Z kamerą wśród zwierząt 3

Postęp postępuje, napiera i gniecie. Kto wejdzie pod koła ten uciec nie zdoła.

Tak jak nie zdołali uciec goście, którzy wpadli pod rozpędzony walec z Pcimia. Prezes Obajtek Daniel ksywa „Mogę Wszystko” (nie zgrywam się) zrobił oszałamiającą karierę. Zaczynał skromnie, jako dyrektor zakładu przetwórstwa tworzyw sztucznych. W 2002 został radnym gminy Pcim, w 2006 został wójtem gminy Pcim. Przez 9 lat piastował sobie stanowisko i nagle jeb, start pionowy z trzecią prędkością kosmiczną. Najpierw p.o. (musiał się strasznie potem wkurwiać, że miał w nazwie ten znienawidzony skrót) a potem prezes Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa.

Zrestrukturyzował i zmodernizował żelazną miotłą, na bruk wyleciało 1600 osób. Jasne, można mówić, że byli to zadomowieni w ARiMR-ze działacze Peezel i Peło oraz ich bracia, siostry, mężowie, żony, bratankowie, konie, koty i psy, ale są jakieś procedury. Nie można tak po prostu wejść i wykopać ludzi, bo póki co sądy pracy jeszcze działają. I teraz najlepsze. Wkurwione pociotki i powujki poszły do tych sądów i zaczęły wygrywać hajsy. Oczywiście agencja jest państwowa, więc wygrali nasze hajsy. Tak Januszu, twoje hajsy. Owszem Grażyno, twoje też.

Na postawie wyroków sądów wypłacono odprawy: z tytułu rozwiązania umów z pracownikami z przyczyn, które ich nie dotyczą wypluliśmy z naszych kieszonek 610 426 zł. To dane do marca b.r. Cały czas toczą się sprawy, na razie wynik meczu jest 85:14 dla byłych pracowników. Kojarzycie, tak szybko ich wyjebywali, że się nie przejmowali papierami, wymyśleniem powodów, niczym. I teraz zbierają w dupę. Ale te marne sześć stówek to nic. Lecą jeszcze odszkodowania za niezgodne z prawem rozwiązanie umowy. 73 pracowników dostało 1 431 291 zł. To w sumie daje nam 2 041 717 zł. Tak Januszu, twoich pieniędzy. Owszem Grażyno, twoich również.

Dobra zmiana na pełnej kurwie.

To nie koniec dzielnego Obajtka. Do niedawna prezesował w Enerdze, skąd też wykopał tabun ludzi. O ile zakład, że niczego się w ARiMR-ze nie nauczył i też to zjebał? Pewnie już się jakieś sprawy przed sądami toczą.

To nie koniec dzielnego Obajtka. Od niedawna prezesuje w Orlenie, skąd też wypieprza ludzi. O ile zakład, że się po drodze niczego nie nauczył i to też zjebie? Oni się nie uczą. Oni mają Cel i Misję.


Prezydent wykorzystał słabszy moment prezesa i wywinął PiS-owi taki numer, że natychmiast został okrzyknięty zdrajcą, prezydentem Adrianem, preŻYDentem i co tam jeszcze w zwichrowanych prawicowych łbach się urodziło. Plotka głosi, że tak się wszyscy na niego wkurwili, że nie poprą go w następnych wyborach i zamiast niego wystawią Szydło Beatę. To jest tak śmieszne, że zajady mi się porobiły.

Czym prezydent podpadł? Ano odmówił podpisania ustawy o zdekomunizowaniu pierwszego polskiego kosmonauty i kilku trupów (plus jakieś tam straty uboczne, ale kto by się emerytowanymi pułkownikami LWP przejmował, bo na pewno nie PiS), zawetował ją i odesłał do sejmu. Szok, niedowierzanie i skowyt, jaki się podniósł na ten akt zdrady, był niczym miód lany na moje czarne serce. Walka frakcyjna trwa, bo w tej sprawie nie wierzę w geniusz prezesa, który pyka opozycję na cztery ruchy w przód.


Pamiętacie ubiegłotygodniowe sondaże, które po tym, jak rząd rozdał sobie nagrody, były dla PiS-u niezbyt dobre? Ludzie zaczęli gadać, zrobiła się poruta, trzeba to było jakoś przykryć. I przykryli. Wzięli i zatrzymali byłego wiceministra finansów i szefa służby celnej za czasu rządów PO-PSL Jacka Kapicę. Nie miałem siły się  śmiać, bo mowę mi odjęło. Ale nie od zatrzymania, bo takie rzeczy się zdarzają a od kwoty, którą próbują mu przyklepać. Otóż Jacek Kapica nie dopełnił swoich obowiązków w celu osiągnięcia korzyści majątkowej DLA INNYCH OSÓB na ponad 21 mld złotych.

Skąd taka suma wyszła, spytacie? Ano z tytułu nieodprowadzonych do skarbu państwa podatków, taką kwotę uzyskali właściciele „jednorękich bandytów”.  No i Kapica przy okazji okazał się przestępczym Robin Hoodem, który sam dla siebie tych miliardów nie chciał, tylko przysporzył je jakimś anonimowym złoczyńcom. Kurtyna  poszła w dół i ciężko poraniła aktorów tego żenującego spektaklu.


Przez osiem ostatnich lat Polcy i Polaki czekali na raport komisji smoleńskiej. Nie doczekają się raportu końcowego, dostaną raport częściowy. Ciekawe która to będzie wersja, bo mam wrażenie, że w tym pierdolniku nikt już nie ogarnia numeracji tych częściówek. Widzicie, moi drodzy, prawda zbliża się, ale trochę tak, jak horyzont. Znaczy nie tyle się zbliża, co się oddala w miarę zbliżania się do niej. Tak się pozbliżamy jeszcze minimum rok, a pewnie ze dwa lata. Do następnych wyborów. Darz bór!


Od jakiegoś czasu nie widać różnić między PO a PiS, więc napiszę dwa zdania o tym pierwszym.

Szef klubu PO Sławomir Neumann nie pozostawił żadnych złudzeń – PO nie poprze projektu Nowoczesnej liberalizującego prawo aborcyjne. PO, rozumiecie, będzie bronić tzw. kompromisu aborcyjnego. Dziękuję, uszanowanie, gówno możecie nabronić, bo jak PiS zechce przegłosować zaostrzenie przepisów, to nie oglądając się na was, przegłosuje. Więc może byście się już zamknęli, czy coś?


Ale obrona życia wypoczętego i kompromisu aborcyjnego to nic, w porównaniu z ostanim genialnym pociągnięciem światłego stratega i wodza PO. Schetyna Grzegorz myślał, myślał i wymyślił. Ale kurwa tak wymyślił, że nikt by tego tak nie wymyślił. Nawet za 100 lat.

Otóż Schetyna Grzegorz postanowił wysunąć członka na czoło i w wyborach na prezydenta wystawił Kazimierza Michała Marię Leona zapewne jeszcze kilku imion Ujazdowskiego. Tego samego Ujazdowskiego, który był nie tak dawno temu wiceprezesem PiS. Tego samego Ujazdowskiego, który pisał do ONZ list przeciwko aborcji, bronił leczenia homoseksualizmu w PE, bronił karalności obrazy uczuć religijnych… Dobra, nie chce mi się wymieniać wszystkich dokonań tego człowieka na polu walki z postępem. Poguglajcie, ale ostrzegam, że to lektura przygnębiająca.

Krótko zrekapituluję. Kandydat PiS będzie walczył o stolec prezydencki we Wrocławiu z kandydatką PiS. Mistrz Bareja kiwa w zaświatach z uznaniem głową. A mi ręce same składają się do oklasków. Wrocławiowi zdecydowanie potrzebny jest prezydent sterowany sygnałem telefonicznym z kurii. Każdy się nada.

Do zobaczenia za tydzień.

Jedenaste – groźby są bez sensu

Przedubiegły tydzień obfitował. Wyprodukowałem popularny tekst, czego się nie spodziewałem, wbrew opiniom tych, którzy sądzą, że potrafię pisać kawałki generujące zasięgi. Zaszerowało go mnóstwo osób, i ci nieznani, i ci znani.  Justyna Kowalczyk na przykład.

Trafiłem na grupę dyskusyjną lasów państwowych, na niezliczone fora tematyczne, w tym Legii Warszawa, na wykop i gdzie tam jeszcze. Wszystko to spowodowało wysyp komentatorów, których się nie spodziewałem. No bo, kurde, notkę napisałem dla ziomów i tych osób, które mnie obserwują na fejsie a nie dla Polski.

No i w ramach komentarzy, dostałem kilka razy Polską mocno. Że zacytuję te, które wylądowały w koszu, gdyż nie wnosiły nic do wątku.

Po chuj się głupi kutasie wypowiadasz. Wal nadal konia w domowym zaciszu cykorze i nie komentuj!! – zapodał kolega Himalaya

treść powyższych wypocin teklaka wskazuje na to, że jest on poronionym, nacjonalistycznym debilem, nie mającym za wiele pojęcia o sprawie o której tworzy – odwinął mi Felix

Zenujacy tekst…Kto to pisal? Jakis gimbus? Te przeklenstwa czy przyklady…Zalosne – usłyszałem od Darka

Pojeb Teklak wie najlepiej. – zażył mnie z manusa Mystkowski

Radek Teklak – cham i prostak patrzący wąskim torem – tyle wynika dla mnie z tego tekstu napisanego rynsztokowym językiem (…) Odradzam dyskusje, bo tekst jest taki specjalnie żeby generować kliknięcia o odsłony, więc proszę nie karmić trola. – schlebiał mi Adam.

Powiem wam, że miałem z tych tekstów mnóstwo zabawy. Ludziom naprawdę się wydaje, że są w stanie taką starą dupę jak ja obrazić kilkoma daremnymi bluzgami.

I o ile nie mam problemu z takimi nieudolnymi próbami podgryzania mnie przez małe kundelki, tak na wszelkie groźby reaguję poważnie. Nie mam obowiązku domyślać się, czy ziomek pisze o zajebaniu mnie na poważnie, czy robi sobie żarcik.

Dlatego gdy przyszedł eric clapton i zagaił przyjaźnie „co to za pajac pisał? w łep bym chętnie strzelił.”, stwierdziłem że ruszę dupę i zareaguję.

Postanowiłem przykonfidencić, jak Rudy z Blok Ekipy. Wyklikałem IP wojownika klawiatury, znalazłem providera, maila do abuse i wysłałem grzeczne zapytanie czy mogliby coś z tym zrobić. O sprawie zapomniałem, bo średnio wierzyłem w to, że ktoś się zainteresuje.

