, że to miasto jest prowadzone pod dyktando deweloperów od dawna, ale taki numer to chyba pierwszy raz, że sobie zablokował inwestor wejście do metra i chuj, zapieprzaj ziomek przez błoto.

Patrzę na to gówno i oczom nie wierzę.

5 kilometrów od centrum stolicy tego kraju. Największy węzeł przesiadkowy w kierunku południowym.

Ja pierdolę.

Legenda.
Zdj 1. Ogrodzony teren budowy odciął jedno wejście do metra.
Zdj 2. Widok z pętli, po prawej Parkuj&Jedź, po lewej budowa, na wprost polski klasyk, czyli błoto po kostki.
Zdj 3. Po lewej Parkuj&Jedź, w tle Dworzec Południowy, po prawej chuj wi co.
4. Samochody handlarzy. Większość na blachach z woj. lubelskiego. Nie ma śladów paniki.
5. Szczalnia. Po prostu.
6. Polski syf. Po prostu.

It’s fuckin’ amazonin’

Od wczoraj dostępny jest w Polsce Amazon Prime Video. Oferta na razie skromna, ale mam wrażenie, że zanim zdążymy obejrzeć to co mają, Amazon zdąży dorzucić więcej rzeczy. Zanim zdążymy obejrzeć te więcej rzeczy, dorzucą jeszcze więcej rzeczy. A zanim obejrzymy te jeszcze więcej rzeczy, zacznie się nowy sezon Gry o Tron, i wszystkie jeszcze więcej rzeczy pójdzie w kąt.

Bodaj pierwszy tydzień za darmo, taki prezent od dilera, następnie 6 miesięcy za oszałamiającą kwotę 2,99 EUR za miesiąc, finalnie 5,99 EUR z możliwością przerwania subskrypcji w dowolnie wybranym przez nas momencie. Z tego co widzę nie wspiera na razie Chromecasta, ale to pewnie kwestia czasu. Dlatego pewnie dobrze będzie się wstrzymać jeszcze na miesiąc, poczekać aż się to poukłada, i wtedy spróbować.

Netflix siedzi u nas chyba od roku, ofertę poszerzył tak, że nie da się tego przerobić na bieżąco, chyba że twój zawód to oglądanie seriali, i jeszcze ci za to płacą. Jeżeli masz taką fuchę, proszę o kontakt na priv z informacją gdzie tak się da. Netflix ma trzy plany taryfowe: 34, 43 i 52 ziko. Różnią się wyłącznie dostępnością HD i Ultra HD oraz liczbą ekranów (to określenie z ich oferty) do jednoczesnego oglądania. Można patrzeć gdzie się chce, a ostatnio dodali możliwość ściągania filmów i oglądania ich później offline, więc jesteśmy zgubieni.

Z HBO GO sytuacja jest trochę bardziej skomplikowana, bo stacja oferuje go tylko jako dodatek do telewizji kablowej albo, i tutaj szansa dla ludzi mających wyjebane na telewizję jako taką, ale lubiących seriale, można go sobie dokupić do abonamentu/pakietu internetowego u wybranych operatorów komórkowych. Z tego co sprawdziłem w Play i Plus, kosztuje to od 20 ziko miesięcznie. Plus koszty abonamentu 45 ziko niech to da nam razem 65 PLN.

To teraz patrzcie na tabelkę, z której jestem dumny.

opracowanie: R.Teklak
opracowanie: R.Teklak

Pakiet Cebula oznacza zakładanie co 6 miesięcy nowego konta na amazonie. Pamiętam, że nie przewidzieli polskiego sprytu, który przekształcał kindle w źródło darmowego internetu, więc pewnie tutaj też, przynajmniej na początku, będzie taka możliwość, żeby skakać z konta na konto. 21 ziko za Netflix bierze się ze zrzutki z ziomkiem, pakiet 43 złotych pozwala na HD i oglądanie na 2 ekranach (pewnie chodzi o urządzenia) jednocześnie. Możemy to nawet potanić kupując najtańszą opcję i umawiając się na netflixowe dyżury, ale to już pakiet Cebula Ultra, który będzie kosztował 88 ziko, więc wiadomo co to za kwota, pozdro dla kumatych.

Arya stanęła w obliczu zaradności Polaków, fot.HBO
Arya w obliczu zaradności Polaków, fot. HBO

Pakiet HBO (oczywiście chodzi o GO, nie chce mi się przerabiać) to wszędzie 65 złotych, bo nie chce mi się już kombinować. Pozostałe pakiety to nominalne stawki w ramach danej platformy, ale w ostatnim szarpiemy się na najbogatszego pakieta, czyli ULTRA HADE i 4 urządzenia.

