Niektórzy się być może domyślili, inni nie do końca, część w ogóle, zaś pozostali mają to w dupie, ale zacząłem jeździć samochodem. Tekst o oponach mógł was naprowadzić.
Prawo jazdy mam gdzieś tak od 1989 roku. Albo od 1990. Mój kurs to był taki trochę żart, bo po kilku pierwszych jazdach instruktor bał się ze mną jeździć, i robił wszystko, żebym jeździł jak najkrócej. I tak na przykład startowaliśmy spod ośrodka z pięciominutowym spóźnieniem, potem jechaliśmy do typa do domu, tam czekałem na niego 10 minut, ziomek wracał z dwoma kanistrami 20 litrów każdy, wpychał je za siedzenie, bo przypominam, że prawko robiłem na Fiacie 126p aka Maluchu, który nie miał bagażnika. Znaczy miał, ale bądźmy poważni, tam się ledwo koło zapasowe mieściło, pozdro dla kumatych. A, i apel do tych, którzy się na te gówniane samochody nie załapali – nie dajcie się zwieść romantycznym opowieściom o tym, jaki to Maluch był zajebisty i kvltovy. Chujowy był a nie kvltovy. Powtarzam – Charlie Hotel Uniform Juliett Oscar Whiskey Yankee. CHUJOWY.

Wracając do prehistorii. Jak już instruktorowi udało się wbić kanistry za siedzenie, jechaliśmy na stację benzynową na Tuligłowy, gdzie tankowaliśmy jakieś paliwo. Mam wrażenie, że lał paliwo, którego nie dałem rady przepalić na swoich jazdach. Trochę się mogę na niego teraz wkurwiać, ale żyć jakoś trzeba było, więc nie będę małostkowy i nie powiem, że gość był złodziejem, bo może nie był, a tankował sobie te dwie dwudziestki przy okazji, za każdym razem, jak była moja kolej na jazdę. W ramach jak najkrótszego jeżdżenia ze mną, nie? Akurat jakoś niewiele wcześniej zniesiono kartki na paliwo (1 stycznia 1989), to może sobie odreagowywał te osiem lat reglamentacji, i postanowił zrobić ze swojego domu wielką bombę paliwowo-powietrzną?

Raz to go nawet pokarało, bo tak sprytnie otwierał kanister, że sobie rozjebał zamknięciem rękę prawie do kości. Wkurwiony był strasznie, bo nie mógł się wkurwić na mnie. Oczywiście rozszarpanie dłoni do kości nie przeszkodziło mu zatankować, bo gość najwidoczniej był fanatykiem tankowania, całe mieszkanie zajebane kanistrami i bombą paliwowo-powietrzną, najgorzej, tak to widzę.
I teraz wyobraźcie sobie typa, który jedną ręką tankuje, a drugą farbuje wszystko na czerwono, i nikt nie wie, czy to jakiś gest protestu przeciwko umierającej władzy, czy może wręcz przeciwnie, mamy do czynienia z ideowym komunistą, pacykującym nasz świat na kolor międzynarodowego komunizmu. A może po prostu w końcu stracił cierpliwość i zajebał swojego kursanta?
W ciągu godziny jazdy, jeździłem maks 45 minut, finalnie niczego się praktycznie nie nauczyłem, bo gość był tak zestresowany jazdą ze mną, że zamiast mi cokolwiek tłumaczył, głównie klął pod nosem, albo zmawiał modlitwę do Matki Boskiej Bolesnej, kto go tam wie. Miesiące miałem doskonałe, bo kurs trwał od września jakoś tak do połowy listopada(?) i załapałem się na wszystkie warunku atmosferyczne. Raz na przykład instruktor powiedział, żebym uważał, bo jak silnik zgaśnie, to chuj, na pych. Jak tylko ruszyłem na miasto, oberwała się chmura i po trzech minutach ulicami waliły strumienie. Przejechałem niecały kilometr i zadławiłem silnik fachowo, podczas ruszania żabką. No i musiałem go sam na pych odpalić w tej wodzie po kostki. Reszta jazdy upłynęła do wtóru śląpiących odgłosów dobiegających z butów, śmiechom końca nie było, bo to były chińskie trampki, więc śląpały tak zabawnie, że o rany.