Wystawcież sobie moje zdziwienie, gdy po 37 minutach dostałem odpowiedź, że a i owszem, zajmą się sprawą. Po czym zerknąłem w stopkę maila i zacząłem się śmiać mocno. Otóż sprawdzając nazwę providera zafiksowałem się na tym, że to musi być dostawca internetu. Nie był.

Widzicie, komentator eric postanowił być twardym zakapiorem i zapodał komentarz z firmowego komputera. A nazwa firmy, to nie była nazwa dostawcy internetu tylko  pewnej dużej instytucji. Która postanowiła sprawę potraktować w opór poważnie.

Dwa dni później dostałem maila. Jak rzadko kiedy powiedzenie „dobrze, że nic nie jadłem, bo bym się zadławił na śmierć” było prawdziwe. Ziomki z IT bez problemu zidentyfikowały komcionautę i w stosunku do erica zostały przedsięwzięte następujące kroki. Trzymajcie się, bo to dobry materiał jest.

  • rozmowa dyscyplinująca przełożonego w zakresie przestrzegania standardów etycznych grupy kapitałowej, w efekcie której eric przeprosił za swoje zachowanie i zobowiązał się, że w przyszłości nie będzie zachowywał się w podobny sposób,
  • skierowanie erica do odbycia dodatkowego, indywidualnego szkolenia z zakresu standardów etycznych przeprowadzonego przez Specjalistę ds. Complaince, które będzie zakończone testem

Rozumiecie? Komentator eric będzie pisał test ze standardów etycznych. Niczego lepszego nie mogłem sobie życzyć. A cały ten ocean radości zawdzięczam firmie Idea Money, której dział IT był na tyle miły, że się sprawą zainteresował. Dziękuję, z serca, z duszy!

Nie piszę tego po to, żeby się przechwalać, że potrafię zrobić cokolwiek z numerem IP, bo potrafi to każdy. Nie piszę tego również po to, żeby się chwalić tym, że prawilniaka sprzedałem na psach. Nie napinam się, że jestem kozak w necie, bo w necie każdy jest kozak.

Tylko jak już postanowicie kiedyś napisać w sieci, że „ciebie to bym frajerze zajebał”, albo „dojadę cię cwelu, nawet nie będziesz wiedział kiedy”, ewentualnie „już nie żyjesz, szmato”, to się przynajmniej dobrze zamaskujcie.

Albo jeszcze lepiej. Nie piszcie tego w ogóle. Bo zdarzy się jakiś upierdliwy typ i skończy się tym, że bagiety przyjadą na fejsbuka, a potem do was do domu. Trochę przypał.

PS Uprzedzając. To nie jest wpis sponsorowany. To wpis ostrzegawczy.

Dlaczego nie byli ubezpieczeni

Nanga Parbat. Zgodnie z przewidywaniami Polacy dali głos i znowu mam ochotę zwymiotować na rodaków. Ale ja nie o tym.

W dyskusji pada często Pytanie Ostateczne: dlaczego nie byli ubezpieczeni? Byli. Natomiast ubezpieczenie nie pokrywało kosztów transportu ekipy ratunkowej spod K2. MSZ udzielił gwarancji na 50 tys. dolców, Pakistan dostanie hajsy i prawdopodobnie nie pójdą one nawet z naszych podatków. Widziałem dwie zbiórki pomocowe – w złotówkach kilka godzin temu było 264 tys., w eurosach z zaplanowanych 100 tys. mieli już 83 tys. Więc ustaliwszy to, skończmy ten żenujący festiwal pierdolenia o „kradno mi z podatków na głupie hobby zamiast dać na horom curke”.

Natomiast mam inny temat do poruszenia. Jak wszystkie mędrki od „powinni się byli ubezpieczyć” wyobrażają sobie akcję ratunkową w wysokich górach? Że co, na 7000 metrów na każdym ośmiotysięczniku stoi baza murowana, taka bacówka czy też schronisko, w której siedzą ratownicy pracujący dla konkretnych ubezpieczycieli i ściągają himalaistów jak jest bieda?

Czy może baza stoi na 500o metrów? Albo na 3000? I siedzą w niej ludzie od ubezpieczycieli, którzy tylko czekają na sygnał, żeby popędzić w góry i ściągać himalaistów jak jest bieda?

Czy może, kurwa, u podnóża góry stoi balon, którym przedstawiciele ubezpieczyciela lecą sobie do góry, po czym desantują się, przypinają zziębniętych himalaistów do lotni i fruną z nimi w dół? Albo zjeżdżają na nartach, wlokąc za sobą tobogany?

Dochodzi do zabawnych sytuacji, gdy utkną dwie wyprawy jednocześnie, ale jedna ma chujowe połączenie w Playu i nie może się dodzwonić do Axa (niebieskie kurtki), więc gniją w śniegu, a druga ma telefon satelitarny i ratownicy z Compensy (żółte kurtki) już jadą na sygnale ratować niefortunnych podróżników.

Poważnie, jak sobie wyobrażacie akcję ratunkową w sytuacji, gdy jesteście ubezpieczeni od wszystkiego?

Na Nanga Parbat nie ma bazy TOPR-u, GOPR-u czy tam NPOPR-u, gdzie siedzą ratownicy i czekają na sygnał od ubezpieczyciela: ruszajcie, ino wartko, ale tylko ci z PZU (granatowe kurtki), MetLife (zielone kurtki) czeka, bo coś się w polisie nie zgadza, i chyba w tej tanioszce, którą podpisały te naiwne łosie akcja ratunkowa powyżej 7k metrów jest wyłączona z ubezpieczenia.

Akcja ratunkowa w takich sytuacjach opiera się wyłącznie na uczestnikach innych wypraw, i to pod warunkiem, że są w pobliżu. Francuzka (w chwili gdy to piszę, chłopaki zeszli bez Mackiewicza i fruną do Skardu[1]) miała gigantyczne szczęście, że akurat po sąsiedzku nasi szykowali się do ataku na K2 i byli zaaklimatyzowani na odpowiedniej wysokości. Na dodatek zaprezentowali nadludzką wytrzymałość i po przybyciu pod Nanga Parbat, 1100 metrów w górę, częściowo po ciemku przebiegli niczym cyborgi. Nieludzkie szczęście, bo w tej chwili „po sąsiedzku” jest tylko jeszcze jedna wyprawa, która tak się składa, przebywa w Obozie 1 na wysokości 6050 metrów i ma do Nanga Parbat w linii prostej półtora tysiąca kilometrów. Bo są, kurwa, pod Mount Everestem. W tej chwili nie ma tam nikogo więcej, bo zimą na ośmiotysięczniki wspinają się tylko Polacy, Rosjanie i pojeby.

„Noale przecież śmigłowiec”

W okolicy Nanga Parbat lata tylko armia. Indie i Pakistan napierdalają się tam od lat o Kaszmir, więc lotów cywilnych nie ma. Pechowo składa się tak, że pakistańska armia korzysta z helikopterów[2], które nie są w stanie wspiąć się powyżej 6000 metrów. Tak zwyczajnie, po helikopterowemu – nie są w stanie polecieć wyżej. Do tego pogoda. Naszą ekipę spod K2 Pakistańczycy wysadzili na Nanga Parbat na wysokości 4800 nie dlatego, że pilotowi nie chciało się lecieć wyżej.

Podsumowując. To, czy byli ubezpieczeni (byli) czy nie, nie ma w tej konkretnej sytuacji najmniejszego znaczenia. Mogli sobie zapłacić nawet miljord dolarów, a i tak niczego by to nie zmieniło. Jak w Pakistanie nie masz dojść do generała, śmigłowiec nie wystartuje po kwadransie.

Oraz jeszcze jedno. Art. 36 Konstytucji mówi: podczas pobytu za granicą obywatel polski ma prawo do opieki ze strony Rzeczypospolitej Polskiej.

Pamiętajcie o tym podczas pobytów ZAGRANICO. Nieważne, czy zgubicie paszport w Australii, zaatakujecie Mount Blanc w Kubotach, czy utkniecie w lodowej jamie na Nanga Parbat. Jako społeczeństwo powinniśmy dbać o swoich. Nawet jeżeli nie mają ubezpieczenia (mają).

Aha, wszelkie próby dyskusji o tym, czy himalaizm to hobby bezpieczne, pożyteczne, sensowne, czy wręcz przeciwnie, będą kasowane. To nie ten wątek a himalaistów wolę od piłkarzy nożnych. Są tańsi w utrzymaniu a ich kibice nie rozpierdalają mi miasta po tym, jak ich idole wejdą zimą na K2.

[1] Giambiasi twierdzi, że próbuje zorganizować śmigłowiec, który poleci po Mackiewicza. Szuka czegoś, co wleci powyżej 7000 metrów.
[2] Mają następujące maszyny: Aerospatiale, Mi-17 i Bell, te pierwsze latają maksymalnie na pięciu tysiącach metrów, Mi-17 i Bell na sześciu. Ergo – armia pakistańska nie ma na stanie maszyn, które byłyby w stanie podjąć ludzi powyżej sześciu kilometrów. Mackiewicz i Revol utknęli na wysokości 7300 m.

Piekara wyklęty prawem wilka

Gewałt okrutny, bo Piekara ma zapłacić PÓŁ MILJONA ZŁOTYCH. PÓŁ MILJONA! DOSTAJESZ AWANS SKURWYSYNU! JEBANY AWANS!

Piekara wyklęty prawem wilka
Tu obrazek, z którego pochodzi powyższy tekst. Wolę dmuchać na płatki śniegu (rys. Jakub Dębski aka Dem, http://demland.info/)

Nie pierwszy raz Jacku niepokornemu wyrwał się z krtani chujowy tekst. Wcześniej nawywijał z nagrodą Zajdla i nałgał na temat Witka Siekierzyńskiego. Głową Borysa Budki chciał tłuc tak długo o mur, aż by się mózg wylał, ot, taki śmieszek.

Jacku postanowił podzielić się również swoimi światłymi myślami na temat Doroty Wellman. Nie spodobało mu się, że popiera protesty przeciwko zaostrzeniu ustawy aborcyjnej i wyrzygał taką oto laurkę.

Piekara wyklęty prawem wilka

Wellman chyba się trochę wkurwiła, a może postanowiła po prostu dać Jacku nauczkę, tego nie wiem. Dość powiedzieć, że odbył się proces i literat Piekara dostał PÓŁ MILJONA KARY ZA WOLNOŚĆ SŁOWA!!!