To niech mi ktoś jeszcze raz opowie jak to jest w Polsce ciężko i trzeba koniecznie seriale ściągać z internetu na lewiźnie.

Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć

Nie jestem wielkim fanem Pottera, głównie dlatego, że mnie ten ziomek wkurwiał. Przez pierwsze trzy części irytował odrobinę, bo młode to, płoche, więc brałem poprawkę. W Czarze Ognia już mocno, a od Zakonu Feniksa do samiuteńkiego końca miałem ochotę nakopać gościowi do dupy. Przyjaciele nie muszą mu pomagać, nauczyciele się nie znają, taki Zoś Samoś, a potem nagle ‚pomocy, pomocy’. Znaczy nie zawoła ‚pomocy’, tylko czeka aż się kumple domyślą. A jak już się domyślą, to ‚a co tak późno’ albo ‚ale ja wcale nie potrzebowałem waszej pomocy’. No irytujący młody człowiek, i ja rozumiem, że on jest w trudnym wieku dojrzewania, ale litości może, co?

Filmy oglądałem bo były, a na ten nowy w ogóle nie miałem zamiaru się wybierać, bo po pierwsze nie wiedziałem, że coś zrobili, a po drugie tytułem mi się skleił z Sekretnym życiem zwierzaków domowych, tylko nie rozumiałem dlaczego zaczęli je znowu grać w czterech opcjach, i w prajm tajmie.

Wyprostowany tytułowo i zachęcony opiniami znajomych poszedłem do kina.

I znowu to samo.

Niech mi ktoś, kto sie na tym zna powie o co chodzi. Płacę za bilet jak za zboże (sprawdzić czy nie biedaśroda), a potem jeb, czterdziestominutowy maraton reklam i trailerów, które już znam na pamięć. I ani się od tego odciąć nijak, ani wyjść po herbatę. Kto wpadł na fantastyczny pomysł, żeby mnie karać (bo jako karę odbieram fakt zmuszania mnie do oglądania reklam) za to, że legalnie konsumuję kulturę? I jeszcze na dodatek sympatyczny głos zapodaje, że to fajnie, że przyszedłeś do kina, wydałeś zarobione pieniądze, i oglądasz film na legalu, dzięki czemu miliony ludzi mają pracę przy powstawaniu takiego filmu. No takie teksty odbieram jako wyjątkową szyderę.

Nie lubię się pakować do sali już po zgaszeniu świateł, bo to niegrzeczne i niewygodne. Dlatego nie jestem w stanie uniknąć bloków reklamowych. Ostatnio mam wrażenie, że reklamiarze się wycwanili, bo lecą reklamy, potem trailery, ty oddychasz z ulgą, że dzisiaj tak krótko, następnie jeb, znowu reklamy, wyciągasz komórkę, żeby poczytać czy cokolwiek, ciach, trailery, wyłaczasz komórkę i znowu reklamy. Włączasz, ale ledwo zdążysz wyklikać, znowu zaczynają się trailery. Przecież to opiździeć można.

Najprostszy patent to się spóźniać na seans, a trailery oglądać na imdb albo jutubie, ale jak pisałem wcześniej, takie rozwiązanie mi nie leży do końca, bo jeszcze nie udało mi się wejść na środek rzędu tak, żeby po ciemku nie podeptać przynajmniej trzech nóg. Chyba naprawdę zostają słuchawki i głośna nuta.

Ewentualnie można piracić filmy, bo to i bez reklam, i w dowolnie wybranym, pasującym czasie, a nie o 22:30, i w domu jesteś na 1:00, gdyż trzeba było widzom wbić w oczy półgodzinny blok, dziękuję, uszanowanko. No wszystko robicie, żebym olał kino. Ale żeby tylko kino, legalna dystrybucja filmów na dvd/blureju to też jakiś dowcip.