Innym razem dał mi się pan instruktor przejechać po obwodnicy miejskiej. Po rozwinięciu przeze mnie prędkości 90 km/h, co było możliwe po zamknięciu okien, zzieleniał i kazał zwolnić. Nie wiem o co mu chodziło, jechałem z grubsza prosto, to pewnie przez te zamknięte okna, bo od przepoconej dupami setek kursantów skajodermy, waliło niemożebnie i każdego miało prawo zemdlić.
Jeszcze kiedy indziej uparł się, że nauczy mnie, bez ostrzeżenia, skutecznego hamowania na lodzie. Jechaliśmy Sobieskiego, wzdłuż stadiona drużyny Start Krasnystaw. Dojazd do mojej podstawówki kończył się znakiem STOP. No to gość do mnie mówi ‚hamuj powoli i łagodnie’.
Wbiłem pedał hamulca w maksa w podłogę i przekonałem się empirycznie, dlaczego wbijanie pedału na maksa w podłogę, a co za tym idzie zablokowanie kół, to chujowa sprawa. Nie powiem, zatrzymałem się, pomimo lodu, praktycznie na linii. Szkoda tylko, że stałem tyłem do kierunku jazdy. Albo motzno bokiem, nie pamiętam dokładnie, bo byłem w szokuk. Instruktorowi przybył kolejny siwy włos, a ja nauczyłem się nowych przekleństw.
Ruszanie z jedynki skokami, wrzucanie jedynki zamiast trójki i epicka próba startu pod górę z ręcznego. To ja, najlepszy kierowca po tej stronie Buga. Do tego moja niechęć do redukowania biegów, co zaskutkowało… A, to może nawet opowiem.
Jadę sobie przez centrum miasta, ziomek mówi ‚teraz skręcisz w lewo’. Ja od razu wiem, że to chujowy pomysł, bo nie dość, że w lewo, to jeszcze jest tam przejście, w tej przecznicy, po którym idą piesi non stop, bo jakiś dzień handlowy był, czy inne wydarzenie pompujące nowe życie w stare kości Krasnegostawu. Ale, myślę, jak sobie chcesz. I skręcam. Nic nie jechało, to pierwszy etap miałem prosty. Wyprostowałem brykę, walę na to przejście, a przez nie kuśtyka najstarsza ze starowinek.
Ten Maluch, w którym robiłem kurs, miał coś spierdolone ze sprzęgłem, tak że ono się wysprzęglało skokowo. Jakieś tarcie czy coś. Więc ruszanie odbywało się żabką, i nie dało się instruktorowi przetłumaczyć, że to nie moja wina, że mają chujowe sprzęgło, tylko chujowego sprzęgła, że ruszam żabką zamiast płynnie. W związku z chujowym sprzęgłem, bardzo niechętnie się zatrzymywałem, bo to oznaczało, że będę musiał wbić to chujowe sprzęgło w podłogę, wrzucić ponownie jedynkę, puszczać to chujowe sprzęgło, jednocześnie próbując dodać płynnie gazu. A wszystko to w samochodzie, w którym moja podeszwa przykrywa jednocześnie hamulec i gaz, i nie ma kurwa fizycznej możliwości, żebym tym białym gównem o chujowym sprzęgle, ruszył płynnie.
JAK JA KURWA NIENAWIDZIŁEM TYCH ZASRANYCH GÓWIEN, TYCH KPIN Z ROZUMU LUDZKIEGO I MYŚLI TECHNICZNEJ. JEBAŁ WAS PIES, MALUCHY.

W związku z ogólną chujowością Malucha, sprzęgła, jedynki i przestrzeni międzypedałowej, nie zahamowałem przed staruszką, tylko się wolno toczyłem. I toczyłem się tak, że w pewnym momencie instruktor coś tam zabulgotał, ryknął potężnie, wbił swój hamulec w podłogę, pasy w Maluchu…
A pasy w Maluchu, to dopiero była chujoza…
…prawie przecięły mnie na pół. Babuszka w szoku, coś tam na nas pokrzykuje, instruktor wkurwiony coś na mnie pokrzykuje, odpierdala się inba na całego, ja nie wiem o co chodzi, bo przecież ta babcia mogła spoko przyspieszyć, jak się ma 18 lat to się myśli, że wszyscy mają siłę przyspieszać.
Jak już babcia poszła a gość ochłonął, spytał się mnie dlaczego nie hamowałem. Mogłem mu tłumaczyć, że hamowanie oznacza, że będę musiał wbić to chujowe sprzęgło w podłogę, wrzucić ponownie jedynkę, puszczać to chujowe sprzęgło, jednocześnie próbując dodać płynnie gazu. A wszystko to w samochodzie, w którym moja podeszwa przykrywa jednocześnie hamulec i gaz, i nie ma kurwa fizycznej możliwości, żebym tym białym gównem o chujowym sprzęgle, ruszył płynnie.
Zamiast tego odparowałem ‚myślałem, że zdąży’. Przestał drążyć temat, zaczął patrzeć na mnie jak na skończonego pojeba, i chyba zaczął się mnie wtedy naprawdę bać.

Drugi raz prawie trafiłem dziadka o kulach, szedł sobie wzdłuż targu i postanowił przejść na drugą stronę ulicy. Trochę na nielegalu, no ale to nie powód, żeby go zabijać. No i identyczna sytuacja, i identyczna motywacja, że po hamowaniu będę musiał wbić to chujowe sprzęgło w podłogę, wrzucić ponownie jedynkę, puszczać to chujowe sprzęgło, jednocześnie próbując dodać płynnie gazu. A wszystko to w samochodzie, w którym moja podeszwa przykrywa jednocześnie hamulec i gaz, i nie ma kurwa fizycznej możliwości, żebym tym białym gównem o chujowym sprzęgle, ruszył płynnie.
I znowu instruktor musiał hamować, dziadek macha kulami, instruktor krzyczy, koledzy z tylnego siedzenia krzyczą, bo tym razem z kimś na zmianę jeździłem, ja nawet tym razem próbuję im tłumaczyć, że nie lubię hamować, bo będę musiał wbić to chujowe sprzęgło w podłogę, wrzucić ponownie jedynkę, puszczać to chujowe sprzęgło, jednocześnie próbując dodać płynnie gazu. A wszystko to w samochodzie, w którym moja podeszwa przykrywa jednocześnie hamulec i gaz, i nie ma kurwa fizycznej możliwości, żebym tym białym gównem o chujowym sprzęgle, ruszył płynnie.
Rozmyślam się jednak od tych krzyków, zamiast tego stwierdzam ponownie ‚myślałem, że zdąży’ i reszta tej niepełnej godziny mija nam w milczeniu. Myślę, że instruktor się cieszył, że zbliża się koniec naszej wspólnej przygody za kierownicą, i że już niedługo przestaniemy być jak Butch Cassidy i Sundance Kid, Sherlock i Watson, Bonnie i Clyde. Skończy się nasza osiemnastogodzinna odyseja, i wszyscy wrócimy do swych domów, miejmy nadzieję, cali i zdrowi.
Mój egzamin to oddzielny rozdział świadczący o upadku rozumu i godności człowieka. Rozumiecie, osiemnaście godzin przejeździłem w jednym Maluchu. Znałem wszystkie jego usterki, wiedziałem jak chodzą pedały, biegi, że kierownica się trochę blokuje. I że jak zahamuję, to będę musiał wbić to chujowe sprzęgło w podłogę, wrzucić ponownie jedynkę, puszczać to chujowe sprzęgło, jednocześnie próbując dodać płynnie gazu. A wszystko to w samochodzie, w którym moja podeszwa przykrywa jednocześnie hamulec i gaz, i nie ma kurwa fizycznej możliwości, żebym tym białym gównem o chujowym sprzęgle, ruszył płynnie.
