Kiedy nie mogę zasnąć, liczę dupy. Pierwsza była Gosia…
Pardon, nie ta zakładka. Kiedy mi się nic nie chcę, liczę teleturnieje. Pierwszy był Vabank, czyli zemsta kasiarza. A w moim konkretnym przypadku, chemika.
Znaczy oczywiście wcześniej wszyscy w akademiku próbowali się dostać do Koła Fortuny, bo te hasła nam, starym prenumeratorom Rozrywki i Rewii Rozrywki, jakieś daremnie łatwe się wydawały. W eliminacjach do Koła Fortuny rozwiązywało się jakąś krzyżówkę, którą trzeba było odesłać do organizatorów i oni wtedy automagicznie losowali uczestników, bo przecież taką krzyżówkę można było rozpykać grupowo, więc musieli pozwolić sierotce rozkręcić bęben maszyny losującej, i patrzeć na to, co wypada. Albo według ładności nazwisk. Może kryterium płci? Nie wiem jaki był algorytm, wysłałem i bez odzewu. Aczkolwiek kilku ziomów z akademika wystartowało i nawet jakiś hajs przynieśli.
Z uwagi na fakt, że nie chce mi się przerabiać dwóch pierwszych akapitów, tutaj zrobię wtręt. Na bodaj pierwszym roku studiów, byłem jeszcze na eliminacjach do jakiegoś teleturnieju, który prowadził Pijanowski. Nie przypomnę sobie co to było ale tutaj narracja jest krótka. Eliminacje były w bloku F, w gmachu TVP przy Woronicza, przed drzwiami zgromadził się tłum ludzi i tak się pchali, że mianowicie wywalili szybę. Postałem chwilę, wysłuchując zmieniających się szybko informacji (będą kontynuować, nie będą, będą, i tak do usranej) ale jak w tłumie pojawili się ludzi z czapeczkami w dłoniach i z tekstem ‘zrzuta za szybę’ na ustach, postanowiłem uciec, bo co tak będę sobie sam stał, z marną resztką hajsu w kieszonce. Taki był koniec tridamskiego gambitu piona. Koniec wtrętu, wracamy do Fortuny, jakże dla mnie łaskawej.
Po porażce na kole, oko moje spoczęło na Kaczorze, który prowadził taki śmieszny teleturniej, w którym na pytania odpowiadało się pytaniami, czyli mogłem w końcu zrobić to, co doprowadzało Rodziców i nauczycieli do białej gorączki. Czasy były srogie, komórek brak więc dochodziło do takich żenujących sytuacji, że udziału nie zgłaszało się dzwoniąc na 0-700 czy wysyłając smsy za dychę sztuka, tylko wysyłało się zgłoszenie listownie a organizatorzy zapraszali na eliminacje. Kojarzycie, takie coś, gdzie siedzisz na sali, dostajesz zestaw pytań, odpowiadasz na nie bez dostępu do Gogola i wikipedii, tylko na podstawie tego, co masz w głowie. No szok i niedowierzanie, gorzej niż na maturze. Z uwagi na fakt, że byłem wtedy dość oczytany i kumaty, przez eliminacje przeszedłem niczym Conan przez legion przedszkolaków i się załapałem do teleturnieju.
Nagrywali to na Inżynierskiej ale bez lęku zagłębiłem się w trzewia Pragi, zwłaszcza, że ‘dwójka’ dowiozła mnie spod akademika prawie pod drzwi studia, wszedłem, spaliłem się w progach, obserwując wcześniejsze nagrania, spaliłem pół ramki fajek, uspokoiłem się i na nagranie wchodziłem jak zimny chirurg. Współzawodniczyli ze mną: młody chemik i stary zawodowy gracz teleturniejowy (kojarzyłem go z przynajmniej trzech innych rzeczy, taki wannabe Marek Krukowski). Stwierdziłem że ładny gnój – z jednej strony zawodowiec, z drugiej inteligentny, młody człowiek a pośrodku zesrany ze stresu ja. To mam spore szanse, nie? Prawie jak ostatnia porcja lodów czekoladowych na przyjęciu urodzinowym siedmiolatki.
W Vabanku nie było drugich miejsc, hajs brał tylko zwycięzca, musiałem zatem wygrać. Oczom naszym ukazały się kategorie, z których wybieraliśmy pytania za różne kwoty, spojrzałem, czasem słońce, czasem deszcz, 3, 2, 1, start. Najpierw się przedstawiliśmy, kilka słów o sobie, coś mi się pomyliło, powiedziałem, że jestem z Warszawy i miałem przez następną dekadę przesrane po całości u ziomów z Krasnegostawu. A potem się zaczęło. Przede wszystkim zaczęły się cyrki z przyciskami. Widzicie, tam odpowiadał nie ten, który sobie wybierał kategorię, tylko ten, który znał odpowiedź i pierwszy nacisnął takie coś jak fire na dżojstiku. I cisnęliśmy w te czerwone guziki, niczym jakieś pociski miłości.
A, bym zapomniał, nie tak, że sobie od razu naciskasz jak Kaczor czyta pytanie. Nie, wybierałeś kategorię i wartość złotową pytania, prowadzący czytał, chwila ciszy, podczas której czekaliśmy aż zapali się czerwona lampka pod ekranem, na którym wyświetlały się kategorie i pytania, i dopiero wtedy można było żgać w swój przycisk. W wyniku czego, całe te nasze katedry, z którymi staliśmy, telepały się przez cały czas trwania programu, z wyjęciem rundy finałowej, gdzie się nie żgało tylko pisało, ale o tym zaraz opowiem.
No więc wybieramy kategorie, ciśniemy guziki niczym panienka druta na Pigalaku, kasa raz wpada (dobra odpowiedź), raz wypada (zła odpowiedź), jakieś kategorie premiowane, gdzie jest ryzyko podwójnej straty i zachęta podwójnego zysku, no się dzieje.
Skosiłem całą kategorię okręty drugiej wojny światowej i odskoczyłem od typów, dobiłem kilka ziko na jakichś pytaniach z boku, pojebałem sikora z cykorem, do rundy finałowej wszedłem mając 3600 na koncie. Kategoria finałowa – substancje chemiczne pospolicie…

Ja pierdolę, no zabrakło mi tylko w tle takiego dżingla niczym gitarowy efekt wah-wah, bo pamiętacie, że obok mnie stoi chemik? No właśnie.
Ale przecież nie wszystko jeszcze stracone, może nie będzie tak źle i coś zgadnę. Dobra, ile postawić. Zawodowiec ma tysiaka, ignoruję go, nie zagraża mi nijak. Chemik ma 2400, jak zagra za wszystko, to ewentualnie będzie miał 4800 ale coś wspominał, że nie będzie grał za wszystko, bo chciałby w razie czego, coś przynieść na chatę, tak, jasne stary, uwierzyłem ci od razu. Kalkuluję i wychodzi mi, że mam optymalnie, wystarczy dobrze odpowiedzieć. A jak źle odpowiem, to też jest szansa. Stawiam 1300 ziko. I teraz patrzcie.
Chemik trafia – 4800, ja trafiam – 4900, wygrałem. Chemik nie trafia – 0 (zero), ja nie trafiam – 2300, zawodowiec trafia – 2000, wygrałem. Jedyny przejebany dla mnie układ to ten, w którym chemik trafia a ja nie. Walczmy zatem.
Pokazuje się pytanie i czuję, jakbym się wrzątku napił, znacie to na pewno. A potem adrenalinowy strzał w tył głowy i w ustach czuję smak krwi. Znam odpowiedź na pytanie ale jest jeden podstęp, kurwa, nie pomyl się, człowieku nie pomyl się.
Okazało się, że znajomość odpowiedzi, to tylko połowa wygranej. Bo potem trzeba jeszcze to tym elektrycznym piórem napisać na ekranie dotykowym. Jak wcześniej oglądałem wielokrotnie Vabank, to się dziwiłem, co za analfabety tam występują. I dysgraficy na dodatek. Otóż nie, oni po prostu się starali wyrobić w czasie. Bo miałeś pół minuty, żeby naisać tę pieprzoną odpowiedź na tyle wyraźnie, żeby Kaczor rozczytał. No i siedzę, rzeźbie i nagle straciłem kompletnie ciąg w lewym silniku i wpadłem w wirówkę. To ma być jakie wapno? Patrzę na pytanie, piszę wapno, jakie to wapno?
Jeb, gaszone.

Twoja stara, rzecz jasna, bo prawidłowa odpowiedź, to wapno palone. Zawodowiec się pocieszał, że w zasadzie powinno wystarczyć samo wapno, ale ja się już tylko śmiałem szyderczo pod nosem, bo wiedziałem, że dałem dupy w trzeciej rundzie. Kaczor wytłumaczył dlaczego prawidłowa odpowiedź, to wapno palone, spojrzałem na finałową kwotę chemika i stwierdziłem ‘wystarczyło tylko prawidłowo odpowiedzieć na to cholerne pytanie i byś wygrał’. A tak, to teraz wsiadaj w tramwaj, jedź do akademika i napij się wódki.
Postanowiłem jednak powiercić sobie nożem w ranie i zostać na następnym nagraniu, żeby zobaczyć jak sobie będzie chemik radził.
To była najgorsza rzecz, jaką mogłem zrobić. Zobaczyłem kategorie i zacząłem kląć z bezsiły i wściekłości, bo każda jedna była łatwa. Ale spoko, to, że kategoria jest łatwa nie znaczy, że pytania wewnątrz będą spoko. Pierwsze, drugie, trzecie, łup, łup, łup. To Radek poszedł do klopa i zaczął uderzać głową w drzwi do kabiny. Wracam, patrzę dalej, no jak możecie nie znać odpowiedzi na to pytanie? Nikt, żaden? Bo tam jak się nie znało odpowiedzi, to pytanie przelatywało puste. Stałem i płakałem, bo wyliczyłem sobie, że z samych tylko pytań, na które nikt nie odpowiedział, miałbym ze cztery koła. A potem zobaczyłem pytanie finałowe, zawyłem, rzuciłem kurwą i wyszedłem ze studia razem z drzwiami oraz ze świadomością, że druga pozycja, to żadna pozycja. Hajs się nie zgadza na drugim miejscu.
Jednak nie było do końca tak źle, bo z Vabanku wyhaczyłem telewizor marki Triniton, który do tej pory stoi u mnie w piwnicy, w pełni funkcjonalny, ale tylko zajmuje miejsce, bo go nie używam. Nie mam jednak serca go wyrzucić, bo to w sumie fajna pamiątka.
Tak oto odniosłem fantastyczne zwycięstwo w Vabanku. O moich kolejnych bojach teleturniejowych opowiem, jak skończę zupę. Będzie jeszcze tragiczniej. Albo śmieszniej, zależy jak na to spojrzeć.