A. wróciła z USA, gdzie spędziła miesiąc, odwiedzając najciekawsze miejsca, i najlepsze lokale, restauracje, bary, i jadłodajnie Zachodniego Wybrzeża. Pomyśleliśmy, że fajnie byłoby zjeść z nią brunch na mieście. I przy okazji poczuć się tak wiecie, bardziej światowo. Dlatego najpierw zjedliśmy śniadanie w domu, a potem poszliśmy na śniadanie do Charlotte na Placu Grzybowskim. Okazało się, że pomimo mikroskopijnych porcji, następne półtorej godziny było warte każdych pieniędzy.
Od razu mówię – nie najedliśmy się. Ale tych hormonów, które się wytwarzają od śmiechu, to wylało się każdemu do mózgu po litrze.
Chronologicznie nie podejmuję się tego opisać, bo od hiperwentylacyjnego nadmiaru tlenu, traciłem co chwilę przytomność, a jak ją odzyskiwałem, znowu zaczynałem się śmiać, i wątek mam porwany okrutnie. Dlatego polecę tematami.
Lokalizacja – centrum miasta. Blisko metra. Dokoła kilka fajnych lokali, więc gdyby w Szarlot miejsca nie było, jest się gdzie odbić.
Wolne miejsca – w środku i przed lokalem brak. Tłum ludzi, gwar rozmów, tajemnicza, dziwna woń w powietrzu, i celebryci. Znaczy jeden, Nergal. Prestiż wisiał w powietrzu, ale nie dla nas on, bo dla nas wstydliwe stoliki z boku lokalu, tak w kąciku, w rożku, na zapiecku. Na szczęście wyszło słońce, to nie marzliśmy.
Menu – krótkie jak lont u człowieka gwałtownego. Pięć rodzajów śniadań, trzy kanapki na ciepło, trzy na zimno, dwa bajgle, jedna chała. Do picia zestaw obowiązkowy, czyli pięć kaw, lemoniada, woda, soki, i wino z szampanem. Nawet miałem ochotę na ten ostatni, ale stwierdziłem, że szampana do śniadania to się pije na studiach, a nie na starość.
Porcje – tamy puściły i przestaliśmy wyrabiać. A. zobaczyła swoje jajko w kształcie USA bez Florydy, zrobiła Minę, a ja spojrzałem na Minę A., i nie byłem już w stanie zrobić absolutnie niczego, dlatego nie ma zdjęcia z tego zdarzenia. Bardzo mi przykro.

Następnie A., soląc i pieprząc jajko, stwierdziła ‚zwiększam gramaturę dania’, i nie było już ratunku dla nikogo.
Gdy odzyskałem zdolność oddychania, napocząłem bajgla. W tym czasie A. skończyła jajko, i tak się najadła, że zostawiła nieruszonego pomidora.

Idea śniadań w Charlotte polega głównie na pieczywie i konfiturach, dlatego M. dzielnie wbijała w krzyże cztery rodzaje chleba i croisanta. Smarowidło o smaku czekolady jest bez sensu, biała czekolada smakuje wyłącznie cukrem, konfitura pomarańczowa dobra, acz minimalnie za gorzka, truskawka w porzo, acz minimalnie za słodka, malina zaś to prawdziwa malyna, chciałem jumać słoik, ale panie mi nie pozwoliły.
Na sam koniec M., jak zwykle, poprosiła o szklankę wrzątku z cytryną. Kubek od latte pełen wrzątku z cytryną wygląda następująco.

Obsługa – była najlepsza. Tak naprawdę, to nie porcje, ale te przesympatyczne dziewczyny (obsługiwały nas dwie) wprawiły nas w stan nieustającej radości.
– Przepraszam, jakie konfitury podać do śniadania, bo do jednego przysługują dwa rodzaje. Pani da wszystkie. Ale nie mogę, bo tylko dwa. No ale śniadania będą trzy, to może pani dać wszystkie pięć. Aha, no, faktycznie, już podaję.
-Przepraszam, ale o tym soczku to ja zapomniałam. Jaki on miał być? (Tak jakoś po pół godzinie od momentu, gdy pozostali dostali już napoje)
– Przepraszam, że pani tak długo na tę kawę czekała, ale przynajmniej jest ciepła.
– Przepraszam, że takie drewniane nożyki i łyżki, ale normalne się nam skończyły.
– Przepraszam, czy mogę zabrać naczynia? (Himalaje pustych talerzy zakryły nam już cały stół)
– … (gdy zobaczyła, że M. trzyma kartę w ręku, a ona nie wzięła terminala, chociaż po niego poszła)
– Kawa czarna, tak? Tak, białą proszę. Z mlekiem ciepłym, tak? Tak, z zimnym. (15 minut później). You had one job…
– Przepraszam, ale ten wrzątek z cytryną będzie w kubku do latte, bo skończyły się nam czajniczki.
– Przepraszam, że tak przez ścierkę, ale tu nie ma uszka, a wrzątek jest gorący. Proszę sobie zostawić, bo się pani poparzy. Jeszcze raz przepraszam.
– Tutaj proszę państwa rachunek, a tę trzecią kawkę to ja zaraz przyniosę. (nie udało się)
– Nie możemy paniom podać śniadania, bo skończyło się nam pieczywo. Nie, nie mamy już pieczywa. Rostbefu też panie nie dostaną, bo nam się skończył. (do klientek ze stolika obok, darowały sobie posiłek)
– Ojej, dziękuję. (po tym, jak powiedzieliśmy kelnerce, że sprawiła nam niesamowitą radość, i zostawiliśmy wysoce za wysoki napiwek)
Rekapitulując. Chcecie się dobrze bawić – idźcie do Charlotte na Grzybowskim. Natomiast nie szukajcie tam dobrego jedzenia ani zadowolenia płynącego z poczucia sytości. Ambiwalencja motzno.
To by mnie mogło rozweselić, ale i tak byłbym zły, bo byłbym głodny. Radku, sam jesteś sobie winien! Jak piszesz, poszedłeś na brunch. Gdybyś poszedł na drugie śniadanie, coś zjeść, przekąsić, wszamać to takiej sytuacji pewnie by nie było. Widocznie brunch tak wygląda. Tak na chłopski rozum 😉
PolubieniePolubienie
No wiesz, chcieliśmy być naprawdę jak ta słynna klasa średnia z dużych miast. Następnym razem robię brunch w domu.
PolubieniePolubienie
Takim sam? 😀
PolubieniePolubienie
O tymi oto własnymi rękami. Taniej wyjdzie, smaczniej będzie, no i kuchnia wydaje natychmiastowo, a nie dopiero, jak powierzchnia jajka się zetnie w jakąś taką galaretkę.
PolubieniePolubienie
Ile oni placa tym kelnerkom?
PolubieniePolubienie
Mają do portfolio.
PolubieniePolubienie
Jaka placa, taka praca.
PolubieniePolubienie
No na pewno nie utrzymują się z napiwków.
PolubieniePolubienie
no i nowe słówko „brunch” poznane – co do kelnerek na pewno u janusza biznesu zarabiają takie krocie,że doceniłbym fakt,że chciało im się w paru zdaniach przeprosić za niedociągnięcia zamiast zwyczajnie zlać braki logistyczne bez komentarza dla klienta.
PolubieniePolubienie