No wszystko wiedziałem. A na egzaminie z jazdy, te chuje wsadziły mnie w zupełnie innego Malucha, o którym nie wiedziałem nic. Oprócz tego, że na stopro jest tak samo chujowy jak mój. Albo bardziej. Okazało się, że oczywiście jest bardziej chujowy.

Wyjeżdżam spod ośrodka, skręcam w lewo, wrzucam dwójkę, rozpędzam się, trójka…
Chuj, nie wchodzi.
Mielę drążkiem jak moździerzem, lewo, prawo, sprzęgło do podłogi, nic z tego. Trójka oddaliła się z miejsca egzaminu i nie wchodzi. No to wlokę się 35 km/h jak pojebany, proszę skręcić w lewo, teraz w prawo, a ja cały czas piłuję na dwójce.
Egzaminatorem był dobry ziomek Ojca Mieczysława, i chyba się zorientował, że to jakaś parodia a nie jazda, bo postanowił się nade mną zlitować. ‚Radek, skręć w prawo, zahamuj, cofnij w uliczkę’. Zatrzymuję się, usadzam fachowo, prawy łokieć na oparcie, lekko skręcony w biodrach patrzę w tylną szybę, wrzucam wsteczny, jeb, lampka tylna spalona, widzę nic. No dobra, widzę błyszczące oczy dwóch ziomków, którzy siedzą na tylnym siedzeniu i czekają na swoją kolej. Myślę, dobra, albo w coś trafię i uwalę, albo nie trafię i zdam. Wszyscy jak jeden mąż obracają się w tył, bo nikt nie chce zginąć przywalony drzewem, w które zawsze mogę trafić, każdy się gapi, próbując wzrokiem przebić mrok, cofam, głupieję coś z kierownicą, kręcę jak pojeb, gdy nagle czuje dłoń instruktora na moim kola…
Wróć, nagle czuję na kierownicy dłoń instruktora, który wykręca fachowo, hamuję, typ mi dziękuje i gratuluje zdanego egzamiu. No kurwa, jak fajnie, całe dwie minuty zdawałem, rodzina będzie ze mnie dumna, że szybki taki jestem.
Takie były to czasy, że robili te kursy całym rocznikom. No i mielili nas tam jak na taśmie produkcyjnej, hurt a nie detal. Gdybyśmy wszyscy mieli zdawać tak, jak młodzi dzisiaj, czyli po 45 minut, to by ośrodek nie wyrobił ani czasowo, ani kosztowo, bo paliwo tanie nie było, a my za ten kurs płaciliśmy jednak grosze. No i jak się po egzaminie wymienialiśmy spostrzeżeniami, to okazywało się, że 5 minut to był maks, a nie zdała aż jedna osoba na samochód i bodaj AŻ DWIE na motocykl. Rzeź istna. No tak było.
Zdałem i po jakichś trzech miesiącach czy ilu, odebrałem prawo jazdy. Mogłem jeździć. Chociaż oczywiście nie powinienem.
A właśnie, przypomniała mi się zabawna historia. Po pierwszej wyjeżdżonej godzinie, Ojciec Mieczysław postanowił dać mi się przejechać swoją dumą, Fiatem 125p, tak zwanym Fiatem Dużym koloru niebieskiego, bardziej nawet błękitnego. Chciał zapewne sprawdzić jakie poczyniłem postępy w sztuce jeżdżenia, która jest najtrudniejszą ze sztuk, co w kontekście moich zmagać z chujowym Maluchem zdało mi się pomysłem wielce spoko.
Wsiadłem, grzecznie wyjechałem spod Malinki (sklep taki spożywczy pod moim blokiem), skręciłem w prawo, żeby nie stresować się od razu skrętem w lewo, wcisnąłem sprzęgło, wrzuciłem dwójkę, dodałem gazu i szeroka podeszwa buta zaklinowała się mi pod pedałem hamulca.
Jednocześnie przyciskając pedał gazu, no bo przecież kurwa bieg zmieniałem.
Na dystansie 100 metrów rozpędziłem się do 90 km/h, cudem nikogo nie potrąciłem, cudem w nic się nie wpierdoliłem, cudem ze stresu nie oślepłem, tak mi ciśnienie pieprznęło w kosmos. Z przedniego siedzenia słyszę jakieś krzyki Ojca Mieczysława. Z tyłu bulgocze coś przerażony Brat. Ja nie wiem o co im chodzi, bo koncentruję się na walce o życie i próbach wyszarpnięcia tej pieprzonej podeszwy spod pedału gazu, ludzie stojący wzdłuż ulicy patrzą się i zastanawiają, jakież to eksperymenta odpierdala klan Teklaków. A ja, cały na biało, nakurwiam już setką po wąskiej ulicy, prawie że osiedlowej.
Jak mi się udało w końcu zatrzymać, to Brat uciekł a Ojciec Mieczysław zaproponował powrót pod Malinkę, bo to nie ma sensu tak się stresować. Nie pamiętam jak się to wszystko skończyło, i czy faktycznie wróciliśmy pod Malinkę, bo byłem w takim szoku, że pamiętam tylko setkę na liczniku i te krzyki, które mnie czasem budzą w nocy, bo to są straszne krzyki przerażonych ludzi, które zbudziłyby nawet Stalina i Berię. Stwierdziłem, że musze popracować nad techniką. No i zmieniłem buty na chińskie trampki.
Nie wierzcie, gdy wam mówią, że chińskie trampki były wporzo. To były jedne z najchujowszych butów, jakie nosiłem. I nosiło całe moje pokolenie. Podeszwa przecierała się w dwa tygodnie, cholewka odrywała od pięty po miesiącu, a od pierwszego dnia jebały tak, jakby nosiła je na zmianę cała drużyna koszykarzy. Jak ja w tym gównie biegałem i nie połamałem sobie kolan, to nikt nie wie. Ale w całym tym swoim gówniactwie, były i tak lepsze od tych butów, w których się tego dnia przejechałem Dużym Fiatem Ojca Mieczysława.
Od zrobienia prawa jazdy przejechałem samochodem może 500 kilometrów wszystkiego, a to raczej optymistyczna wersja, która uwzględnia jeden kurs Warszawa-Lublin, i jeden Warszawa-Łódź. Dlatego gdy wsiadłem za kierownicę Tojki, nie czułem się komfortowo. Po pierwsze techniki brak, po drugie znam technikę innych użytkowników drogi, nie ufam im jak psom, przez co sam jeżdżę ostrożnie, zwalniam przed skrzyżowaniami bez świateł. Taki niedzielny kierowca, ale bez czapki z bobra na głowie.
(Tojka to samochód Marysi, najlepszej z moich narzeczonych. I ja, zapamiętały rowerzysta, z tej miłości zacząłem jeździć samochodem. Ja. Samochodem. To jak żenić dziki ogień z flotą Stannisa. Z miłości. Jak nastolatek.)
Ale ja nawet nie o tym.
Jak być może wiecie, co roku nakręcam setki jak nie tysiące kilometrów na koła roweru. Jeżdżę nim wszędzie kiedy tylko mogę, bo daje mi więcej swobody niż komunikacja miejska, w korkach nie stoję, pod drzwi dojadę. I mam takie spostrzeżenie, a nawet postulat, bo w wyniku przejechania kilku kilometrów samochodem, w ciągu ostatnich kilku miesięcy zauważyłem taką rzecz, że mianowicie nie widzę rowerzystów. Nie, nie dlatego, że ich na drodze nie ma, bo jest ich cały czas wcale sporo. Po prostu są sytuacje, gdy rowerzysty nie jestem w stanie dostrzec, i chcę odszczekać to wszystko, co napisałem o kierowcach.
Mówię tu o dwóch sytuacjach.
Po pierwsze omijanie samochodu prawą stroną. Od dzisiaj będę to robił z jeszcze większą czujnością (jako rowerzysta) i bez hejtu na gości, którzy mnie blokują. Sam albowiem często nie pamiętam o tym, że jak jestem przy prawym krawężniku, powinienem patrzeć zarówno w lusterko lewe, jak i prawe.
Po drugie skręt w ulicę, którą przecina DDR. Możesz się ustawić prawie prostopadle do dróżki, możesz sobie łeb ukręcić ogladając się w obie strony, czy nikt się na rowerze nie zbliża, a i tak dwukrotnie prawie zebrałem na maskę ziomeczków, którzy wychynęli znienacka i znikąd. Nie byłem zmęczony, miałem okulary, była dobra widoczność, a i tak zauważyłem ich w ostatnim momencie, bo wyjechali mi zza pieszych (którzy się skłębili na DDR-ze), i gdyby nie to, że Tojka rusza mało dynamicznie, byłby zderzak. Nie wspomnę o miejscach, w których kierowca i rowerzysta jadą równolegle do siebie, zbliżają się do skrzyżowania, i ten drugi jest osłonięty od ulicy szpalerem krzaków, które kończą się tuż przed przejazdem. Tam kierowiec nie ma szans zobaczyć rowerzysty aż do ostatniego momentu, i żaden sokoli wzrok mu nie pomoże.
Dlatego ja dalej będę robił to, co robiłem do tej pory, czyli na przejazdy będę wjeżdżał rowerem powoli, ale tym razem będę miał więcej zrozumienia dla kierowców. I taki mam też postulat, że każdy rowerzysta, w miarę możliwości, powinien rocznie przejechać kilkaset kilometrów po mieście za kierownicą samochodu. I odwrotnie, kierowcy na rowery. Tylko wtedy zaczniemy się nawzajem szanować.
A potem się obudziłem a garbaty anioł zniknął. Dziękuję za uwagę.
To nie maluch był Charlie Hotel Uniform Juliett Oscar Whiskey Yankee tylko ty za Whisky India Echo Lima Kilo India, zwłaszcza stopy. Gdy robiłem prawo jazdy (wzrost niecałe 180, waga niecałe 80, stopa 42) spokojnie się w maluszku mieściłem i dało się nim jeździć. Nie mówię że komfortowo, to byłoby kłamstwo zwykłe, ale dało się i problemów z homoseksualistami gazu i hamulca nie zanotowałem. I jakoś tak teraz, gdy wiek przekroczył już ostateczną odpowiedź na życie wszechświat i całą resztę, złożyło się że z większymi autami do czynienia prawie nie miałem i jazdę maluchem wspominam nieźle.
PolubieniePolubienie
Wiesz, cała nasza rodzina wchodziła do Malucha, z czego najmniejsza Matka Czesława 165 cm wzrostu, drobnica w porównaniu z trzema cherlaczkami, każdy po 185 cm wzrostu i 90-100 kg masy. Śmiałem się, że mnie z Bratem trzeba było wkładać na tylne siedzenia przy pomocy łomu, a po tym jak już się do środka wbiliśmy rodziną, to do wypełnienia wolnego miejsca, jakie pozostawało w Maluchu, wystarczyłoby wiadro piasku. Kwestię naciskania dwóch pedałów jednocześnie rozwiązało wkładanie chińskich trampków, bo one miały węższy obrys stopy. Zresztą o Maluchu mam jeszcze jedną historię, którą wrzucę, jak nie zapomnę.
PolubieniePolubienie
Generalnie to wszystko +9000, zwłaszcza rowerzyścikierowcy (mam prawko od lutego, samochód od maja, pozdro szejset).
PolubieniePolubienie