W ogóle cała akcja była hilaryjna. Nie odbierał zawiadomień z sądu, bo ten wysyłał je na adres jego zameldowania a Piekara się tłumaczył, że on tam nie mieszka i że ta pani przyszła w tym futrze. Tłumaczenie, że się gdzieś nie mieszka i dlatego się nie odbiera zawiadomień o procesie i rozprawach rozbawiło sąd i wszystkich ludzi mających mózgi, do łez. No bo jakby nieodbieranie korespondencji dawało immunitet, to mielibyśmy zajebisty burdel w tym archeo. Aha, o wysyłce na adres zameldowania mówi sąd, literat twierdzi, że taki chuj, on tam nigdy nie mieszkał a adres sąd wyssał z brudnego palucha. Nie przestawił jednak dowodów, że mieszka gdzie indziej a w innym pokrzywdzonym wywiadzie twierdzi, że jednak kiedyś tam mieszkał, ale już nie mieszka. Więc ja się jednak przychylę do wersji sądu.

Wyrok też skandal, PÓŁ MILJONA ZA WOLNOŚĆ SŁOWA!!! I co ciekawe, literat mógł go na luzie uniknąć, kasując feralny wpis i przepraszając za niego Dorotę Wellman. Ale pewnie stwierdził, że nikt mu nie będzie groził, nie usunął, nie przeprosił i teraz zabuli PÓŁ MILJONA ZA WOLNOŚĆ SŁOWA, SKURWYSYNU!!!

Tyle, że niekoniecznie.

Koszty wyglądają bowiem następująco:

– wpłata 25 tys. na cel charytatywny

– 6 tys. kosztów procesu

– przeprosiny w dwóch zasięgowych pismach, podobno w tym przypadku sąd w wyroku podał bardzo szczegółowe informacje dotyczące tytułów, formatów i częstotliwości ukazywania się przeprosin.

I to ostatnie Piekara wyliczył sobie na 427 tys. złotych.

Sąd okazał się być prawdziwym zwyrolem i powiedział „Piekaro, emituj całą trzecią stronę w piątkowej Wyborczej (289 500 zł) i trójkę w czwartkowym Fakcie (185 000 zł). Wtedy faktycznie, wychodzi pół miliona. Mam jednak wrażenie, że nawet jeżeli sąd podał format, to nie wnikał na której ma to być stronie i w jaki dzień. Ergo mówienie o PÓŁ MILJONIE ZA WOLNOŚĆ SŁOWA jest prawdopodobnie taką samą prawdą jak to, że Franz miał strzelać do papieża.

No bo popatrzmy. Według słów Piekary sąd wskazał tytuły, formaty i częstotliwość ukazywania się reklam. Według mnie częstotliwość oznacza w tym przypadku jedna w tym tytule, druga w tym. Jeżeli sąd wskazał faktycznie Fakt i GW, to zamiast płakać jak mała dziwka bez szkoły, Piekara powinien walnąć czarno-białe przeprosiny na stronach redakcyjnych w sobotę, co będzie go kosztować w GW 82 500.

W Fakcie może z kolei przycelować w wydanie wtorkowe, środowe albo sobotnie i za jedną stronę w drugiej połowie pisma zapłacić 90 000 zł.

Jeżeli sąd stwierdził, że Fakt jest mało poważnym i jeszcze mniej poważanym tytułem, i wskazał Rzepę, to Piekara ma jeszcze luksusowiej, bo tam odległa strona redakcyjna kosztuje 72 400 zł. A jak wyemituje reklamę w wydaniu sobotnio-niedzielnym to ma z cennika automatyczny rabat 20%. Czyli 57 920 zł.

Właśnie, rabat.

Po działach reklamy wszystkich firm krążą legendy o kliencie, który zapłacił za reklamę kwotę cennikową. Nikt go nigdy nie widział, ale poszukiwania tej mitycznej istoty trwają nieustannie. Niech mnie koleżanki i koledzy pracujący w sprzedaży poprawią, ale wydaje mi się, że klient z ulicy bez jakiegokolwiek skilla negocjacyjnego, może według mnie liczyć na jakieś 10% rabatu za to, że w ogóle chce się ogłaszać jak zwierzę w papierze.

Załóżmy, że literat Piekara ma takie umiejętności negocjacyjne jak potrafi w twittera i dostał z litości 10%. Co oznacza, że za emisje w GW i Rzepie (tutaj dali mu tylko 20% za weekend) zapłaci 132 170 zł.

Razem z kosztami procesu i charytatywką wyjdzie mu w sumie 163 170 zł. No ale PÓŁ MILJONA ZIKO ZA WOLNOŚĆ SŁOWA brzmi lepiej i bardziej sensacyjnie, nie?

Mógłbym tak sobie siedzieć i liczyć długo, ale bez szczegółowych danych nie ma to sensu. A jeżeli sąd nakazał konkretne tytuły, formaty, strony i dni tygodnia, to Piekarze zawsze zostaje negocjowanie rabatu ze sprzedażą zamiast krzyczenia na pół internetu o PÓŁ MILJONA ZIKO ZA WOLNOŚĆ SŁOWA.

I ja bym nawet się tak nie natrząsał z literata gdyby nie fakt, że ten człowiek był naczelnym w magazynach Click! Fantasy, Fantasma i Fantasy oraz dziennikarzył w Świecie Gier Komputerowych, Gamblerze i Click! I jako taki, powinien o rynku prasy wiedzieć cokolwiek.

A przede wszystkim powinien odbierać awiza.

Ulica Obrońców Monte Cassino im. Oskara Dirlewangera

Zarząd Osiedla Powstańców w Łomiankach chciał dobrze, ale wyszło po polsku, czyli jak zwykle.

Pomysł był niezły – walnijmy na murze otaczającym osiedle, serię murali z jakimiś epizodami powstańczymi, będzie i tematycznie, i ożywimy przestrzeń, coś jak wrzuty na murze otaczającym teren Wyścigów Konnych na Służewcu od strony Puławskiej. Okazji zamalujemy daremne mazajki zrobione przez domorosłych artystów, którzy jak tylko dostaną puszkę farby do ręki zaczynają zachowywać się jak pies na spacerze – na wszystko podnoszą nogę (pozdro serdeczne dla Kraca).

Na nowym muralu pojawił się między innymi obrazek z pomnikiem Małego Powstańca , kotwica Polski Walczącej, biało-czerwona flaga z napisem „Chwała i Cześć Bohaterom” i duży obraz przedstawiający żołnierzy szykujących się do akcji.

Nie wiem jaka była procedura, czy grafik zrobił projekt a Paganini pędzla to odmalował, czy też wszystko zrobiła jedna osoba, dość powiedzieć, że na murze wylądował taki oto malun.

Ulica Obrońców Monte Cassino im. Oskara Dirlewangera
Choć na Tygrysy mają Visy (fot. TVN)

Zasadniczo na pierwszy rzut oka wszystko się zgadza. Powstańcy jak malowani, przepaska na ramieniu jest, pozycje bojowe, broń mierzy w serce germańskiego, kurwa, oprawcy, niech malują. No i namalowali.

Podejrzenia mógł wzbudzać dziwny mundur pana stojącego na pierwszym planie. Małe czerwone światełko mogło zapalić się na widok czapki. Jakimś tam sygnałem ostrzegawczym był dzierżony przez niego Schmeisser. No ale niczego nie wzbudziło i nie zapaliło.

Po czym, po zatoczeniu efektownej krzywej balistycznej, gówno trafiło w wentylator i obryzgało wszystkich. Dostało się zarządowi osiedla, dostało się artyście, i zupełnie nie wiem dlaczego, dostało się również burmistrzowi Łomianek, zupełnie jakby miał cokolwiek wspólnego z tym niefortunnym muralem. Otóż artysta-metaloplastyk mając do wyboru mnóstwo zdjęć, jak na przykład takie:

Ulica Obrońców Monte Cassino im. Oskara Dirlewangera

Ewentualnie takie:

Ulica Obrońców Monte Cassino im. Oskara Dirlewangera

Albo takie

Ulica Obrońców Monte Cassino im. Oskara Dirlewangera

Wybrał takie:

Ulica Obrońców Monte Cassino im. Oskara Dirlewangera

Przedstawia ono najobrzydliwszą formację Powstania Warszawskiego i jedną z najbardziej parszywych jednostek wojny – brygadę Dirlewangera, odpowiedzialną za zbrodnie przeciwko ludności cywilnej i rzeź Woli. Jak macie odporne żołądki, poczytajcie o ich dokonaniach, jeżeli ruszają was opisy zbydlęcenia przekraczającego wszelkie granice człowieczeństwa, darujcie sobie. Wystarczy, że ja się przez to przebiłem.

Nie ma stuprocentowej pewności, że na zdjęciu są faktycznie Dirlewangerowcy, na pewno jednak nie są to powstańcy. Malowanie murala przedstawiającego siły tłumiące PW jest idiotyzmem, na opisanie którego trochę brakuje słów.

W wyniku solidnego kałszkwału w internetach, zarząd postanowił szybko mural zamalować. Chwali mu się to, że nie mówił, że białe jest czarne, nie trwał w uporze, nie twierdził, że wie lepiej, tylko zamówił kubeł białej farby i malunku już nie ma, została po nim wielka biała plama. Tak trochę nawet symbolicznie się zrobiło.

Ponadto zarząd przeprosił wszystkich, którzy mogli się poczuć dotknięci, wyjaśnił jaki cel im przyświecał  (zadbanie o wspólną przestrzeń) i moim zdaniem jest to sensowne załatwienie sprawy.

Chciałbym natomiast wziąć w obronę nieszczęsnego artystę. Widzicie, nie każdy zna ikonografię Powstania. Niektórych to zszokuje, ale istnieją mieszkańcy Warszawy, którzy zupełnie nie kojarzą zdjęcia przedstawiającego trafienie Prudentialu, będącego, było nie było, jednym z najbardziej rozpoznawalnych zdjęć z Powstania. Dla nich fotka przedstawiająca gości z karabinami, choćby nie wiem jak charakterystyczna, nie porusza żadnej struny i nie wywołuje refleksji „ej, ale oni mają dziwne mundury”. Bidny pacykarz wklepał w googla „powstańcy warszawscy”, wyrzuciło mu serię zdjęć, wybrał jedno, na którym „powstańcy” wyglądają dość bojowo i tak fajnie, i przerobił na mural. Typ nie musiał być wcale paterotą nowego sortu, żołnierzem wyklętym żyjącym prawem wilka, fanem „Ognia”, „Inki” czy „Kurasia”, noszącym ubrania z Red is bad. Miał do zrobienia malunek to zrobił tak, jak umiał najlepiej.

I fakt, że my jesteśmy tacy zajebiści, że od razu rozpoznaliśmy w tym rysunku fragment kadru (to zdjęcie jest bardzo charakterystyczne), absolutnie nic nie znaczy. Ziom popełnił błąd. Na pewno z niedouczenia, być może z powodów artystycznych (to zdjęcie ma piekielnie dobrą kompozycję). Ja tam by się ani na nim, ani na zarządzie nie wyżywał. Zdarza się.

Chociaż oczywiście od samego początku afery pieszczę w głowie myśl, że autor murala postanowił wszystkich strollować i wiedział dokładnie co robi.

Proszę państwa oto Miś

Pomnik stoi od siedmiu lat, ale dzisiaj ktoś to wydłubał i wrzucił w internety.

No więc właśnie o tak (© Fot. Elżbieta Węgrzyn)

Przed państwem pomnik dzieci wypoczętych[1], stojący na cmentarzu komunalnym. Można było postawić coś, co nie będzie powodować u ludzi szoku posttraumatycznego, ale to nie w tym kraju. Tutaj trzeba pieprznąć monument pełen symboliki dla ubogich, w oparciu o sześć instytucji, w tym ZHP, które nie wiedziało, z błogosławieństwem burmistrza i kurii, bo w tym kraju nic bez kurii się nie odbędzie.

I stoi sobie taki momumencik z dumnie wyprężonym kutasem sterczącym w górę, i straszy. No bo popatrzcie – Matka Polka, do której tulą się dzieci wypoczęte, i powiadam wam, wyglądają na bardzo zrelaksowane a nie jak ofiary haków brutalnych ginekologów, którzy szatkują płody bez litości. Aż dziw, że twórca nie przerobił tych dzieci na farfoclowatą, psychodeliczną mielonkę w czerwonym marmurze.

Sama Matka Polka nie ma rąk, bo albo je sobie urobiła po łokcie ciężką, niewdzięczną robotą, albo tak je załamywała nad spierdoleniem tej formy rzeźbiarskiej, że jej odpadły.

Pod koszulą pręży się zdrowy, okrągły i sterczący polski cyc nizinny, bo w tej rzeźbie jest jak w polskim filmie z lat siedemdziesiątych – musi być cyc, bober i jedna bezsensownie żenująca scena seksu.

Najlepsze zaś  dzieje się na górze.

Bo widzicie, Matka Polka nie ma głowy. W sumie logiczne, po co kobiecie głowa? Chyba tylko do przymocowania łańcucha, żeby z kuchni nie wychodziła za daleko, no maks do pokoju dziecięcego. Głowa u kobiety jest niebezpieczna, kobieta z głową zaczyna myśleć i na przykład dochodzi do wniosku „Ale jak to? Grupa starców zagląda mi pod sukienkę i do łóżka? W imię czego? I kto im dał do tego prawo?”. Albo na przykład bezwstydne panie zaczynają się domagać równej płacy, równego traktowania, trzymania przez szefa rąk przy sobie i innych nowomodnych wynalazków, którymi zaraziły je sufrażystki, feministki i geje. No bo wiadomo, jak co złe, to na pewno są w to zamieszani geje.

Zamiast głowy, Matka Polka ma waginę. Dużą, taką żeby móc przez nią przepychać jedno dziecko co roku, a jak bóg pozwoli, to może i bliźnięta.
Wagina przechodzi płynnie w rozdarty pień sosny brzozy, że niby kobieta, która wyskrobała dziecko jest rozdarta jak sosna brzoza. Taki chujowy analog traumy postaborcyjnej, bo czemu nie? Twórca był zbyt ubogi intelektualnie, żeby wymyślić coś innego, więc pieprznął kobietę bez rąk, ale za to z cipą zamiast głowy.

I jakby tego jeszcze było mało, jeden z odchodzących pniaczków to chuj jak malowanie. Przepraszam, penis. To chyba ma symbolizować udział mężczyzny w całym tym procederze zapłodnienia i abortowania krzyczących płodów.

No więc, proszę państwa, ja pierdolę.

[1] Dopiszę, żeby znowu nie było, że błędy albo się nabijam. Tej formy używał Rewiński w programie Ale plama i odkąd to usłyszałem po raz pierwszy, nie mówię inaczej. Możecie się oburzyć.

PS Nie chce mi się szukać nowego obrazka eksplozji przy każdym temacie, który wywala mi mózg przez uszy. Dlatego będę używał jednego. Taki znak rozpoznawczy i pozdro dla kumatych.

PPS Ktoś na fejsie przytomnie zauważył, że pomnik pochodzi z drugiej połowy roku 2010, więc rozdarta jest brzoza a nie sosna. Jeszcze więcej symboliki.

#metoo

W poniedziałek na fejsie rządził tag #metoo. Mówię rządził i jest mi w chuj smutno. Nie zdawałem sobie bowiem sprawy ze skali problemu wśród znajomych. Zarówno kobiet, jak i mężczyzn.

Słowo ostrzeżenia dla wrażliwych, którzy mi często pod takimi tekstami kiełkują i przychodzą z pretensją. W tekście przeklinam i mówię brzydko o bliźnich. Jeżeli jesteś człowiekiem skromnym i kulturalnym, przestań czytać w tym miejscu. Jeżeli zdecydujesz się czytać dalej, nie przychodź później z płaczem, że wystawiłem ciebie na działanie wulgaryzmów. Tak, wiem że bywam chamski. Tak, wiem że mógłbym pisać ładniej. Nie, nie interesują mnie twoje opinie na mój temat w tych tematach. A teraz do rzeczy.

Dla tych, którzy fejsem gardzą, słowa wyjaśnienia. Wspomnianym tagiem oznaczały się panie, które doświadczyły jakiejś formy molestowania seksualnego. Wiadomość brzmiała tak:

Ja też.
Jeśli wszystkie kobiety, które były kiedyś molestowane seksualnie, napisałyby „Ja też” w statusie, być może ludziom łatwiej przyszłoby zrozumieć, jaką skalę ma to zjawisko (więc kopiuj i wklej, jeśli dotyczy to także i ciebie).
Me too.
If all the women who have been sexually harassed or assaulted wrote »Me too« as a status, we might give people a sense of the magnitude of the problem (copy and paste, if it’s your experience too)!

Niektóre wklejały suchą formułkę. Inne opisywały konkretne sytuacje, i powiem wam, że jak wrażliwy przesadnie nie jestem, to przy niektórych obrzydzenie brało, oszczędzę szczegółów. Jeszcze inne dzieliły się sposobami radzenia sobie z bycia atrakcyjną w jakikolwiek sposób (krótkie włosy, workowate swetry, maskowanie kobiecych kształtów) po to, by iść przez życie w miarę bezpiecznie, część opisywała, jak się broniła przed niechcianymi zalotami (wszystko, łącznie z prętami ze stali zbrojeniowej). Ogólnie jedna wielka, pierdolona kronika zwyrolstwa, które dotyka dziewczynki (tak, tak), dziewczyny i kobiety na każdym kroku.

Z jednej strony poraziła mnie skala problemu, pół walla miałem zajebane tagami, najgorzej. Jeszcze w niedzielę wydawało mi się, że coś tam wiem o skali molestowania w Polsce, teraz mogę sobie powiedzieć ‚you know shit’. Z drugiej, przytłacza ogrom krzywdy, jaki się z tych tekstów wylewał. Niektóre kobiety od 15 lat nie mogą się otrząsnąć i wyszczotkować sobie mózgu ze złogów tego, co je spotkało. I się zastanawiam, jakim trzeba być skurwielem, żeby tak potrzaskać komuś rozwijającą się pewność siebie, atrakcyjność, seksualność i kilka innych rzeczy.

Nie musiałem zastanawiać się długo.

Na scenę bowiem wkroczyli panowie, i zrobili to z typowym dla siebie rozmachem – z fajerwerkami i na pełnej kurwie.

Z początku oczywiście nieśmiało, że jak to tak, dzielić molestowanie na kobiece i męskie, przecież facetów też dotyka. Zupełnie jakby nie potrafili czytać. Zresztą kilku moich znajomych oznaczyło się w ten sposób, nie robiąc z tego powodu zagadnienia, nie zauważyłem też jakichś wściekłych ataków na nich, że zawłaszczają samczo akcję uświadamiającą. No dobra, jeden atak zanotowałem.

Następnie zaczęły się podśmiechujki, że o co wam chodzi, jesteście przewrażliwione, więcej dystansu, jak się na was spojrzymy, to jest oznaka uwielbienia i w ogóle powinnyście być nam wdzięczne, bo to znaczy, że jesteście dla nas atrakcyjne. Klasyczny festiwal bucerii, braku zrozumienia drugiej strony, zerowej a nawet ujemnej empatii i ogólnego samczego posapywania, od którego kobiety mdliło, a mężczyznom dłonie zaciskały się w pięści. Bezrefleksyjna kretyniada bandy chłopaczków.

Potem pojawiły się następne pozycje z klasycznego w takich sytuacjach katalogu chujowych wymówek i pomysłów na rozwiązanie sprawy. Czyli na przykład do mojej koleżanki przylazł jakiś typ i zaczął głęboko rozwodzić się nad tym, że jego kochanie to by takiemu molestatorowi przywaliło w ryj a potem obcasem w słabiznę by go zmacało. Nie, no jasne, świetna rada wujku, pyszna rada. Co jednak w sytuacji, gdy kobieta nie używa przemocy, bo się boi albo nie umie? Co w sytuacji, gdy kobieta użyje przemocy i trafi na ziomka, który nie ma oporów przed oddaniem? Jak groch o ściane ‚dać w ryj, gdzie wasza godność, gdzie wasze poczucie wartości‚. A, no i oczywiście był gotów doradzać wszystkim bezradnym kobitkom, jak mają sobie radzić z molestowaniem werbalnym. Pierdolący te durnoty jest ewidentnym socjopatą, więc tłumaczenie mu czegokolwiek było procesem tak boleśnie trudnym, jak i pozbawionym kompletnie sensu. Obrzydliwy kutasina bez wrażliwości.

Po 13 panowie zaczęli się rozkręcać jeszcze bardziej. 30 lat temu stwierdziłbym, że otworzyli monopole, chłopaki walnęli po haku dla kurażu i poszli wypisywać durnoty w internetach, których rano będą się wstydzić, albo i nie. Ale to nie była kwestia najebania się, tylko badania gruntu – jak daleko mogę się posunąć w byciu durniem. Niepokornym i bezkompromisowym, który wyśmiewa akcję, żeby pokazać, że jest alternatywny i anty. Tutaj też była gradacja chujozy.

A więc obowiązkowy w tych sytuacjach victim blaming, bo to przecież oczywiste, że faceci tacy są i nic się nie da na to poradzić, a ty przestań histeryzować, nic ci od tego nie ubędzie, zresztą nie musiałaś zakładać sukienki z takim dekoltem, gdybyś go nie prowokowała, na pewno by ci nie wsadził ręki w cycki. Albo spuścił się w autobusie na książkę, którą czytałaś.

Trochę umarłem, gdy na sugestię koleżanki, wyrażoną w tych słowach: Może po prostu wystarczy by się powstrzymać od niektórych zachowań i tekstów
kolega Michał zareagował pytaniem: Jakich?

No i co można takiemu powiedzieć, że jak łazisz po internecie i pytasz się, jakich tekstów i zachowań nie uskuteczniać, to prawdopodobnie molestowałeś kobiety, nawet sobie z tego nie zdając sprawy, geniuszu?

Był też oczywiście mansplaining, bo czymże byłyby takie dyskusje bez grupy facetów, którzy tłumaczą kobietom o co tak właściwie chodzi z tym molestowaniem. Skąd baby mają to wiedzieć, nie? Co ciekawe, tępota tych gości była tak wielka, że ani nie widzieli, że robią z siebie pajaców, ani nie dali sobie przetłumaczyć po dobroci, że robią z siebie pajaców. Brnęli, a na próby wyjaśnienia, że robią źle, reagowali coraz większą agresją. No bo jak to tak, nie wszystko kręci się dokoła mojego kutasa? Jak to?

Po 15 był obiad, tempo błaźnienia się panów nieco osłabło, gdyż cukry i węgle weszły motzno. Przetrwali do końca pracy, wsiedli do samochodów, wrócili na kwadrat, pocałowali swoje partnerki/żony/kochanki na powitanie, odpalili kompa i wyluzowali się kompletnie. Mam wrażenie, że po 18 puściły wszelkie hamulce.

Na przykład do jednej ze znajomych przyszedł sympatyczny pan Dominik i zagaił bardzo miło, w taki oto sposób: Z całym szacunkiem dla problemu i współczuciem dla poszkodowanych, ale co teraz jeśli sa takie kobiety które nigdy nie były molestowane? Czy one teraz nie poczuja się mniej atrakcyjne?

Trudno było zatrzymać tę karuzelę śmiechu, zwłaszcza gdy pojawił się kolejny sympatyczny chłopiec i zalecił wszystkim babom ze wściczem macicy, żeby zachowały dystans. Gdy zawtórował mu śmieszek Mihu, przemiły na pewno na co dzień fotograf, który rzucił dowcipnie Eeee tam… „Być molestowaną…” Dużo gorzej być narkomanką!, ledwo wytrzymałem i gdyby nie moje stalowe mięśnie brzucha, już bym nie żył. Wiecie, pierdolnęłoby mi wszystko w środku od śmiechu.

Pojawili się też kolesie w czapeczkach z folii aluminiowej, którzy zwęszyli spisek i zarzucili kobietom uleganie modzie z zagranico, gdyż jak wszyscy doskonale wiemy w Polsce molestowania nie było, nie ma i nigdy nie będzie, gdyż szacunek dla kobiet wysysamy z mlekiem matki. Ci bardziej radykalni, w czapeczkach z dwóch warstw i z bardzo konserwatywnym światopoglądem, zaczęli szlochać pod niebiosa, że jedna baba drugiej babie wmówiła, że komplement na temat nóg to też molestowanie i niedługo nie będzie można powiedzieć paniom już żadnego miłego słowa. Nic, pustka, zero pola do manewru dla prawdziwie szarmanckiego, przedwojennego dżentelmena, sic acan zawżdy!

Pojawili się wystraszeni. Jak to tak?! Nie będzie się już można pozalecać do kobiet, bo dojebią trzy roki bez zawiasu za molestowanie. Ród ludzki wymrze przez te jebane histeryczki i pierdolone feministki.

(wiem, że niektórym trudno w to uwierzyć, ale niczego nie zmyślam, wszystko to przeczytałem wczoraj w komentarzach u moich znajomych, może poza niektórymi epitetami, bo feministki raczej były włochate niż pierdolone)

Od czasu do czasu pojawiali się zagubieni w akcji, którzy wprowadzali odrobinę folkloru. Ot, choćby takimi komciami z dupy, jak ten: takie akcje sluza tylko temu, zeby ktos sie poczul lepiej „cos zrobilem przeciez”.

Co dokładnie ktoś zrobił, by poczuć się lepiej, pozostaje słodką tajemnicą sympatycznego Bartosza, który nie ogarniał zbyt dobrze rzeczywistości. Zresztą Bartosz zaplątał się również do sąsiedniego wątku, w którym rzucał takimi perłami mądrości:
To może od razu niech powiedzą, że jest to lub nie jest molestowanie – w zależności kto się uśmiecha 🙂

Gdy kilka osób zwróciło mu uwagę, że pierdoli od rzeczy (ale kulturalnie, to byli mili ludzie, a nie ja), Bartosz się spiął i odwinął następująco:
No i już widzę, o co chodzi: o kolejny pretekst, żeby się wywyższyć nad innymi, pokazać komuś że nie spełnia standardów klasy uprzywilejowanej, zapluwającej się swoim poczuciem wyższości. Pierdolę was wszystkich, serdecznie i entuzjastycznie.

Podzielić się mądrościami przyszedł też domorosły filozof, bezkompromisowy kolega Ernest, który w pogardzie ma pedałów galopujących na białych konikach na ratunek marksistkom. Sorry, nie potrafie tego syntetycznie streścić, przeczytajcie sami:
Nic tak nie trywializuje napaści seksualnej jak różnego rodzaju egocentryczne marksistki małpujące celebrytki i nie znoszące innej opini bo muh feelings. Dorzućmy do tego białorycerskie spierdoliny i mamy kolejną dramę pt. „problemy pierwszego świata”. „Fart rape”, „mansplaining” to jest maksimum wysrywów lewackiego intelektu. Aha, no i oczywiście media i rządy zajmują się tylko zadowalaniem kobiet (tzw. równo uprawnienie), te ciągle są wystraszone i boją się o włąsne życie, mimo iż statystyki mówią że to raczej mężczyzna zostanie napadnięty. No ale w Orwellowskim świecie, w którym moralność i prawda są relatywne a subiektywne odczucia są traktowane z powagą, nie ma co liczyć na rozum i godność człowieka. Moja dobra rada, jeśli jesteś niezależnie od płci ofiarą napaść – zgłoś to na policję, od tego jest prawo aby przestępców puszkować i nie mam tu dla nich cienia litości.

A na końcu pojawił się Paweł, którego nazwę ochłapem ludzkim, i zakończył dla mnie wszystko swoim bezdusznym skurwysyństwem:

A jeśli niektóre dołączyły dlatego, że to teraz trendi?
„W sumie to nigdy się nic nie stało, ale pamiętam jak się na mnie patrzył żul w autobusie, na pewno miał sprośne myśli. Wrzucę hasztaga, bo wszyscy wrzucają.”

Nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem, jak można tak zbagatelizować, wyśmiać i wytaplać w gnoju czyjąś krzywdę.

O prymitywach zbyt nieskomplikowanych, by napisać coś ponad ‚durne feministki, was trzeba porządnie wyruchać’, nie będę tutaj mówił, bo nie ma o czym mówić. Przecież w tym kraju kobietę się szanuje, a takie teksty zarezerwowane są wyłącznie dla głupich kurew, dziwek, szmat i wszystkich tych pojebanych, włochatych babochłopów. Na pewno zaś tak bym nigdy nie odezwał się do porządnej dziewczyny, no przecież wszyscy mnie znają, kultura cechuje mnie od małego.

Choćbym nie wiem, jak się starał, nie jestem w stanie wrzucić tutaj wszystkich wykwitów mądrości wyprodukowanych przez nie mających sobie niczego do zarzucenia facetów. No bo przecież wiadomo, że nikt nie molestuje ich matek, sióstr, sąsiadek, koleżanek z pracy, dziewczyn, córek czy żon. One są porządne a nie od dzisiaj wiadomo, że ofiarą molestowania padają wyłącznie dziewczyny i kobiety kobiety nieporządne, wyzywająco ubrane, prowokujące, w krótkich sukienkach i z głęboko wyciętymi dekoltami. A więc na pewno nie nie ich matki, żony, kochanki i córki. Musieli się mocno zdziwić, że molestowanie nie jest zarezerwowane dla „łatwych dziewczyn, dziwek i szmat”. Pewnie stąd to zaczadzone oszołomienie.

Ogólnie wczoraj i przedwczoraj odjebał się jeden gigantyczny rzyg. Dla mnie dodatkowo spotęgowany moją przeszłością.

Bo widzicie, sam też mogę śmiało użyć hasztaga #metoo. Tylko wstyd się przyznać, z tej drugiej strony, więc raczej #ididit. W moim okresie imprezowo-alkoholowym, trwającym dobre 10 lat, robiłem rzeczy dalece wykraczające poza strefę komfortu kobiet, które padały obiektem mojego zainteresowania. Nie wszystkie, rzecz jasna to spotkało, bo nie jestem aż tak pojebany. Ale już jedna to było za dużo.

Teksty, które mogły wydać się szarmanckie wyłącznie upitemu chujowym piwem i krwawym zwycięstwem Wikingowi, który tylko zgwałcił werbalnie. A mógł zabić.

Zaloty, które mogły wydać się szarmanckie wyłącznie upitemu chujowym bimbrem i krwawym zwycięstwem żołnierzowi Armii Czerwonej, który dotyka niekoniecznie tam, gdzie powinien. A mógł zabić.

Awanse, które mogły wydać się szarmanckie wyłącznie upitemu dobrym alkoholem i imprezą firmową koledze z pracy, który robi rzeczy, których raczej robić nie powinien.

Szybkie ręce, których ruchliwość mogła zaimponować wyłącznie iluzjonistom i żonglerom, a nie kobietom, które tej ruchliwości z mojej strony zaznały.

I wiele, wiele innych, o których nie będę opowiadał, bo się tego wstydzę i wstydzić będę po kres dni. Brałem nie licząc się z długiem, bo nie sądziłem, że kiedyś przyjdzie go spłacać. Wszak planowałem życie pełne uciech, kobiet, alkoholu i braku wyrzutów sumienia, dlaczego miałbym się przejmować czymkolwiek?

Jakiś czas temu wyjąłem głowę z dupy i zdałem sobie sprawę z dwóch rzeczy: muszę w końcu wyjść z tej imprezy i pora najwyższa przestać krzywdzić innych. Jakoś się udało i jedno, i drugie. Wstyd, ponieważ jestem odpowiedzialny za kilka postów okraszonych tym tagiem. Zadośćuczynić nie potrafię, mogę jedynie przeprosić.

Stąd moja rada dla młodszych, dla których jest jeszcze nadzieja. Zanim zadziałacie coś z kobietą, pomyślcie sobie, czy czulibyście się komfortowo gdybyście to wy byli na jej miejscu, ale wszystko działoby się w więzieniu San Quentin. Na odludnym kawałku spacerniaka.

PS Właśnie przeczytałem u koleżanki coś takiego:
I nie mam na myśli „tylko” głupich komentarzy, zaczepek, czy dosłownych propozycji, które są często bardzo obrzydliwe. I nawet nie mam na myśli „tylko” bycia łapaną za tyłek, biust czy inne prywatne miejsca, co niestety wydaje się być niczym szczególnym, bo zdarza się tak często i tak wielu osobom.

No więc to przekonuje mnie ostatecznie, że problem molestowania w tym kraju szczególnie ukochanym przez boga nie istnieje i nigdy nie istniał.

Z tą myślą pozostawiam i przepraszam za chaotyczny wpis. Wkurwiłem się.

Krucyfiks – film o niczym dla nikogo

Coś mnie podkusiło i poszedłem do kina. Normalnie chodzę, ale tym razem coś mnie podkusiło i poszedłem na horror. Gdyby tylko pozostawił mnie obojętnym, to wzruszyłbym ramionami i stwierdził ‘meh, kolejny słaby film’. Jednak zamiast obojętności, w trakcie seansu czułem nieprzemijający wkurw na cynizm twórców. Już opowiadam.

The Crucifixion, u nas chodzący pod tytułem Krucyfiks, reklamowany jest przez dystrybutora jako film twórców serii Annabelle i Obecność. Które to filmy pokazują sprawy nawiedzeń, którymi zajmowało się małżeństwo Warrenów.

Edward Warren był weteranem II WŚ i oficerem policji, który pewnego dnia odnalazł nową ścieżkę życiową i został demonologiem-samoukiem. Współpracowała z nim jego żona, Lorraine, która tytułowała się jasnowidzem i medium. Do spółki stworzyli superwydajną maszynę, specjalizującą się w badaniu nawiedzeń, obecności, złych duchów i laleczek Chucky. W 1952 roku założyli New England Society for Psychic Research i twierdzą, że w trakcie swej kariery zinwestygowali ponad 10 000 spraw. Bardzo pracowite pszczółki.

Do najgłośniejszych śledztw należą sprawy: Amityville, rodzina Perronów i lalka Annabelle. Przez najgłośniejsze rozumiem te, z których zrobiono głośne filmy. Seria o Amityville liczy bodaj 17 części, Obecności są dwie, Annabelle też dwie.

Poznajcie Annabelle, lalkę którą z entuzjazmem postawicie w pokoju swojego dziecka, ku jego wielkiej radości (fot. materiały dystrybutora)

Sami Warrenowie napisali sześć książek i oczywiście użyczyli swoich historii (byli konsultantami) do filmów. Oraz, uwaga, wyszkolili też kilku demonologów, w tym Dave’a Considine, który jest jednym z nielicznych świeckich demonologów uznanych przez kościół katolicki.

Nie będę się nad nimi znęcał, bo nie mam zamiaru podkładać się ich wyznawcom, których w Polsce sporo, zwłaszcza po roku 2013, gdy premierę miała pierwsza Obecność. Ludzie usłyszeli o fantastycznym małżeństwie i powiedzieli ‘łał, jacy oni są zajebiści’. Więc nie, nie skrytykuję ich żerowania na wierze zdesperowanych ludzi w nadprzyrodzone zjawiska, ani cynicznego wykorzystywania tychże ludzi. Bo przecież wszyscy wiedzą, że prawda lerzy po środku i jeden wierzy, a drugi nie wierzy, nikt nikogo do niczego nie zmusza. Co oczywiście nie zmienia faktu, że takich hochsztaplerów szczułbym psami i pędził pod batogami po śniegu.

Brzydzi mnie natomiast cynizm twórców, którzy uczepili się pomysłu robienia filmów opartych na prawdziwych zdarzeniach i tłuką bez opamiętania jeden po drugim. Dałem się nabrać tylko raz, na Obecność. Pocieszam się, że obejrzałem to na DVD i nie zaniosło mnie do kina. Drugą część spiraciłem i poczułem takie osłabienie, że na Annabelle i Annabelle: Narodziny zła nie chciało mi się nawet podnieść nogi, żeby się na te filmy odeszczać. Tak, wiem. To nieprofesjonalne krytykować filmy, których się nie obejrzało, ale nie muszę oglądać filmu robionego według jednego wzoru, żeby wiedzieć, że to będzie gówno rodem z nowej szkoły horroru.

Czyli klimat budujemy topornymi takimi więcej dopowiedzeniami, lalka czasami będzie tu, a innym razem tam, dziecko będzie się z nią komunikować, ale oczywiście dorośli nie będą wierzyć, że lalka mówi dopóki nie będzie za późno, gdyż TEH HORROR! Narastające zagrożenie, kulminacja, niesatysfakcjonujące rozładowanie napięcia, końcówka otwierająca drogę do kolejnych części. Wszystko okraszone sztampową muzyką, mnóstwem shockerów, screamerów i scarejumpów, bo współcześni twórcy nie znają innych metod straszenia widza, oraz obowiązkowo szybki montaż. A, no i sugestię złego ducha robi się, pokazując go za firanką, w odbiciu w lusterku wstecznym, albo stojącego w ciemnym rogu pokoju. Widz musi wiedzieć, czego ma się przestraszyć, musi to widzieć, bo w przeciwnym wypadku czego miałby się bać? Sugestii? No przecież bez sensu.

Tutaj niby, że głowa okręcona o 180 stopni, ale nie. To tylko włosy na twarzy, po gwałtownym siadzie na łóżku. DEMON!!! (fot. zrzut ekranu z trailera)

Przyczyna takiego cynizmu twórców i chodzenia na łatwiznę jest oczywista – widz lubi te melodie, które już kiedyś słyszał. Nie ma sensu dawanie mu czegoś nowego, bo a nuż by tego nie zrozumiał. I hajs się nie zgodzi, a na to wytwórnia nie może się zgodzić. I ja nawet twórców rozumiem – najlepszą grupą konsumencką w kinie jest młodzież, która nie jest zainteresowana budowaniem psychologicznej głębi postaci i długimi dialogami. Ma być szybko, głośno i strasznie w standardowy sposób, a nie jakieś psychologiczne durnoty z sugestią trochę gęstszego cienia za drzwiami i odrobinę tylko przyspieszoną muzyką.

Nie zdziwiło mnie więc to, co dostałem w Krucyfiksie, filmie szytym pod widza standardowego, i rzecz, jasna opartym na prawdziwych wydarzeniach, które wyglądały następująco.

Maricica Irina Cornici pochodziła z rozbitej rodziny, po samobójstwie ojca, wraz z bratem wychowywała się w sierocińcu. W wieku lat 19 wyjechała do Niemiec i pracowała tam jako opiekunka. Gdy jej przyjaciółka została zakonnicą w klasztorze w Tanacu i ściągnęła Irinę do siebie, ta postanowiła również wstąpić do zakonu. Wkrótce po tym, jej stan zaczął się gwałtownie pogarszać. Wylądowała w szpitalu psychiatrycznym, gdzie zdiagnozowano u niej schizofrenię. Po dwóch tygodniach terapii, wypisano ją i odesłano do klasztoru. Tam, na swoje własne nieszczęście, trafiła na ojca Corogeanu. Uznał on, że Irina jest opętana przez szatana, którego nie da się wypędzić pigułkami (to jego autentyczne słowa).

Krucyfiks - nowy film twórców Obecności i Annabelle
Poznajcie ciągle jeszcze księdza Corogeanu (fot. zrzut ekranu z autentycznego filmu z egzorcyzmu)

Potrzebny był egzorcyzm.

Zakonnice związały Irinie ręce i nogi, i zamknęły ją w celi klasztornej. Kilka dni później, przypięły ją łańcuchami do krzyża i zaniosły do kościoła. Namaszczono ją świętymi olejami i trzymano w kościele trzy dni. Aha, ponieważ Irina złorzeczyła i przeklinała (kto by tego nie robił, gdyby pojebana banda przywiązała go do krzyża?), czym przeszkadzała w modłach i egzorcyzmach, wepchnięto jej ręcznik do ust. I kontynuowano egzorcyzmy, skrapiając Irinę wodą święconą. Na plus liczy się egzorcyzmującym, że zwilżali nią jej również wargi, to im się nie odwodniła przedwcześnie.

Po trzech dniach ksiądz Corogeanu uznał, że szatan został wypędzony i Irina jest ‘wyleczona’. Zdjęto ją z krzyża i przeniesiono z powrotem do celi. Tam zaczęła umierać, co jest strasznie smutne i strasznie ironiczne w kontekście ‘wyleczenia’. Wezwano karetkę, ale było już za późno. Do szpitala Irina dojechała martwa. Przeprowadzona autopsja wykazała, że zmarła z powodu odwodnienia, wycieńczenia i niedoboru tlenu.

Ta scena znalazła się w filmie. Żarciki z poziomu higieny aż się cisną, ale się powstrzymam, bo patrząc na tę fotkę nie mogę wydobyć z siebie ani słowa. Tak, to są pająki. (fot. zrzut ekranu z trailera)

Kościół zamknął klasztor a księdza zawiesił, co jest karą straszną, tyle że nie. Organy państwowe nie były tak wyrozumiałe i zamknęły ojczulka z pomagającymi mu zakonnicami, oskarżając o morderstwo i ograniczenie wolności osobistej Iriny. Prokuratora domagała się dożywocia, ale sąd był łaskawszy i w 2007 roku wymierzył obywatelowi Corogeanu karę 14 lat w więzieniu, zaś siostrom od 5 do 8 lat. Sąd apelacyjny zmniejszył karę do lat 7 (nie wiem o ile ścięli zakonnicom). Corogeanu nie odsiedział nawet tego, w 2011 wypuszczono go warunkowo. Spoko, możesz zabić człowieka ze szczególnym okrucieństwem, jeżeli wiążą się z tym obrzędy religijne.
Film Krucyfiks dodatkowo wybiela Corogeanu, bo sugeruje, że Irina była faktycznie opętana, i że on jej chciał tylko pomóc. No więc ja pierdolę taką pomoc, jak kiedyś zostanę opętany, zacznę mówić bluźnierstwa, kląć i pluć gwoździami, nie dopuszczajcie do mnie księdza, tylko dajcie mi się wyspać.

Bulwersującym znajduję fakt, że w 2005 roku, w sercu Europy, odpierdalają się takie rzeczy. Możemy się podśmiewywać z procesji na Boże Ciało, że niemądrzy ludzie chodzą po mieście. Możemy śmieszkować z różańca w obronie granic. Znaczy nie powinniśmy, bo szydzenie z cudzej religii znajduję niesmacznym, nawet jeżeli sam jestem agnostykiem czy tam ateistą. Ale to są rzeczy niewinne. Jednak gdy po wyjątkowo okrutnym zakatowaniu niewinnej kobiety, kościół zawiesza swojego funkcjonariusza a państwo wsadza go na całe 4 lata, to już jest chujoza wyższego rzędu.

Tyle na temat prawdziwych wydarzeń.

Sam film jest skrojony według schematu, który znamy jak zły szeląg. Mam wrażenie, że takie schematy do samodzielnego pokolorowania sprzedają w sklepach dla scenarzystów. Najpierw mamy egzorcyzmy, które sugerują, że coś jest na rzeczy. Ba, ksiądz poznał imię demona. Antares, czy jakoś tak. Nie żeby mnie to interesowało, więc wybaczcie moją dezynwolturę. Następnie widzimy młodą amerykańską dziennikarkę, która prosi swojego wujka, wydawcę gazety, żeby ją puścił do Rumunii, bo te egzorcyzmy to świetny temat. Tam napotyka mnóstwo osób mówiących po angielsku, co jest świetną reklamą dla kraju. Śledztwo prowadzi ją do dramatycznej konstatacji, że demon przenosi się przez dotyk…

Taaaaajm, is on maj sajd, jes it is…

No właśnie, jeżeli chcecie obejrzeć fajny horror o demonie, zapuśćcie sobie Fallen z 1998 roku. Dobra obsada (Washington, Goodman, Sutherland, Gandolfini, krótko Koteas), dobra detektywistyczna historia z solidną dawką nadprzyrodzonego konkretu. I Azazel śpiewający ‘Time is on my side’, podczas przechodzenia z ciała do ciała, w jednej z najlepszych scen w historii horroru. A nie takie łajno jak Krucyfiks.

Co tam jeszcze było? A, no przecież. W trakcie śledztwa, nasza bohaterka zaczyna czuć dokoła siebie obecność czegoś mrocznego. I dzieją się rzeczy. A to w czasie kąpieli zgaśnie jej światło w hotelu (stary hotel w którym ciągle pali się w kominku, spore zaskoczenie). A to na drodze pośrodku pola kukurydzy umrze samochód (co się nie zdarza nigdy) i będziemy mieli bezsensowną scenę łapania jej za kostki przez demona (nie miałem siły się śmiać) i ucieczki przez to pole. Obowiązkowe spięcie w komputerze podczas poszukiwań informacji o demonie Ancymonie (czy jak on tam się nazywał), które spotęgowało niemały zamęt i grozę.

Zartefakcenia na zdjęciach krzyża, które wyglądają jak demon Amaros (ktoś pamięta, jak on się nazywał?). Trzaskające drzwi (przeciąg). Trzaskające okno (przeciąg). Dziwne sny (za dużo wina przed snem). No ogólnie nie wiemy, czy to wszystko jest naprawdę, czy bohaterka ulega sugestiom z powodu okolicy, otoczenia, nastroju, zmęczenia i wypijanego alkoholu. Nie miałem pomysłu co mi chcieli twórcy pokazać – faktyczne wydarzenia czy jakiegoś supernaturala. Na szczęście scenarzyści już pędzili do mnie z wyjaśnieniem.

… Pies leżący w sypialni zachrapał i mi się przypomniało. Ten demon nazywał się Agares. I tak jak czytam trochę o nim, to przypał. Upadły anioł, książe piekła pod zwierzchnictwem wschodu, cokolwiek to znaczy, przed upadkiem przynależał do drugiego kręgu, chóru mocy. Uważany za demona odwagi, rządzi wszystkimi duchami ziemskimi. Zły jest, bo potrafi wywoływać trzęsienia ziemi. Może niszczyć duchowe i doczesne godności, co nie wydaje mi się już takie złowieszcze. Naucza wszystkich języków, więc tutaj to już w ogóle spoko ziomek. Potrafi zmieniać bieg wydarzeń i sprowadzać uciekinierów, więc nie ma się do czego przyczepić. I na deser jednoczy rozbite armie, przywraca im siłę i wiarę w zwycięstwo. Na domiar złego (hehehe) jego wygląd sprawia miłe wrażenie, ukazuje się pod postacią starego męża na krokodylu z krogulcem w dłoni.

Złowrogi i mroczny Agares, my ass (fot. Wikipedia)

Kurwa mać, twórcy nie potrafili nawet wybrać odpowiednio złowieszczego demona. Mogli wziąć każdego innego, na przykład Astaroth jest niedaleko w spisie. Też na literę A i ma dodatkowo złowieszcze th na końcu. Albo Azmodan, demon nieczystości i pożądania, siejący niezgodę między mężczyzną a kobietą.

Wracając do głównego wątku. Okazuje się, że demon jest rzeczywisty i wnika w naszą dzielną dziennikarkę. Na szczęście w trakcie śledztwa, poznała ona ojca Antona (którego zresztą chce przelecieć, dzięki czemu demon ma do niej ułatwiony dostęp), który ją szybciutko wyegzorcyzmuje. Dosłownie w minutę osiem. W stodole, w strugach deszczu, bo demon przyzywa deszcz jako szyderstwo z wody święconej (WTF?) będziemy świadkami egzorcyzmów, połączonych z fruwaniem pod sufitem.

Przepraszam, ale nie potrafię pisać zbornie o tym półprodukcie i marnej imitacji filmu. Omijać z dala i szerokim łukiem. A twórcom kotwica w plecy. Za żerowanie na widzach. Za obiecywanie czegoś, czego nie dostarczają, czyli składnej historii. I za wpisywanie się w nurt horrorów, które nie potrafią straszyć inaczej niż czymś wyskakującym zza kadru. Nie ma się co dziwić, że młode pokolenie kinomanów umiera z nudów na Egzorcyście, albo ze śmiechu na Duchu. Mają przecież Krucyfiks i Paranormal Activity.

Produkowanie takich rzeczy uważam za obrazę rozumu i godności człowieka, co samo w sobie nie byłoby takie złe. Gorzej, że takie sziteksy programują młodego widza i jeszcze kilka lat, a każdy horror będzie musiał wyglądać tak, jak Krucyfiks. Modlę się do starszych bogów, żeby tak się nie stało.

Zabawna historia z morałem

W ubiegłym roku akademickim wynajmowałem mieszkanie ziomeczkom. Rozstaliśmy się z końcem owego roku, dokonaliśmy niezbędnych rozliczeń, które pożarły kaucję i jeszcze chłopcy byli mi winni w sumie jakieś 700 ziko. Jeden z nich rozliczył ze mną większość hajsów, została mu do zapłacenia końcówka, drugi płakał, że teraz to on nie ma piniondza, ale się rozliczy, jak tylko miał będzie. Do tej pory płacił w terminie i bez szemrania, więc nie miałem powodów, żeby mu nie ufać. Ale byłem naiwnym łosiem. Rada na przyszłość, w takich sytuacjach, nieważne jak dobry był to lokator, wyrwać hajs z gardła, zatrzymać dowód (pewnie tak nie wolno) albo niech podpisze weksel. Jebać przyzwoitość i dobre serce, wszyscy bądźmy skurwielami.

Minęły wakacje, wysłałem chłopcom maila z numerem konta, na które moga przelać piniondz. Jeden, ten który wisiał grosze, nie zaszczycił mnie odpowiedzią, drugi, chłopiec Maciej, odpowiedział mi prawniczym slangiem, pozwólcie że zacytuję: W związku z Pana roszczeniem dodatkowej zapłaty, wnoszę o szczegółowe rozliczenie naszej kaucji wraz z dowodami.

Po mojej dość wyważonej odpowiedzi, w której strasznie się obśmiałem, dostałem następujący kawałek: Po przejrzeniu umowy uważam, że wszelkie roszczenia Wynajmującego są bezpodstawne, gdyż powinien je zgłosić w dniu odbioru mieszkania od Najemcy (30.06.2017). Ponadto zatrzymaną kaucję też winien rozliczyć przedstawiając odpowiednie dowody, że najemcy coś nie uregulowali. Proszę przedstawić swoje roszczenia w formie pisemnej na adres:

Wytłumaczyłem, że zgłosiłem roszczenia, rozliczyłem kaucję, a w razie wątpliwości możemy pójść do administracji i Innogy, gdzie dokładnie wytłumaczą co, jak i za ile. No i że teraz będziemy już sobie pisać listy najeżone prawniczym slangiem.

Ale ja nie o tym.

Wystawcież sobie moje zdumienie i radość, gdy wczoraj…

Przyjechałem na Pragę, parkuję brykę nielegalnie, więc trochę mi się spieszy, patrzę dokoła, bagiety nie jadą, strażaków brak, zerkam w stronę wejścia i, eee… to chyba niemożliwe. W drzwiach stoją dwie laski i typ. I ja jestem prawie pewien, że dwie osoby z tej grupy kojarzę. Wypadam z samochodu, podbiegam do drzwi wejściowych do budynku, wbijam kod, widzę zamieszanie przy windzie. Zaobserwowana przeze mnie grupa nie wchodzi do niej, tylko kieruje się w stronę klatki schodowej. Idę za nimi. Ha, nie wchodzą do klatki, tylko wbijają do tylnego wyjścia. No kurwa, hilarion, bo już widzę, że to laska, która u mnie mieszkała. I oni ewidentnie przede mną uciekają, bo kto wchodzi przodem po to, żeby wyjść tyłem.

Podbijam do typa, który w międzyczasie narzucił na głowę kaptur, bo to kurwa taki świetny patent na maskowanie. Klepię go w ramię, odwraca się, mówię mu z lekko tylko niepokojącym uśmiechem „cześć, zamierzasz się ze mną rozliczyć, czy chcesz mnie ojebać na hajsie? Od razu mówię, że na takie drobne kwoty się nie opłaca, bo to później wróci do ciebie w przejebany sposób”.

Zapadła taka cisza, że wessała wszystkie głosy z otoczenia w promieniu 5 metrów.

-Wysłałem niedawno maila, jak normalny, biały człowiek, z numerami kont, rozliczeniem hajsu i informacją o zaległościach, częściowo się ze mną rozliczyłeś po zdaniu mieszkania a teraz na drobne hajsy chcesz mnie przewalić? – mówię mu grzecznie.

-Ale ja nic nie dostałem. – odparowuje gość z miną wyrażającą tak bezbrzeżne zdumienie, że ledwo tylko powstrzymuję wybuch śmiechu.

-A jakiego mi maila podawałeś na rozchodne, bo może coś pomyliłem?

Gość trzęsie się coraz bardziej, bo uśmiecham się coraz radośniej i literuje mi swój adres, myląc się dwukrotnie.

-Ty, no popatrz tutaj (podsuwam mu komórkę pod nos), chyba się zgadza, to jak nic nie dostałeś, jak się mail zgadza? Dwa razy do ciebie i do Maćka wysyłałem info, i nic nie masz w poczcie?

-Może mi wpadło do spamu.

-To sprawdź spam i przelej mi pieniądze, które jesteś mi winny. A z Maćkiem to już będę sprawy załatwiał indywidualnie. To jak, uda się, czy mam przesłać maila jeszcze raz?

-Mumble, mumble (nieczyt.)

-No to prześlę jeszcze raz. Cześć i trzymajcie się.

Akcja trwała może 45 sekund, w tym czasie przekonałem się, że jestem w stanie samym tylko uśmiechem sterroryzować trójkę młodych ludzi tak skutecznie, że dziewczyna tego typa wyglądała, jakby się miała za chwilę rozpłakać. A ja przecież ani nie groziłem, nie okazałem agresji, nie dobyłem noża ani cegły, co najwyżej byłem szyderczy, ironiczny, złośliwy i prześmiewczy.

Powiem tak, gość wisi mi naprawdę jakieś drobne, 150 ziko, czy coś w podobie. Do tego jest najgorszym rodzajem cwaniaczka, czyli głupim cwaniaczkiem, który nie ogarnia, że jego zachowanie nie klei się z historyjką. No bo gdyby faktycznie niczego nie dostał w mailu, to nie uciekałby przede mną i nie chował łba pod kapturem, tylko przybił piątkę i się spytał, dlaczego się nie odezwałem, bo miałem dać info o tym, jak się rozliczamy do końca a tu cisza. O, to jest cwaniactwo, które mógłbym uszanować, na tego małego chujka nawet nie chce mi się odeszczać, bo kwota dziadowska i gość jest durniem.

Drugi chłopiec, Maciek, wisi mi 350 ziko i myślę, że skoro wybrał metodę kłamania, zaprzeczania faktom i prawniczy slang, to z pomocą serdecznej przyjaciółki, którą urzekła historia mojej z Maćkiem korespondencji, podejmę rękawicę.

Być może niektórzy z was zastanawiają się, czego ci młodzi ludzie szukali w moim bloku. Otóż wyobraźcie sobie, oni tam mają, na jedenastym czy trzynastym piętrze znajomych. Których to znajomych często odwiedzają, o czym przypadkowo wiem z rozmów, które odbyłem w czasie ich najmu. No to jak trzeba być głupim, żeby nie przewidzieć tego, że jak odwiedzamy tych znajomych, możemy wpaść na typa, którego postanowiliśmy wywałować? No jak? Wpisujcie porównania.

Dzieciaki wybrały metodę zaprzeczania faktom. Maciek zablokował mnie na fejsie, zapominając że mam znajomych. Zapomniał, że wiem, na jakich uczelniach studiuje, a ja się zastanawiam, czy się tam nie odezwać z pytaniem czy wiedzą, że uczy się u nich oszust. Ba, ja na okoliczność najmu mam przecież wszystkie jego dane i mogę spytać się rodziców, czy pochwalają takie wały w wykonaniu sprytnego synka. Muszę tylko sprawdzić, czy wszystko to, co zamierzam zrobić jest dozwolone, bo nie będę robić niczego z partyzanta i chcę wystąpić z otwartą przyłbicą. Więc wolałbym się nie podłożyć.

Na przyszłość dla wszystkich zaś kilka rad: nie wypuszczać najmitów z mieszkania, dopóki nie rozliczą się do końca. Brać weksel. Zapomnieć o dobrym sercu, to nie ma sensu, o czym przekonuję się po raz kolejny. Być miłym, ale stanowczym wynajmującym, którego interesują dwie rzeczy: czy mieszkanie nie jest rozjebane i czy wszystkie rachunki są opłacone na czas, reszta chuj, żadnych sympatycznych gestów, żadnych dobrych uczynków. Bo finalnie za dobre uczynki najprawdopodobniej zapłacicie z własnej kieszeni. Chociaż oczywiście w tym konkretnym przypadku poziom beki wynagrodził mi do tej pory wszystkie straty, teraz będę wyłącznie do przodu.

A morał? Nie próbujcie traktować dzieci jak dorosłych, to nie ma sensu.

I’ve seen old dude in the night

Pierwsza mokotowska życióweczka. Do tego od razu na dość pełnej kurwie.

Wyszedłem z Filipem na spacer. Zasłuchałem się w „Kosiarzu”, więc pies prowadził mnie a nie ja jego. Doszliśmy do baraku całodobowego, tego przy wyjściu z metra. Na murku siedział ziomek, którego widuję codziennie, jak oswaja swoją bezdomność lekturą. Praktycznie za każdym razem gdy go mijam idąc do sklepu albo z Filipem, siedzi na murku i czyta. Postanowiłem delikatnie wybadać ten fenomen, no bo ilu bezdomnych siedzących nad książką widujecie na co dzień?

Obywatel X ma dość ciekawą historię. Żona się z nim rozwiodła na okoliczność przemocy, chociaż zarzekał się, że muchy by nie skrzywdził. W wyniku rozwodu został wyjebany z mieszkania, od siedmiu lat żyje na ulicy.

Córka lat 30, syn 27. Nie wie gdzie są, prawdopodobnie wyjechali z Warszawy, nie utrzymują z nim stosunków, nie interesuje ich jego los.

Przez 22 lata pracował jako mistrz. Dwie nagrody ministra, no ale to był komunistyczny minister, więc się kurwa nie liczy. Spawał, toczył, wykrawał, frezował, czysty żywy zawód i talent w ręku, która to ręka nie telepie mu się od alkoholu, bo owszem, pije, jak każdy, ale nie stoczył się w alkoholizm. Jest też również jednym z nielicznych bezdomnych, z którymi miałem bliski kontakt (jakoś około 50 osób mi się przewinęło w życiorysie), który mówiąc brutalnie, nie śmierdzi. Toczy swój wózek wypełniony szmatami, żywnością, piciem i książkami, nie wadzi nikomu, siedzi na murku i czyta.

Przez 10 lat mieszkał przy placu Hallera. Potem przy Mickiewicza. Stamtąd wylot na ulice, jakoś zdarzyło się, że wylądował na Mokotowie. Dla ubezpieczenia zarejestrowany jako bezrobotny przy Ciołka. Nie jest leniem, przy każdej wizycie pyta się o pracę albo o kursy szkoleniowe. Dla człowieka w wieku 63 lat nie ma w tym kraju ani pracy, ani kursów szkoleniowych z Urzędu Pracy.

Matka zmarła w wieku 58 lat, ojciec bodaj 54. Gość jest szczęśliwy, że żyje dłużej od rodziców, chociaż podejrzewa u siebie cukrzycę. Na moją sugestię wizyty u lekarza, stwierdził że nie ma takiej potrzeby, bo jakoś sobie to wszystko ogarnia. Przy najbliższej okazji zasugeruję mu wizytę ponownie.

Co dziwne, jego bełkotliwy głos (słaba kondycja, braki w uzębieniu, wyziębienie) nie brzmi słabo i nie jest głosem człowieka przegranego. Gdzieś chodzi po ciuchy na zmianę, goli się, myje w jakichś łaźniach, ogólnie wygląda chędogo i chociaż zgarbiony, trzyma się resztek godności. Może nawet nie takich resztek.

Siedem lat na ulicy go nie złamało. Lokalne dresiki i żulerka jakoś go w ten ich chropawy sposób szanują, podczas naszej rozmowy przysiadło się dwóch typów, zbili z nim (no i ze mną) piątkę, jeden obstawił mu browara (ja też, wcześniej, wiadomo że takie rozmowy toczy się wyłącznie przy alkoholu).

I tak się zastanawiam, jaki to sobie obstalowaliśmy system, w którym ziom mieszkający na ulicy nie może dostać pracy, bo jest za stary, chociaż do tej roboty ręce mu się aż trzęsą i wyrywają.

Jeden z typów, który się w trakcie naszej rozmowy przysiadł, jest alkoholikiem i dog whispererem. Filip od razu się do niego przystawił i dał mu się wygłaskać, aż się poczułem zazdrosny. Ziomek ogarnął również wszystkie psy, które nas mijały, w tym muskularnego buldożka mojej sąsiadki. Żaden nie warknął, każdy poddał się pieszczotom jego dłoni, jest to jakiś talent. Typ nie ma zębów na froncie, no dobra, ma w sumie sześć, pokazał mi wszystkie. Wyjebał je sobie po upadku z dość szybko jadącego motocykla.

Mieszka przy Racławickiej z matką chorą na schizofrenię paranoidalną. Od dwóch dni nie wpuszcza go do domu, bo ma epizod. On miał pecha, bo wyszedł z kwadratu na moment i zostawił klucze na lodówce. Po pierwszym dniu dobijania się do drzwi, gdy widział judasza zmieniającego kolor z ciemnego na jasny i z powrotem, zrozumiał, że matka go nie wpuści, bo go nie rozpoznaje. Z rozpaczy i wkurwu udał się na banię. Po spożyciu litra wódki i 10 piw stracił kontakt z bazą i wylądował na Kolskiej. Trzech dyszek z kieszeni spodni marki Pierre Cardin (skubany okazał metkę), które pozostały mu po libacji, nie odzyskał, pielęgniarze z Kolskiej mają swoje potrzeby.

Wierzący, ochrzczony u Boboli, praktykujący u Karmelitów Bosych, pod naszym oknem. Co tydzień u spowiedzi, wierzy w Boga, Ducha Świętego, jest przeciwnikiem aborcji. Pija alkohol, z rzadka zarzuca amfę, chętnie spali gibona. Czasami chodzi nad Wisłę wędkować z bratem. Zastanawiająco kumaty typ, chociaż czasem widzi po alkoholu pająki. No dobra, przesoliłem, nie on tylko jego brat widzi pająki. I nie po alkoholu tylko po nieszczęsnej amfie. Spadają na niego z filarów Poniatoszczaka.

Pomimo braku zębów, mówi wyraźnie i przytomnie, w jasny sposób wytłumaczył mi, dlaczego ta jedna Perełka, którą miał w plecaku nie wystarczy mu do osiągnięcia stanu szczęścia i temperatury umożliwiającej drzemkę na dworze. Zgłoszenie zapotrzebowania na dwa ziko dwajścia groszy przyjąłem ze zrozumieniem. Chciałem mu kupić kolejną Perłę, ale nie przyjął, bo stwierdził, że nie będzie naciągał a za 2,20 dostanie całkiem spoko mocne piwo. Perła w puszce kosztuje 2,40 ale nie będę się kłócił.

Gadałem z nim między innymi o tym, jak ludzie nauczyli małpy języka migowego. Był zafascynowany faktem, że na podstawie poznanych słów, szympansy były w stanie tworzyć bardziej złożone pojęcia, obejmujące takie rzeczy jak smutek, zazdrość czy zrzucenie winy na inną małpę. Obiecałem podrzucić mu materiały na ten temat, trzeba będzie zacząć nosić ze sobą wydruki.

Rozmawiając o literaturze, kobietach, alkoholu i życiu, spędziliśmy na murku dwie godziny. Nie mówię, że doznałem iluminacji i wiem wszystko o chujowości życia. Wiem natomiast więcej o człowieku. To zawsze coś, nie?

%d blogerów lubi to: