Jak już się niektórzy zorientowali, wszedłem w patronite. To ten przycisk po prawej stronie, link taki bardziej. Po dwóch dobach mam 24 (jaka ładna liczba!) patronów i prawie pińcet ziko miesięcznie, więc nie mam wyjścia, muszę zacząć się wywiązywać. Dobrze mi to zrobi na dyscyplinę, a regularność będzie dobrą wprawką, jak mam w końcu zacząć pisać własne książki, nie?
Naobiecywałem mnóstwo rzeczy, ale to wiadomo, dla hajsu i żeby wyrwać kobietę, mężczyzna obieca wszystko. Dlatego zaraz sobie zrobię excela, żeby się zorientować, jak to ogarnąć logistycznie. I się wywiązać, bo ja sobie tylko tak gadam, że obiecam wszystko, a zostawię z niczym.
No to jak mamy temat patronite pokrótce omówiony, przejdźmy do innych rzeczy. Będzie retrospekcja, wiem jak lubicie moje retrospekcje.
Od stycznia tego roku zacząłem robić kalistenikę (o której więcej w jednym z kolejnych odcinków). A jak zacząłem kalistenikę, to stwierdziłem, że będę też więcej chodzić, po po wizycie w Stanach chodzenie mi się spodobało, może poza bólem kolana. Chodzenie w rytm muzyki i serwisów informacyjnych jest spoko, ale ile można słuchać radia? Nie wiecie? To wam powiem, że po godzinie jest się na krawędzi obłędu. Radio jest strasznym medium, twierdzę że nawet straszniejszym od telewizji. Stwierdziłem, że spróbuję audiobooków.
Początki były dramatyczne. Jak się próbowałem koncentrować na treści, to mi się krok mylił, i się wywracałem. Gdy zaczynałem zwracać większą uwagę na utrzymanie pionu, gubiłem wątek po 3 minutach. Pierwszego audiobooka wysłuchanego w całości (bo były ze dwa porzucone), praktycznie nie pamiętam, bo chociaż brawurowo zinterpretował go Maciej Stuhr, to dobór był niefortunny. Żniwa zła Roberta Galbraitha to trzeci tom cyklu, więc zacząłem jak najbardziej od dupy strony. Bohaterowie odnoszą niektóre teksty do poprzednich części. Zaspojlowałem sobie kupę rzeczy. Połowy wydarzeń nie rozumiałem. Mój czytnik empetrójek włączał sobie czasami shuffling, więc miałem zgryz, dlaczego nie kojarzę, o czym tym razem Maciej do mnie mówi, i przez kilka pierwszych dni kładłem to na karb swojej głupoty. A to było szuflowanie, hahaha.
Frajdy z takiego przyjmowania książek nie miałem żadnej.
Ale ja jestem w taki mułowaty sposób uparty. Czasami wiem, że padnę, ale idę. Czasami wiem, że coś nie ma sensu, ale robię. Bo się uparłem. I na te audiobooki też się uparłem. I nie odpuszczałem, chociaż na początku radość taka, jak z uderzania młotkiem w penisa, to znaczy wtedy, gdy się nie trafia, a w przypadku audiobooków to ta analogia jest trochę bez sensu, i jakbym już musiał, to chyba chodzi o to, że fajnie że skończyłem już słuchać, i mam pozycję odhaczoną, bo raczej o nic więcej.
Walczyłem do kwietnia, gdy zrobiło się na tyle ciepło, że mogłem do kalisteniki dokładać trochę innego, i zacząłem chodzić na siłownie plenerowe w sąsiedztwie. Nie są to może mistrzowskie sprzęty, ale wbrew złym ludzkim językom, jakieś ćwiczenia da się na nich robić. A do ćwiczeń audiobooki wydawały mi się wypełniaczem idealnym. I faktycznie były, koncentracji potrzeba tyle, żeby dobrze prowadzić ruch podczas ćwiczenia, i nie spaść z przyrządu. I się powoli przyzwyczaiłem, chociaż czasami przeszkadzał mi głuchy łomot krwi w uszach, zwłaszcza podczas trudniejszych ćwiczeń przy zwiększonej liczbie powtórzeń.
A jak przyzwyczaiłem się do słuchania audiobooków w trakcie ćwiczeń i spacerów, przeniesienie ich na czas jazdy rowerem było kwestią kilku dni treningu. I dzisiaj, po 9 miesiącach, słucham audiobooków wszędzie. I właśnie dlatego stwierdziłem, że to taka sama książka, jak ta papierowa, chociaż właściwie to może trochę inna, ale nie za dużo, bo nawet obrazki da się niektóre przeczytać, co mam wrażenie miało miejsce w Parku Jurajskim. I jako taka może podlegać recenzji, nie?
Najpierw może jednak mała garsteczka technikaliów. Wypróbowałem dwa programy do słuchania muzyki. Natywny odtwarzacz z komórki, oraz jakieś coś, czego nazwy nie pamiętam, i pamiętać nie chcę. A, jeszcze google music player and shit, ale to też na potrzeby audiobooków daremność. Lubię się umartwiać, i sobie utrudniać po to, żeby lepiej smakowało, jak już się uda, ale w pewnym momencie doszedłem do wniosku, że dłużej nie mogę tak żyć. I ściągnąłem sobie na telefon appkę o nazwie Smart Audiobook Player, która waży nic i jest dość smart. Na tyle, żeby zrealizować moje potrzeby słuchacza na stopro, chociaż oczywiście musicie wiedzieć, że ja się lubię umartwiać, i być może są jakieś lepsze rzeczy. Ta ma jakąś bibliotekę, play, stop, minuta do przodu/tyłu, 10 sekund do przodu/tyłu, poprzedni/następny rozdział, a po wznowieniu słuchania cofa się o 3-4 sekundy, żeby się tak gwałtownie nie zaczynać. Korzystam z wersji próbnej, bo oferuje mi wszystko, czego potrzebuję od playera, ale jest możliwość zapłacenia, i odblokowania różnych przydatnych funkcji, z których nigdy w życiu nie skorzystam.
Mój styl słuchania polega na tym, że przerzucam całego audiobooka na komórkę, żeby uniknąć słuchania online. Bo gdy zabraknie internetu (metro), a książka dobra, to będzie tak, jak wtedy gdy zapomniałem zabrać ze sobą trzeciego tomu Nekroskopa, a mieszkałem jeszcze w Piasecznie. I rzucałem palenie. I jak się zorientowałem, że nie mam książki, było za późno, żeby wrócić. Wyobrażacie sobie? Godzina w jedną stronę w komunikacji bez książki? Straszna była ta wizja. Do tego stopnia, że jak rzucił się na mnie pies wabiący się Orion, to ja się natychmiast rzuciłem na niego, chcąc zrobić z niego pas, a potem na jego właścicieli, i to jest jedna z tych historii, z których nie jestem dumny.
Aktualnie na koncie mam jakieś 20 audiobooków, może więcej, co nie jest takim złym wynikiem, zważywszy na fakt, że czasu na czytanie normalnych książek, ostatnio nie mam praktycznie w ogóle. I teraz tak wiecie, bardziej na zachętę, inaugurując cykl napędzany waszym hajsem, chciałem opowiedzieć o książce, którą pewnie wszyscy czytali, ale w audiobooku nabiera nowej jakości.

Czerwony Smok Thomasa Harrisa przez lata kurzył się na półkach bibliotecznych i księgarnianych. A potem powstał film Milczenie owiec, i tłum runął do księgarni, żeby kupić wszystko sygnowane nazwiskiem Tego Autora od Lectera, zresztą sam chyba byłem jedną z tych osób. Książka owszem, bardzo dobra. Ponadto jestem wielkim fanem pierwszej adaptacji filmowej, Tom Noonan jako Dollarhyde jest straszny. Nie wiem nawet dlaczego, bo ma taką poczciwą twarz, ale jest straszny w opór. Tylko się nie pomylcie, szukacie filmu Manhunter w reżyserii Michaela Manna, a nie Red Dragon Bretta Rattnera. Ten pierwszy był dość straszny, nie że bardzo, ale w opór. Ten drugi mnie trochę zawiódł, ale to pewnie dlatego, że uwielbiam ten pierwszy.
Audiobooka wrzuciłem bardziej na zasadzie ciekawości, no i chęci przypomnienia sobie o co chodzi, bo z książki nie pamiętałem nic, a z filmu tylko finałowe Iron Butterfly z ich In a Gadda Davida, w ogóle cała ta sekwencja mocno daje po głowie, często ją sobie przypominam. Zacząłem słuchać i się absolutnie zakochałem.
Fabułę wszyscy znamy, jest Francis Dollarhyde jako Zębowa wróżka, seryjny morderca. Jest Hannibal Lecktor (taką formę zapisu nazwiska znalazłem dla filmu, książki nie mam w ręku, i nie mogę potwierdzić), jest Willy Graham. Czyli bohaterowie znani i lubiani. To ja tu nie będę pisał, że Will z pomocą Hanniego, szuka Francisa, bo po co. Waszą uwagę kieruję natomiast na coś innego.
Na cholernego lektora.

Krzysztof Gosztyła grał w filmach, potem grał w serialach, ale jak go usłyszałem w książce, to nie mogłem skojarzyć głosu z twarzą. Taki trochę aktor z twarzy zupełnie niepodobny do głosu. Z tego miejsca chciałbym przeprosić za swoją abnegację, bo może być tak, że pan Krzysztof gra w jakimś teatrze, i tam wymiata. Do teatru rzadko, kiedyś opowiem dlaczego, to się nie znam. Albo jest najbardziej ulubionym bohaterem jakiegoś serialu w telewizji, której nie oglądam od chyba 8 lat. Ewentualnie grał w doskonałych polskich filmach, których nie widziałem, bo rzadko chodzę do kina na polskie filmy. Nie piszę tego, żeby pana Krzysztofa dissować.
Bo Krzysztof Gosztyła to dla mnie najlepszy lektor w kraju, i jak coś czyta, to biorę to w ciemno, nawet jeżeli wszystko na okładce mówi, że to będzie crapfest. Bo wiem, że nawet kiepską książkę, zamieni swoim głosem w arcydzieło. Gdybym nie był zaręczony, wyznałbym mu swoją miłość. Oczywiście takie zapewnienia, to sobie można napisać zawsze, dlatego będzie nudna anegdota.
Czerwonego Smoka słuchałem jakoś w okresie letnio-wakacyjnym. Ciepło, późno się ciemno robi, kupa ludzi na mieście, w ogóle tip top, nic tylko jechać rowerem, wąchać powietrze, i słuchać książki. Któregoś dnia wracałem ze spotkania towarzyskiego jakoś wyraźnie później w nocy, właściwie bliżej północy. Jechałem sobie taką dziwną trasą przez parczek przy kinie Iluzjon, bo noc była piękna, to co mam sobie nie pojechać dokoła. I nagle się zorientowałem, że…
W tym parku nikogo nie ma…
A do ucha, Dollarhyde szepcze mi jakieś rzeczy. I właściwie mam wrażenie, że stoi mi za plecami, i właśnie stamtąd dobiega jego wyjątkowo złowieszczy szept.
Wyjąłem słuchawki z uszu. Wytarłem pot z czoła. Zmieniłem bieliznę. Pozostała część podróży minęła w głuchej ciszy, ale za to już bez większych niespodzianek.
Drugi raz musiałem wyłączyć audiobooka jakieś dwa miesiące później, gdy jeden z głównych bohaterów Kasacji (Remigiusz Mróz) pada ofiarą szantażu. I bardzo zły człowiek każe mu powiedzieć ‚jestem dziwką Gorzyma’. Znowu pan Gosztyła przeczytał to tak, że wstałem z ławki przed blokiem, na która akurat wyszedłem na kawę, wróciłem do domu, i wszedłem pod koc. I właściwie to nie wiem, czy chciałbym mieć taki wokal jak pan Krzysztof, czy może niekoniecznie.
Więc gdybym miał ocenić cztery aspekty audiobooka Czerwony Smok, to byłoby to jakoś tak:
fabuła – 90, bo znana
realizacja – 90, bo nie ma ewidentnych wpadek
lektor – 100, klasa mistrzowska
cena – 80, nie odstaje w żadną stronę od średniej ceny na audiotece
uczucia towarzyszące – można je nazwać wyłącznie po francusku
Co razem daje uczciwe pińcet. Znaczy 90. Szczerze polecam.
Czerwony Smok, Thomas Harris.
Czas 14:46
Czyta Krzysztof Gosztyła
Edyta mówi, że warto dodać linki do miejsca, z którego biorę książki. Audioteka nie płaci mi za reklamowanie ich oferty. Dostarczają natomiast audiobooki tak dobrej jakości (wnioskuję na podstawie tych, których wysłuchałem do tej pory), że śmiało mogę ich polecać.
Gosztyła to bezapelacyjny mistrz narracji, lepszy o włos jest tylko Wilhelmi czytający Moskwa-Pietuszki. Z zagranicznych czytaczy jedyny tej klasy popis jaki znam to Roy Dotrice i jego interpretacja Pieśń Lodu i Ognia.
PolubieniePolubienie
Jak słuchałem Wilhelmiego, to co chwila miałem ochotę się napić wódki. Nigdy nie skończyłem tego audiobooka, był zbyt sugestywny. Ten Wilhelmi to był ktoś.
Za namiar na Roya Dotrice dziękuję, spróbuję pozyskać i przesłuchać kawałka choćby dla radości obcowania z dobrze zinterpretowanym tekstem.
PolubieniePolubienie
ja jestem starej szkoły- i mnie się bardzo podoba leszek teleszyński.
to, jak czytał choćby wywiad z wampirem. albo negocjatora forsytha. mru.
a czerwonego smoka- nie byłam w stanie dosłuchać do końca tak strasznie scary jest.
PolubieniePolubienie
Teleszyński to nie dość, że amant, to jeszcze ma fajny wokal. Nawet nie wiedziałem, że zajmuje się lektoryzmem.
PolubieniePolubienie
Ten „Lector” w Manhunterze to, jesli się nie mylę, dlatego, że nie mieli praw do postaci Lectera i musieli się trochę pogimnastykować.
PolubieniePolubienie
Swego czasu mi szanowny kolega, który dużo się tłucze panzerem służbowo i w związku z tym testuje różne umilacze czasu, zarzucił tekstem „ty jesteś taki fanboj Franka Herberta, to obadaj jaka wersja Diuny!”. Gosztyła czytający fragment z próbą gom dżabbar i skrzeczącą Gaius Helenę Mohiam to jakieś everesty profeski. Znaczy, mało nie usnąłem, bo jestem przyzwyczajony do szybkiego czytania, a on tam tak nieśpiesznie snuł wątek. Ale kiedyś, jak już będę duży, to przerobię tego audiobooka tylko po to, żeby się ponapawać sztuką lektorską.
PolubieniePolubienie
Polecam kruminalną serię o Mocku i Popielskim Marka Krajewskiego w interpretacji Więckiewicza. Tylko uprzedzam, że chcę się nie tylko pić ale również jeść.
PolubieniePolubienie
Zanotowane, dzięki.
PolubieniePolubienie