fot. Internet
Bardzo nietrafnie skierowany komunikat. Fot. Internet

Nieprzewijalne reklamy. Film ostrzegający przed piraceniem. NA PIEPRZONEJ LEGALNEJ KOPII JEST FILM OSTRZEGAJĄCY PRZED PIRACENIEM. Jeszcze więcej reklam. Kilka trailerów. Ostrzeżenia FBI w dziesięciu wersjach językowych. Nieprzewijalne. Nieczytelne menu, w którym na przykład okazuje się, że polską wersję językową możesz obejrzeć tylko w wersji 2.0, co mnie wali, bo ja napisy, ale są tacy, którym nie chce się czytać napisów i wybierają lektora. Ewentualnie możesz z napisami, ale są tak chujowej jakości, że masz ochotę pójść i zwrócić film do sklepu. Właśnie, czy były precedensy, że ludzie zwracali filmy, bo było położone tłumaczenie, zupełnie jak w przypadku polskiej wersji Futuramy, gdzie zabito wszystkie dowcipy i ogólnie cała polska ścieżka dialogowa była zrobiona na odpierdol. Och jakże się cieszyłem, że pierwszy sezon dostałem w prezencie.

fot. Internet
Mniej więcej o to mi chodzi. Fot. Internet

I tak to właśnie jest z zachęcaniem do legalnych treści. Ciekawe czy zagranico tak samo się do tego zabierają, czy mają jednak nieco więcej mózgu.

Co do filmu, to jest dobry, bo nie ma w nim Harry’ego Pottera i reszty wkurzających dzieciaków. Zamiast tego poznajemy historię Newta Scamandera (Eddie Redmayne), który przyjeżdża z Londynu do Nowego Jorku z walizką wypchaną magicznymi zwierzakami, żeby ratować inne magiczne zwierzaki przed marnym losem magicznych zwierzaków.

fot. materiały dystrybutora
Marny los funduje im na przykład Ron Perlman w swojej życiowej roli. Fot. materiały dystrybutora

Oczywiście Newt jest odrobinę roztargniony i bardzo roztrzepany, więc kilka zwierząt mu ucieknie. Ponadto wplącze w zadymę bogu ducha winnego mugola, pana Kowalskiego, który chciał tylko wziąć kredyt na piekarnię, a za chwilę będzie musiał odpierać amory czegoś na kształt nosorożca; i dwie siostry, pracownice Magicznego Kongresu USA (czy jak ten wynalazek się nazywał), które się nazakochują w naszych niezdarnych bohaterach. Ogólnie przygoda pogania przygodę, jest trochę śmiesznie, bardzo strasznie i mocno kolorowo.

Bawiłem się przednio, trochę jak dziecko, bo to miejscami bajka, częściej jednak jako dorosły, bo większymi miejscami to mroczna historia dla dorosłych. Dlatego odradzam branie na seans młodocianych. Przemocowa, sekciarska matka raczej się im nie spodoba. Niszcząca emanacja czarodziejskiej mocy, demolująca miasto i mordująca ludzi raczej je wystraszy. Sposób wykonania egzekucji? No dla mnie dość makabryczny. Mugol traktowany jakby go w ogóle w trakcie rozmów o nim nie było, no niezbyt to miłe, gdy rozmawiacie gnojki o wymazywaniu pamięci w obecności człowieka, któremu ją będziecie wymazywać. Ogólnie sporo tam makabry, rozważcie czy ośmiolatek będzie się dobrze bawił w sytuacji, w której ma mokre spodenki.

Gdybyście mieli wątpliwości czy oglądać ten film, w sytuacji gdy serii HP nie znacie albo nie pamiętacie, mówię wam oglądać. Będziecie mieli większą radość niż analny fan HP z bólem dupy dotyczącym mało istotnych szczegółów. Ja miałem tyle radości, ile rycerze Okrągłego Stołu po zjedzeniu giermków walecznego Sir Robina.

Aha, ma być tego pięć części, więc nie zdziwcie się, jak niektóre wątki nie zostaną domknięte.

Werdykt: słodkie jabłuszko z powtykanymi kawałkami żyletki, kupa dobrej zabawy.

fot. multikino.pl
fot. multikino.pl

Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć
reż. David Yates
scen. J.K. Rowling
w rolach głównych:
Eddie Redmayne
Dan Fogler
Katherine Waterston
Alison Sudol
Colin Farrell
Samantha Morton
Ezra Miller

To ja nawet nie

Wszystkich oczekujących na nowy wpis, chciałem serdecznie przeprosić. Od kilku dni zmagam się z wlokącą się za mną sprawą Europe Comic Conu, która drenuje mnie z siły, energii oraz czasu. Jutro jadę na Nordcon, na którym raczej niczego nie napiszę, bo kto był na Nordconie, to wie że tam nie ma warunków ku temu, a kto nie był, to mówię że na Nordconie nie ma warunków ku temu, żeby pisać cokolwiek poza ‚ratunku, już nie chcę więcej alkoholu’. A właściwie to nie pisać, a resztką sił rzęzić.

Dlatego proszę o cierpliwość, w przyszłym tygodniu wracam do robienia bardziej przyjemnych rzeczy, w tym pisania.

Miesiąc to za mało by ocenić ławkę

Miesiąc to zbyt krótki okres, by definitywnie stwierdzić, że wiaty „nie chronią”, „nie dają cienia” a „ławka jest wąska”. Wiaty zostały poddane ostrej krytyce, choć w ciągu ostatniego miesiąca nie odnotowaliśmy silnego wiatru, intensywnych opadów, ani palącego słońca – zwróciła mi uwagę Magdalena Potocka z biura prasowego ZTM.
I dodaje: – Odnosimy wrażenie, że przesłane uwagi zostały sformułowane nieco na wyrost.

Fejs ułatwia jak może przenoszenie części tekstów archiwalnych na stronę. Tym razem przypomniał mi, że dokładnie dwa lata temu napisałem swój najpopularniejszy kawałek. Jakiś totalny ewenement, tekst powstał w ciągu dwudziestu minut, kolejne 6 szukałem fajnej fotki w internecie, przez następne 4 nanosiłem na zdjęcie cyferki w paincie, wrzuciłem, zapomniałem, wyjechałem na Nordcon. Dopiero po dwóch dniach dotarło do mnie jaką gównoburzę rozpętałem.

Przypomnijmy sobie tekst o wiatach. I trzy zdania ode mnie.

Stałem wczoraj na Wileniaku, autobus nie podjeżdżał, obejrzałem sobie zatem dokładnie te nowe wiaty reklamowe, które udają przystanki. Pierwsza uwaga natury ogólnej – zaprojektował to ktoś, kto na pewno nie jeździ komunikacją miejską i nie ma pojęcia, jakie funkcje, oprócz reklamowych, powinna spełniać wiata przystankowa. To ładne, plastikowe gówno nadaje się wyłącznie do pokazywania na wystawach dizajnu i chwaleniu się w przekaziorach, bo na pewno nie do ochrony przed wiatrem, chłodem, deszczem czy śniegiem. No ale może po kolei. W załączniku wrzucam zdjęcie z numerkami, po kolei sprawy mają się tak:

1. (o, mam deja vu) Ta ścianka ma 1,20 metra od wspornika, co oznacza, że schronią się za nią trzy osoby. Wiecie, przed takimi rzadkimi w naszej strefie klimatycznej zdarzeniami pogodowymi jak przejmująco mroźny wiatr, zacinający deszcz, takie tam ewenementy aury. To jedyny plus tego czegoś. Szkoda tylko, że jak będzie padać, deszcz będzie się lał na plecy, bo daszek w bok jest nieprzedłużony (1A).
2. 40-50 cm od wspornika. Po co ten element frywolny, nie wiem. Nie można było dać takiego samego jak jedynka? Tutaj dla odmiany daszek 2A jest wyciągnięty po horyzont. Może na odwrót w fabryce zamontowali?
3. Ławka jest wysklepiona. Powtórzę: WYSKLEPIONA. Słusznie, wiata jest do reklam a nie od tego, żeby się ludziom wygodnie siedziało. Pomijam fakt, że oprócz tego, że jest WYSKLEPIONA, jest również wąska. I bardzo dobrze, bezdomni nie będą tam spać. Ja bym ją jeszcze pochylił. I najebał metalowych guzów. Łatwiej byłoby ją wtedy utrzymać w czystości. Również rasowej i klasowej. Jedyny plus to zastosowany materiał – drewno się tak bardzo nie wyziębia, nie będzie go wpierdalać korozja, nie wytargają złomiarze. Ładnie zaimpregnowane, pociągnięte jakimś lakierem, nie zgnije zbyt szybko. Gdyby to jeszcze było wygodne, byłby drugi plus.
4. Taka szpara, żeby ludziom wpierdalał się deszcz i śnieg za kołnierze. Nawet sprawdziłem, bo wiecie, może od tyłu daszek jest na tyle długi, że zasłania szparę na tyle, że opad musiałby występować poziomy. Otóż nie, Przy niewielkim wietrze, woda albo śnieg będzie padać prosto na ludzi. Albo na ławkę. Po tym poznałem, że projektował to ktoś, kto nie umie podstawowych funkcji stawianych przed przystankiem.
5. Hit – szklany, przezroczysty dach. Życzę powodzenia latem. No ale przecież ekstrawaganckie oczekiwanie, że wiata ma dawać jakiś cień, to pewnie jest roszczeniowość i czepianie się detali. Przecież on jest taki ładny, ten daszek. A że w gorące dni będzie tam szklarnia? To już problem starych ludzi. Zresztą nie muszą wychodzić z domu i zajmować miejsca w autobusach, lepiej niech posiedzą w chłodzie i popatrzą w telewizor.,

Wileniak, jak to Wileniak, rozkurw związany z metrem trwa cały czas, więc może się okazać, że do wiaty podłączą prąd i będzie się cokolwiek na niej świecić. Chwilowo jest pod nią ciemno. Na szczęście nikt nie zainstalował na niej rozkładów jazdy, więc nie ma kłopotu z czytaniem małych literek. Oraz cały czas liczę, że przynajmniej reklamy będą podświetlone. To wtedy i rozkład da się rozczytać.

Ładne, kompletnie niefunkcjonalne gówno w pazłotku. Wychodzi na to, że naprawdę najlepsze były te obleśne przystanki z aluminiowej trapezówki, z czasów gdy nad Wisłą prężnie wykuwał się kapitalizm. W sumie nie wiem czego oczekiwałem i dlaczego się łudziłem, że tym razem się uda. Ależ byłem naiwnym łosiem.

fot. Internet, poprawki: R.Teklak
fot. Internet, poprawki: R.Teklak

Prawie 3000 lajeczków i ponad 1000 udostępnień spowodowały, że trafiłem do głównego nurtu i chcieli ze mną robić wywiady. Stwierdziłem, że jestem wyjechany, nie jestem w stanie wrócić tylko po to, żeby nagrywać wywiady, i że do poniedziałku sprawa na pewno ucichnie. Nie pierwszy raz się pomyliłem, sprawa nie ucichła, a ja straciłem okazje do przejścia do klasy mikrocelebryckiej, gdyż ani razu nie zagadałem do sitka. Co za tandeta.

Na moje zarzuty pozwoliła sobie odpowiedzieć pani Magdalena Potocka z ZTM. W natemat nazwali mnie poirytowanym internautą, co do tej pory powoduje u mnie drgawki ze śmiechu. Ba, do moich zarzutów odnieśli się autorzy projektu wiaty, zresztą potem życie brutalnie zweryfikowało ich przekonanie o zajebistości przyjętych przez nich rozwiązań. No jednak klimat nigdy nie był u nas łaskawy, i wiało, padało i świeciło dokładnie w tych miejscach, które wskazałem w tekście, a o których panowie projektantowie nie pomyśleli, bo po co. Mam wrażenie, że to był pierwszy raz, gdy nie dość, że mój tekst przebił się do głównego nurtu, to jeszcze wywołał zmarszczki na tafli rzeczywistości.

A potem AMS i tak nastawiał w całym mieście 1600 sztuk tego gówna, więc cała moja krytyka i opór zdały się dokładnie na nic. Na Wschodzie bez zmian.

Przez Stany POPświadomości, czyli na spotkanie

Z tego miejsca chciałem zaprosić wszystkich chętnych, którzy przeczytali już naszą książkę i im się spodobała na spotkanie. Ci, którym się nie spodobała też są mile widziani, byle nie z widłami i pochodniami, bo ja tylko wykonywałem rozkazy, a i otwarty ogień w dziale z książkami to taki se pomysł.

Na wspomnianym spotkaniu będę się z częścią składu produkował na temat naszej wycieczki po Ameryce, być może pokażę na nim również zdjęcia ze studia Stephena Kinga. Te, których nie mogliśmy opublikować w internetach. Chętnym będę je pokazywał indywidualnie na komórce, więc szału nie będzie, i sam nie wiem, czy to jakakolwiek zachęta. Zresztą najpierw je muszę znaleźć i na komórkę przerzucić, a to może być ciężki temat, takie szukanie.

Dobra, nieważne. Gdzie i kiedy?

Miejsce: Empik, Nowy Świat 15/17, Warszawa
Data: 05.12.2016 (poniedziałek), godzina 1800

Nie mam pojęcia jak wyglądają takie spotkania, więc improwizacja na fristajlo. Jak ktoś ma ochotę nas posłuchać i obejrzeć, zapraszam.

Na kształt okładki nie miałem żadnego wpływu, wszelkie uwagi odrzucam jako niezorganizowane, zresztą nie jest taka zła.
Fot. SQN

Co do obrazka głównego, ludzie na mieście gadają, że jak na fotce jest kotek, to nieważne co pod tym obrazkiem jest, i tak będzie dużo klików i lajków. To wklejam.

%d blogerów lubi to: